Dzwonił telefon. Mark Schultz podniósł słuchawkę. – Du Pont zastrzelił Dave’a – usłyszał od własnego ojca i jego świat się zatrzymał. Nie żył jego starszy brat. Zginął z ręki człowieka, który uważał go za najbliższego przyjaciela. Młodszy z Schultzów rzucił telefonem. Zaczął krzyczeć. Przeklinał. Wszystko, co było w zasięgu jego rąk, wylądowało na ścianach. Papiery, zegar, długopisy. Aż w końcu usiadł w kącie i zaczął płakać. Gdy odnalazł go asystent i dowiedział się, co się stało – płakał wraz z nim. Płakał zresztą cały świat zapasów, bo Dave Schultz, jeden z najlepszych zawodników w historii tego sportu, nigdy już nie miał wyjść na matę.
Artykuł ukazał się pierwotnie na portalu KierunekTokio – projekcie prowadzonym przez Weszło przed igrzyskami z roku 2021
***
Ponad dekadę wcześniej obaj bracia przeżywali najwspanialsze chwile w swoich zapaśniczych karierach. Trwały igrzyska w Los Angeles. Mark walczył w kategorii do 82 kilogramów, Dave wśród zawodników o osiem kilo lżejszych. To ten drugi – starszy o kilkanaście miesięcy – był faworytem do złota. Rok wcześniej został mistrzem świata, nie dając rywalom żadnych szans. W ojczyźnie miał powtórzyć ten sukces, tyle że w rywalizacji o jeszcze cenniejszy triumf – olimpijski.
Obaj walczyli jak o życie. Doszło do tego, że przydzielono im dodatkowych sędziów, bo Mark w jednej z walk złamał łokieć swego rywala, a Dave kontuzjował czyjeś kolano. Oskarżono ich o przesadną brutalność. – Co oni próbują osiągnąć? Zmienić zapasy w sport maminsynków? – pytał ironicznie Dave. I nadprogramowymi arbitrami przesadnie się nie przejmował. Podobnie jak rywalami. Żaden z nich nie przeszkodził mu w zdobyciu złota.
Mark miał większe problemy. – Moim rywalem był Chris Rinke. To była najbardziej brutalna, najważniejsza i najbardziej naładowana presją walka w całym moim życiu. Ten gość pokonał mnie na igrzyskach panamerykańskich rok wcześniej. Do tego w narożniku miał mojego trenera z college’u. Przez dwa lata ich współpracy, próbował się dowiedzieć, jak mnie pokonać. To mnie wystraszyło. Ale wygrałem. Było bardzo blisko, ale wygrałem – wspominał.
Gdyby tylko ta walka potoczyła się inaczej, inaczej byłoby też z losami złotego medalu. Mark dał z siebie wszystko. Wygrał, i pojedynek, i złoto. Celebrował jak zwykle, saltem w tył. A potem stał na podium, słuchał hymnu i robił sobie zdjęcia wraz z Dave’em i jego medalem. Zostali pierwszą parą braci, która w zapasach odniosła taki sukces. Rok później młodszy z nich dołączył do starszego i pod innym względem – został mistrzem świata.
W zapaśniczych kręgach byli jednymi z najlepszych. Nikt nie mógł tego zakwestionować. Sęk w tym, że nawet najlepsi w tamtych czasach musieli sobie dorabiać, bo USA Wrestling po prostu nie wypłacało im żadnych środków. Mark i Dave pracowali jako trenerzy. Rok po igrzyskach młodszy z nich stracił jednak zatrudnienie i borykał się ze sporymi problemami finansowymi. Zresztą zwolniono go, by… móc utrzymać przy pracy Dave’a.
– Byliśmy zdesperowani. USA Wrestling nas nie wspierało, zwolniono mnie z pracy. Tuż po tym jak zostałem mistrzem świata, w dokładnie ten dzień, w którym wróciłem do Stanów z turnieju, zostałem zwolniony. Powiedziano mi, że nie mogą sobie pozwolić na moje zatrudnienie. Mogli, ale wzięli moje pieniądze i dali je mojemu bratu, który też tam trenował. Stabilizacja to najważniejsza rzecz, której potrzeba, by odnieść sukces. Mi konsekwentnie podcinano skrzydła. Myślę, że ludzie byli zazdrośni, że widzieli we mnie kogoś, kto może podbić świat – mówił Mark.
Trudno jednak podbijać świat z pustymi kieszeniami. I tu na scenę wkroczył John du Pont.
***
Pochodził z bogatej, wpływowej rodziny. Jego praprapradziadek założył przedsiębiorstwo zajmujące się produkcją wyrobów chemicznych. John miał wszystko, czego mógł zapragnąć. Mieszkał w wielkiej posiadłości, otoczony luksusami. Z pieniędzmi się nie liczył. Jeśli czegoś chciał – kupował to. Może poza doktoratem z nauk przyrodniczych, które faktycznie były jego wielką pasją. Pisał zresztą sporo książek o tej tematyce, założył muzeum przyrodnicze, fascynowała go ornitologia. Za młodu zjeździł też spory kawałek świata, był obyty i wykształcony.
Marzył o karierze sportowej, ale się do tego nie nadawał. Próbował swoich sił w pływaniu, znacząco przegrywał jednak z większością rywali. Nie pomogło nawet wykupienie sobie miejsca w jednej z najlepszych pływackich ekip. Ten sport po prostu nie był dla niego. Wtedy ktoś podrzucił mu pomysł startów w pięcioboju nowoczesnym, argumentując to faktem, że John potrafił już – i to nieźle – strzelać. Opanował też jazdę konną, bo sporo tych zwierząt hodowała w rodzinnej posiadłości jego matka.
I faktycznie, radził sobie naprawdę dobrze. Ale wciąż zbyt słabo, by pojechać na igrzyska. Choć miejsce w zespole ostatecznie znalazł – w 1976 roku zabrano go, w uznaniu jego wpłat na rzecz sportu, jako trenera. W dostaniu się w roli zawodnika nie pomogła nawet mozaika, którą zamówił z Włoch, a która przedstawiała go, uprawiającego każdą z pięciu dyscyplin wchodzących w skład pięcioboju. Niedługo potem ten sport go znudził. Znalazł jednak nowy, któremu chciał pomóc – zapasy.
I to jeden ze sposobów opisania tej historii. Można by tu jednak wspomnieć o tym, że John był samotnym dzieckiem. Jego rodzice rozwiedli się, gdy miał dwa lata, a rodzeństwo było sporo starsze od niego. Jego jedynym przyjacielem był syn szofera, ale wyłącznie dlatego – co w końcu odkrył – że matka Johna płaciła mu, by ten się z nim bawił. Du Pont, jakby nie patrzyć, był po prostu głęboko nieszczęśliwy. Sport stawał się dla niego pewnego rodzaju ucieczką.
– Myślisz sobie, że posiadanie tylu pieniędzy to błogosławieństwo. Nie sądzę, by w jego przypadku tak było. Nie miał ojca, współczuję mu. Po tych wszystkich latach miał potencjał, by naprawdę pomóc wielu ludziom. Zrobił to zresztą, gdy włożył swe pieniądze w centrum urazowe, pomógł USA Wrestling czy sponsorował zawodników. John był naprawdę samotną osobą, nie miał przyjaciół. A to może mieć wielki wpływ na kogokolwiek – mówił po latach Mark Schultz.
Jego losy połączyły się z losami Johna du Ponta właśnie wtedy, gdy ten postanowił zainwestować w zapasy. Choć milioner najpierw skontaktował się z Dave’em, proponując mu pracę trenera. Ale że ten zarabiał nie najgorzej, a do tego dopiero co założył rodzinę i osiadł na stałe w jednym miejscu, nie chciał tego zmieniać. Zaproponował więc Marka. – Byłem naprawdę zdesperowany. Nie miałem pracy, nie mogłem rywalizować z zawodnikami ze Wschodu. Czułem, że jestem w pułapce. Rozważałem nawet pójście do wojska. Powinienem wtedy skończyć z zapasami. Ale nakładano na mnie mnóstwo presji, żebym obronił mistrzostwo świata i powalczył o kolejny olimpijski medal – wspominał młodszy z braci.
Mark więc zgodził się współpracować z du Pontem. Pierwotnie jako drugi trener w Villanovie, gdzie John planował stworzyć spore centrum treningowe. Kiedy Schultz zobaczył tamtejsze warunki pomyślał, że za pomocą pieniędzy du Ponta można wręcz „stworzyć zapaśniczą dynastię”. Tyle tylko, że szybko popełnił błąd – w pokoju zorganizował imprezę z alkoholem, na której byli też młodociani zapaśnicy. Został wyrzucony z pracy. Du Pont postanowił dać mu jednak jeszcze jedną szansę. Chciał zrezygnować z Villanovy i szkolić zapaśników na terenach rodzinnej posiadłości. Mark miał tam przyjechać i zostać trenerem, a przy okazji samemu pracować na kolejny olimpijski sukces.
– Du Pont powiedział mi: „Ameryka was nie uhonorowała. Musimy to zmienić”. Zaczął szukać mi partnerów do pracy – mówił Schultz. Na wyjazd na farmę Johna się zgodził. Tak naprawdę nie miał wielkiego wyboru. Choć po latach mówił, że miał przeczucie, że to zła decyzja. Zadecydowały jednak względy finansowe i nadzieja, że na kolejnych igrzyskach, w Seulu, faktycznie uda się obronić medal. To było właśnie to, o co miał walczyć.
Jego przyjście zapoczątkowało powstanie ekipy zwanej Team Foxcatcher, która ostatecznie stała się najlepszą w historii Stanów Zjednoczonych. Du Pont widział się w niej nie tylko jako założyciel i ktoś, kto finansował jej działanie, ale też jako trener, lider. Zapaśnicy widzieli go zupełnie inaczej, ale grali, jak tego chciał. To od niego zależały w dużej mierze ich sportowe losy.
– Coś jest nie tak z naszym sportem, że ktoś taki jak du Pont może po prostu przyjść i, ponieważ ma pieniądze, zyskać tak wiele władzy w najstarszym sporcie świata. Zyskujemy więcej szacunku od innych sportowców, a du Pont chciał być z tym powiązany. Pragnął tego szacunku, bez zdobywania sobie prawa do niego. Myślał, że może go kupić – wspominał Mark. Przy innych okazjach dodawał, że zapaśnicy są jak rodzina. I tego pragnął John. Podobnie jak bliskiego, fizycznego kontaktu, którego po prostu brakowało mu od dziecka. Zapaśników zmuszał nawet do wręczania mu kartek urodzinowych, na których mieli pisać, że był najlepszym trenerem.
Sportowcy się na to godzili. Bo rodzinna posiadłość du Ponta była utopią. Spokój, cisza, wynagrodzenie i znakomite warunki do treningów, począwszy od sal gimnastycznych, po bibliotekę z setkami nagranych walk, które można było analizować i na ich przykładzie uczyć się nowych ruchów. Do tego wszystko to w grupie znakomitych zapaśników, którzy wzajemnie się wspierali i przyjaźnili. Jeszcze dwa lata wcześniej żaden z nich nie marzył, że coś takiego jest w ogóle możliwe. Nic dziwnego, że akceptowali pewne niedogodności.
Sęk w tym, że te z czasem narastały.
***
– Masz ze mną jakiś problem? – zapytał du Pont celując do niego z broni. Nie poczekał na odpowiedź, wystrzelił. Raz, potem drugi i trzeci. Pierwsza kula strzaskała łokieć, serce i płuca Dave’a. Druga trafiła w brzuch, przeszła na wylot, rozwalając jeszcze szybę w samochodzie Schultza. Wtedy z domu, stojącego tuż obok, wybiegła Nancy, żona Dave’a. – John, przestań! – zawołała. W odpowiedzi du Pont wysiadł z auta i wycelował w nią. Przerażona wbiegła z powrotem do środka. John wystrzelił jeszcze raz, w plecy leżącego na ziemi Schultza, po czym wsiadł do samochodu i odjechał. Dave tak naprawdę już nie żył, gdy podbiegła do niego żona.
Na śniegu odznaczała się jego krew, a na dłoni napis, przypominający o tym, że dziś to jego kolej, by odebrać dwójkę dzieci ze szkoły.
Powiadomiono policję. Przez dwa dni 75 funkcjonariuszy oblegało posiadłość du Ponta. Ten zabarykadował się w bibliotece, niegdyś – jeszcze w trakcie zimnej wojny – przerobionej na schron bombowy. Miał tam jedzenie i wodę. Funkcjonariusze mieli powody, by całą akcję przeprowadzać ostrożnie. Du Pont posiadał sporo broni, a nawet… czołg. Do tego był niestabilny psychicznie – gdy negocjował z policją przez telefon, kazał zwracać się do siebie między innymi jako „Dalajlama”.
W międzyczasie ewakuowano z pobliskich terenów wszystkich zapaśników. Policjanci zadzwonili też do Marka i zakazali mu przyjazdu w tamtejsze okolice. Młodszy z braci mówił potem, że wiedzieli, co robią – gdyby się tam pojawił, spróbowałby zabić Johna. A chodziło przecież o to, by pojmać go żywego i zaprowadzić do sądu. Udało się. Funkcjonariusze wpadli bowiem na skuteczny pomysł. Był zimny styczeń, więc odcięli ogrzewanie w posiadłości. By je naprawić, du Pont musiał wyjść na zewnątrz. Zrobił to po dwóch dniach. Złapali go.
Potem, jak to śpiewał klasyk, był zwykły sąd, choć takich spraw jest raczej mało. Oto sądzono multimiliardera, znanego ze swego zamiłowania do zapasów, za zabójstwo jednego z najlepszych zapaśników w historii. Media oblegały salę sądową. Proces śledziły całe Stany Zjednoczone.
– Walcząc ze łzami, poszedłem na miejsce dla świadków – mówił Mark. – Miałem zeznawać w sprawie o morderstwo Dave’a. „On nie był tylko moim bratem. Był superbohaterem” powiedziałem sędziemu. Spojrzałem na Nancy, która niekontrolowanie płakała. Obok niej siedziała moja mama, zrozpaczona bezsensownym zabójstwem swojego pierworodnego syna. Potem spojrzałem na człowieka – choć może powinienem nazwać go raczej żałosną wymówką dla mężczyzny – który zabrał nam Dave’a. Z przekrzywioną głową i ustami rozdziawionymi jak ryba, gapił się na mnie. W tamtej chwili zastanawiałem się, czy można nienawidzić kogoś bardziej, niż ja nienawidziłem Johna Eleuthere’a du Ponta.
Oskarżonego skazano. Uznano za psychicznie chorego – trafił zresztą w międzyczasie na trzy miesiące do szpitala psychiatrycznego – diagnozując u niego schizofrenię paranoidalną. Jego prawnicy próbowali doprowadzić do tego, by go uniewinnić właśnie z tego powodu. Ławnicy jednak, po tygodniu narad, zdecydowali, że to nie usprawiedliwia jego czynów. Skazano go na karę pozbawienia wolności od 13 do 30 lat. Mógł ubiegać się o przedterminowe zwolnienie, ale jego wnioski odrzucano. Ostatecznie zmarł przed wyjściem na wolność, w 2010 roku.
Mark nigdy mu nie wybaczył. – Dave był jedyną stałą w moim życiu. Kiedy go straciłem… nigdy nie udało mi się tego przepracować – mówił.
***
Wszyscy kochali Dave’a. I on kochał wszystkich. Zapasy były jego życiem, mówili niektórzy. Ale to nie do końca prawda. Dave Schultz przede wszystkim kochał życie samo w sobie. Przygody. Przyjaźnie. Nawiązywanie kontaktów. Rozmowy z ludźmi. John Kockelman, jego dawny przyjaciel, wspominał, że kiedy ostatnio go widział, wspinali się na szczyt Golden Gate Bridge. – Był bardzo przyjacielski. Zrobił mnóstwo małych, miłych rzeczy dla ludzi. Był uprzejmy, każdy czuł się przy nim, jakby był jego przyjacielem – mówił inny z jego kumpli, Mark Martel.
Schultz był dyplomatą. Przyjaciół faktycznie miał wszędzie. Nawet wśród zapaśników zza żelaznej kurtyny. Mało tego – z każdym rozmawiał w języku, którym ten potrafił się posługiwać. Sam Dave nauczył się sześciu. Rosyjskiego po to, żeby móc poznać lepiej tamtejsze tajniki zapasów. – Znałem Dave’a przez 15 lat i mogę powiedzieć, że był najmniej samolubną osobą, jaką spotkałem. Był też najbardziej oddanym ojcem i mężem – kochał swoją rodzinę. Jego uczniowie go uwielbiali, był oddany zapasom. Zawsze był pozytywnie nastawiony, zawsze miał uśmiech na twarzy – wspominał pięciokrotny mistrz świata, Bruce Baumgartner.
Każdy, kto spotykał Dave’a mówił, że Schultz potrafił poprawić czyjś nastrój. Wielu uznawało go za swojego mentora i idola. W tym choćby Kurt Angle, złoty medalista olimpijski z Atlanty, potem gwiazda wrestlingu. – Kochałem go, będzie mi go naprawdę brakować. Jego miłość do zapasów inspirowała wszystkich, których spotkał – mówił Kurt. Inni podkreślali, że Dave pomagał każdemu. Rywalom wyjaśniał tajniki swoich chwytów. Mówił, co robi, choć wiedział, że może im to pomóc w walce z nim. Zależało mu na rozwoju sportu, o swoje sukcesy dbał mniej, choć gdy wchodził na matę, nie było mowy o odpuszczaniu. Wciąż chciał zdobywać medale.
Jego ojciec na ceremonii upamiętniającej Dave’a powiedział: – Uważam się za jednego z dziesięciu tysięcy jego najlepszych przyjaciół. A on, jako mój syn, był moim najlepszym przyjacielem.
Mark, brat, dodał że Dave w 36 lat przeżył życie dziesięciu ludzi. Bo faktycznie, Schultz wyznawał prostą filozofię: jeśli coś cię interesuje, zrób to. Krążyło mnóstwo anegdot o tym, jak to próbował czegoś nowego. Na przykład raz w drodze na zawody zatrzymał samochód na poboczu, bo zobaczył billboard reklamujący skoki na bungee. Jeszcze tego samego dnia faktycznie skoczył. Nie bał się otwierać na nowe doznania, często wciągał w nie innych. I inni go za to kochali.
Dave Schultz
– Księgi statystyczne powiedzą wam wszystko o doskonałości Dave’a jako zapaśnika. Złoty medal igrzysk olimpijskich, mistrzostwo świata, cztery Puchary Świata, dziesięć mistrzostw kraju i inne tytuły. Był jednym z najlepszych ludzi, którzy kiedykolwiek weszli w zapaśnicze buty. Ale wyniki nie powiedzą wam nic o tym, jaką osobą był Dave i jaki wpływ miał na zapasy jako rywal, trener i przyjaciel. Nie było zapaśnika, któremu nie chciałby pomóc. Jego braku nie da się zastąpić. Dotknął tysiące osób, które wzbogacał jego duch – można było przeczytać w oświadczeniu USA Wrestling.
Na igrzyskach w Atlancie, na których Dave Schultz chciał zdobyć – już w ostatnich latach swej kariery – drugie złoto, Amerykanie zgarnęli trzy takie krążki. Nancy Schultz widziała to na własne oczy, pojawiła się na trybunach. Mówiła, że chce, by jej dzieci znalazły się w towarzystwie osób, które tak bardzo kochały jej męża. Kolejni zapaśnicy nosili Alexandra i Danielle – syna i córkę Dave’a – na rękach albo ćwiczyli z nimi zapaśnicze ruchy. Kurt Angle zdobyte złoto zadedykował własnym rodzicom i właśnie Dave’owi.
Wszyscy Amerykanie mieli małe czarne wstążki, ku pamięci Schultza, zmarłego ponad pół roku wcześniej. Część nosiła też koszulki z jego wizerunkiem. Ale to nie tylko oni. Walentin Jordanow z Bułgarii po zdobyciu złota popędził ku trybunom i złapał Alexa Schultza, po czym udał się z nim do szatni. Gdy podbiegli do nich spanikowani ochroniarze, Jordanow tylko uśmiechnął się i krzyknął nie najlepszą angielszczyzną: „To mój chłopak! To mój syn!”.
Trudno to wszystko wyrazić w kilku zdaniach. Choć niektórzy próbowali to zrobić: „Dave to zapasy. To zapaśnicza wersja Michaela Jordana” mówili.
Mark Schultz powtarzał, że to Dave go stworzył. Że bez niego nie byłoby Marka – mistrza olimpijskiego czy Marka – mistrza świata. I choć przyznawał, że momentami jego własne ego odpychało go od brata, któremu zazdrościł tego powszechnego uwielbienia, to jednak zawsze łączyła ich więź.
***
Mark nie lubił zapasów. Sam to przyznawał. Do ich uprawiania popychała go głównie ambicja i chęć bycia najlepszym. – Ludzie tego nie wiedzą, ale nienawidziłem tego sportu. Moja filozofia była taka, że skoro nie mam z tego radości, to nie pracuję wystarczająco ciężko. Więc popychałem się do jeszcze większego wysiłku – mówił. Wcześniej uprawiał zresztą gimnastykę – stąd salta po wygranych walkach – ale z niej zrezygnował. Paradoksalnie, to właśnie on miał dużo lepszą budowę ciała do zapasów. Dave nie wyglądał jak typowy zapaśnik. Ba, nawet jego mama przyznawała, że w szkole – gdy zaczął trenować – nie był typem sportowca. Ale szybko się to zmieniło.
Ważny był tu dom w Palo Alto. Niebieski, ulokowany w cichej okolicy, w ogródku kilka drzew. Mieszkali w nim z ojcem. To tam znaleźli sobie miejsce do ćwiczeń, tam zaczęli uprawiać zapasy na poważnie. Sami się motywowali, spędzali godziny na zapaśniczej macie. Phil, ich ojciec, oglądał zawody, ale nigdy do niczego ich nie popychał. Wolał, by robili to sami, żeby czuli, że tego chcą. Matka na zawody nie przyjeżdżała. Było tak też, gdy Mark mieszkał u niej, w Oregonie. Nie dlatego, że nie chciała, a dlatego, że prosili ją o to synowie, którzy nie potrzebowali dodatkowej presji. Uznała, że koniec z tą zasadą dopiero, gdy obaj dostali się na igrzyska w 1984 roku. Dzięki temu widziała na żywo, jak zdobywają złote medale.
Dave braki w budowie ciała nadrabiał techniką. Wykształcił ją godzinami ćwiczeń, analizami, zgłębianiem teorii. Ale miał też talent, po prostu. Rozwinął go jednak tak wspaniale głównie dlatego, że (wspomnienie jednego z jego przyjaciół): – Żył, oddychał, pił i jadł zapasy. Po kampusie chodził z butami do zapasów zawiązanymi wokół szyi. Dosłownie. Nie trudził się nawet wyrabianiem prawa jazdy, gdy skończył 16 lat. Nie miał na to czasu. Chciał myśleć tylko o zapasach.
Jednej z dziewczyn, z którymi się kiedyś spotykał, Dave od razu powiedział, że zapasy to jego życie i ostrzegł, by nie próbowała się w to mieszać. Kiedy spróbowała, od razu ją rzucił.
Zapasy bardzo mu pomogły. Za młodu był otyły, dzieciaki się z niego śmiały. Do tego miał dysleksję, a wielu nauczycieli sądziło, że to problemy psychiczne. Kiedy zaczął trenować, wszystko się zmieniło. Nic dziwnego, że tak go to wciągnęło. Wszędzie chodził z podręcznikiem do zapasów, a pod normalnymi ubraniami potrafił nosić zapaśniczy strój. Całym sercem poświęcił się właśnie temu sportowi. Opłaciło się.
Dave więc od początku był wielkim talentem. Mark? Wręcz przeciwnie. Na początku głównie przegrywał. Przez cały pierwszy rok w szkole średniej nie wygrał żadnego lokalnego turnieju w Oregonie. Potem pojechał na stanowe mistrzostwa do Kalifornii w wyższej kategorii wagowej i… wygrał. – Gimnastyka, którą uprawiałem wcześniej, nie dawała mi pewności, której potrzebowałem, żeby być ze sobą szczęśliwym. Zacząłem nienawidzić szkoły. Nie przestałem, dopóki nie przeniosłem się ze szkoły w Oregonie do Palo Alto. Byłem zaskoczony, gdy zacząłem wygrywać. Zacząłem nawet wierzyć w Boga. Myślałem, że to cud, nie wierzyłem. Dostałem dzięki temu stypendium i całe moje życie się zmieniło – mówił Mark.
Ale po opuszczeniu college’u był bliski zakończenia zapaśniczej kariery. Miał za sobą ciężki rok. Stwierdził, że już nie chce tego robić. Wtedy jednak Dave został mistrzem świata. – Pomyślałem sobie: „sukinsynu, teraz nie mogę odejść. Nie mogę siedzieć i nic nie robić, gdy on jest mistrzem świata” – mówił Mark. Rywalizacja ich napędzała, ale równocześnie obaj sobie pomagali. Młodszy często podkreślał, że starszy – gdy jeszcze byli dziećmi – był większy i chronił go przed innymi dzieciakami (znany był zresztą jako najtwardszy gość w szkole po tym, jak jednemu z dręczycieli rozwalił czaszkę, gdy wymierzył celny cios, a ten upadł głową na beton). To Dave podejmował też najważniejsze decyzje w ich życiach. – Kiedy go zabrakło, poczułem się, jakbym stracił prawą rękę – wspominał Mark.
Obaj osiągali spore sukcesy jeszcze przed mistrzostwami świata czy igrzyskami. Ale Dave większe. Bo zawsze był o krok przed wszystkimi. Wymyślał nowe techniki, wzbogacał swój repertuar o te, których używali inni. Gdy pojechał na międzynarodowy turniej do Tbilisi, kusiło go, by spróbować zamieszkać w ZSRR i tam uczyć się od najlepszych tamtejszych zapaśników (Rosjanie zresztą go pokochali). Potrafił też oszukiwać. Podduszał rywali – co było niedozwolone – równocześnie nimi potrząsając, by zasugerować sędziemu, że ci walczą. Gdy zdobywał punkty, policzkował delikwenta, by ten się ocknął. Zwykle nikt nie zauważał, że coś było nie tak.
– Dave posiadł wiele unikalnych zdolności, które dały mu możliwości, by zostać najlepszym technicznym zapaśnikiem w historii USA. Po pierwsze, kochał rywalizację. Po drugie, miał niesamowity umysł. Kiedy byliśmy razem w reprezentacji, zaczął grać w szachy. Po krótkim czasie wszystkich nas ogrywał. Jego pragnienie nauki było kluczem do tego wszystkiego. Potrafił natychmiast zastosować daną technikę, ledwo ktoś mu ją zademonstrował – mówił Bill Scherr, mistrz olimpijski z 1988 roku.
Markowi nie przychodziło to tak łatwo. Był silny, dobrze zbudowany, typowy zapaśnik. Polegał na tej sile. Technika? Tu często korzystał właśnie z rad Dave’a. Brat był jego trenerem i nauczycielem, ale przede wszystkim przyjacielem. Przez lata – choć nastawiona na próby – ich więź przetrwała. Nic dziwnego, że Mark mawiał po prostu: – Dave stworzył Marka Schultza. Miał na mnie największy wpływ. Sprawił, że stałem się tym, kim dziś jestem.
***
W życie obu braci wmieszał się du Pont. Gdy Mark go poznał, ten „zdecydowanie był pod wpływem narkotyków”. – Wyglądał jak ktoś, kto zjadł zbyt dużo, wziął zbyt dużo prochów, wypił zbyt dużo i to nie zadziałało. Na głowie miał łupież, na zębach resztki jedzenia. Wyglądał, jakby pożyczył farbę do włosów od Ronalda McDonalda, ale sobie z nią nie poradził. Szare włosy odstawały co najmniej na kilka centymetrów od jego głowy, wtedy zaczynały się jasnoczerwone. Uznałem go za największego przegrywa na świecie – mówił młodszy z Schultzów.
Na podjęcie pracy się jednak zdecydował. Dlaczego – już pisaliśmy. Wkrótce stwierdził, że to był błąd. Du Pont mieszał się w jego prywatne życie, treningi, wszystko. Do tego był szalony. Po prostu. Choć zapaśnicy uznawali równocześnie, że jest niegroźny. I to mimo takich incydentów, jak ten, gdy wbiegł do mieszkania Marka z pistoletem, grożąc jego dziewczynie. Schultz spokojnie wszedł między nich, bo nie uważał, by John mógł pociągnąć za spust.
Po latach wspominał jednak, że w otoczeniu du Ponta po prostu nie był w stanie osiągnąć sukcesu. Zresztą – jak dodawał – pogubił się jeszcze przed wyjazdem do jego posiadłości, okazjonalnie brał na przykład narkotyki. W obecności zażywającego kokainę (co zresztą zrobili kilka razy razem) multimiliardera, który potrafił grozić komuś pistoletem, na pewno nie mogło być lepiej. Mark mówił, że po prostu nie mógł dać du Pontowi statusu, który ten chciał uzyskać, mając w szeregach swojej drużyny mistrza olimpijskiego. W Seulu, dokąd Schultz pojechał po złoto, przegrał i do Stanów wrócił bez medalu.
Po tej porażce wyjechał. Opuścił Team Foxcatcher, odpuścił zapasy. – Du Pont był zły. Ściągnąłem tam Dave’a, by pomógł mi zabrać moje rzeczy, a John zaczął mi grozić. Ja jemu też. Powiedział: „dziękuję za udzielenie mi lekcji”. Naprawdę żałowałem mojej decyzji o sprowadzeniu się tam. Nie mogłem uwierzyć w to wszystko, co się wydarzyło. Zostałem bez grosza, moja kariera była skończona, wpadłem w depresję – opowiadał Mark.
W pewnym momencie był nawet bliski… zabicia du Ponta. Stało się to po tym, jak zobaczył wyemitowany na Discovery Channel dokument, w którym imię Johna ukazano na tle zdjęcia Marka. Uznał, że ma dość. Kupił małą kuszę, nauczył się z niej strzelać. Zaplanował, że ukryje się w krzakach blisko posiadłości du Ponta i, kiedy ten z niej wyjdzie, strzeli. Miał zamiar sprzedać wszystko, co posiada, a potem zrealizować swój plan, wyjechać do Brazylii i ożenić się z jedną z tamtejszych kobiet. Serio.
Z planu nic jednak nie wyszło. A jakiś czas po tym, jak Mark opuścił posiadłość Johna, sprowadził się do niej Dave wraz z rodziną, skuszony możliwościami treningu i wielkimi pieniędzmi. Jego osoba przyciągnęła z kolei czołowych zapaśników ze Stanów i nie tylko. Wszyscy wiedzieli, że skoro mają trenować z Dave’em, może to być dla nich znakomite doświadczenie. Zresztą, jak pokazały igrzyska w 1996 roku, faktycznie tak było. Choć wtedy zabrakło już Schultza.
Paradoksalnie, John du Pont uwielbiał Dave’a. Uznawał go za swego najbliższego przyjaciela, wręcz kochał. Nastawienie Schultza wobec niego było dokładnie takie, jak wobec innych ludzi – po prostu był dla Johna otwarty, przyjacielski. W dodatku Dave był kimś takim, kim John chciał być całe życie – uwielbianym sportowcem z sukcesami. Tak potem mówiono. Tak też mówił choćby Mark Schultz. – John był wręcz psychopatycznym fanem Dave’a. Myślał, że Dave jest jego własnością. Mój brat był wszystkim, czego du Pontowi nie udało mu zrealizować.
John z czasem coraz bardziej odcinał się jednak od rzeczywistości. Nie pomagały zapewne kokaina i alkohol, które – według relacji świadków – brał niemal bez przerwy. Ponoć dostawał je nawet od… lokalnej policji, której działanie szczodrze wspomagał pieniędzmi. Inną rzeczą, która – zdaniem Marka – wpłynęła mocno na du Ponta, było to, że był eunuchem. W okolicach trzydziestki miał wypadek w trakcie jazdy konnej, spadł na płot i uszkodził jądra, wdała się infekcja, trzeba było je amputować. Potem musiał suplementować testosteron.
W jego życiu pojawiło się od tamtego czasu sporo plotek i domniemywań o orientacji czy kontaktach seksualnych. Pozwano go nawet za molestowanie, a niektórzy zapaśnicy uważali, że w jego zachowaniu w ich stronę było coś więcej, ale udawali, że tego nie widzą. Żona? Miał, przez osiem miesięcy. Była pielęgniarką. To nie była zdrowa relacja, delikatnie mówiąc. Markowi opowiadał na przykład, jak to raz wrzucił ją do kominka.
– Opowiedziałem mu kiedyś o jednym z moich meczów w Oklahomie. W pewnym momencie walki Don Shuler obrócił moją rękę tak, że jego jądra znalazły się w mojej dłoni. Więc po prostu je ścisnąłem, a on odskoczył jak korek z szampana. Dzięki temu straciłem tylko dwa punkty, a nie cztery. Kiedy powiedziałem to Johnowi, jego oczy się zaświeciły, pomyślał pewnie, że tak można. Ale to niedozwolone, stało się tylko raz. A on potem wymyślił ruch, który nazwał „Foxcatcher Five”, który polegał… w sumie na tym, że łapał kogoś za jaja – mówił Mark.
To jednak i tak nic. Prawdziwe szaleństwo du Ponta objawiało się na inne sposoby. Kazał nagrywać sobie pobliskie drzewa i krzaki, wierząc, że ktoś cały czas go z nich obserwuje (gdyby Mark Schultz zrealizował swój plan, mogłoby to być prawdą), a swoim pracownikom nakazywał ścigać we własnej posiadłości duchy i… nazistów. Wszędzie zaczął nosić ze sobą pistolet, a na grilla przyszedł raz z półautomatycznym karabinem. Wyjaśnił, że „nie chce czekać w kolejce po burgera”.
Mówił, że jest Jezusem. Albo Dalajlamą. Konspiracyjne teorie były jego światem. Pewnego razu wyrzucił z posiadłości trzech czarnoskórych zapaśników – w tym mistrza olimpijskiego Kevina Jacksona – mówiąc im, że od teraz rządzi tam Ku Klux Klan. Dan Chaid z kolei odszedł po tym, jak John pojawił się na siłowni i zaczął mierzyć w niego z pistoletu. O całym wydarzeniu powiedział policji i sądowi. Niewiele się zmieniło.
Du Pont twierdził, że nocami jego dom wsiąka w ziemię, by wyłonić się z niej rano. Gdy wraz z trenerami oglądał wideo z posiadłości utrzymywał, że ta wyraźnie się rusza na nagraniu. Nikt nie zaprzeczył, wszyscy bali się, że jeśli to zrobią, wylecą z Team Foxcatcher, bo John uzna, że go okłamują. Jego niechęć do czarnego nie ograniczała się tylko do koloru skóry – chodziło o wszystko. W tym samochody czy ubrania. W pewnym momencie twierdził, że w domu widzi postaci z Disneya, które się przed nim chowają. Raz wystrzelił ze strzelby w stronę gęsi, bo był pewien, że używają czarnej magii. Miał też przekonanie, że wiatraki cofają czas.
Niedługo przed zabójstwem przyszedł do Dave’a z pistoletem. To było po zajściu z Chaidem. Sam John przekonał siebie, że Dan zaatakował go kijem baseballowym i dlatego potrzebował pistoletu. Dave zapewnił policję, że nic takiego nie miało miejsca. Możliwe, że to wtedy na jego obrazie w głowie du Ponta pojawiła się pierwsza rysa. Drugą było to, że Schultz planował opuścić posiadłość po igrzyskach w Atlancie, do których się przygotowywał. Kolejne narosły w związku ze wspomnianym Walentinem Jordanowem.
Du Pont zaczął mieć na punkcie Bułgara obsesję. Zdaniem wielu był przy tym zazdrosny o jego przyjaźń z Dave’em, z którym rozmawiali po rosyjsku. Gdy raz na przyjęciu Schultz pojawił się w bułgarskim mundurze, John dostał wręcz ataku szału. Du Pont często powtarzał też przy różnych okazjach, że jest w połowie Bułgarem, bo jego matka uprawiała seks z mężczyzną, który pochodził z tego kraju. Bardzo chciał się identyfikować z Bułgarami. Czy to z powodu Jordanowa, czy odwrotnie – Jordanow stał się punktem jego zainteresowań przez to? Nie wiadomo. Wiadomo, że Dave’a Schultza zabił w dzień urodzin Bułgara, 26 stycznia. Walentin podobno już nigdy potem ich nie obchodził.
– Nastawienie Davida wobec Johna było takie, że ten drugi mógł mieć sporo pieniędzy, ale nie miał rodziny – mówiła Nancy Schultz. – Relacje Johna z resztą jego rodziny były kiepskie. Problemy psychiczne miał z kolei, od kiedy się urodził. Miał też mnóstwo pieniędzy, ale nigdy nie był traktowany z zainteresowaniem, gdy był dzieckiem. Chcieliśmy pokazać mu, że ludzie byli tam dla niego. Nie ignorowaliśmy jego problemów. Chcieliśmy mu pomóc. Nie mogliśmy tego jednak zrobić bezpośrednio, próbowaliśmy innymi drogami.
Nie udało się. I teoretycznie wszyscy byli zszokowani. Ale z czasem coraz więcej osób przyznawało, że można to było przewidzieć. Wystarczyło spojrzeć na zachowanie Johna. – Ludzie widzieli, że coś takiego nadchodzi. I nikt nie zrobił pieprzonej rzeczy, by to zmienić – powiedział Kurt Angle. Trudno nie przyznać mu racji.
***
Kilka lat temu powstał film. „Foxcatcher”. Na tyle dobry, że nominowany w kilku kategoriach do Oscara. Opowiadający tę historię z perspektywy Marka, bo oparty na jego wspomnieniach, ale – jak to w filmach często bywa – przekręcający ją w wielu miejscach. Całość spłaszczono tam do okresu kilku lat, mieszając chronologią. Między wierszami zasugerowano, że to przez wyjazd Marka zginął Dave. Relacje młodszego z Schultzów z du Pontem pokazano jako bardzo bliskie, a te nigdy takie nie były. W filmie Mark uczył Johna zapasów, co również nie miało miejsca. Na ekranie obaj bracia byli na terenie posiadłości równocześnie, trenując i przygotowując się do igrzysk w Seulu. Tak również nie było.
Znakomicie jednak odwzorowano trójkę głównych postaci. Channing Tatum mówił i zachowywał się jak Mark, co przyznawał sam Schultz. Podobnie Mark Ruffalo w roli Dave’a i Steve Carell jako John du Pont. Dwaj pierwsi zresztą uczyli się zapasów od samego Marka i zostali na tyle dobrze wyszkoleni, że używali technik charakterystycznych dla obu braci. Świetnie przedstawiono również atmosferę igrzysk w Seulu czy wcześniejszych mistrzostw świata.
Mark Schultz przyznawał, że za każdym razem, gdy oglądał ten film, płakał. Podobnie Kurt Angle. Równocześnie jednak Schultz kilkukrotnie mówił, że był wściekły na reżysera, Bennetta Millera. Wypowiedzi, w których chwalił „Foxcatchera” mieszały się z tymi, w których – ujmując to kolokwialnie – jechał po nim, jak tylko mógł. Bo, jego zdaniem, film nie dbał o szczegóły. Bo nie był zgodny z prawdą. Bo sugerował, że między nim a u Pontem istniała relacja seksualna, co zdecydowanie nie miało miejsca. Temu ostatniemu zaprzeczał zresztą sam reżyser, który sprostował to, co pisali dziennikarze.
Przede wszystkim jednak nie podobało mu się coś innego. – Nie spodziewałem się, że Miller wybierze najczarniejszy okres mojego życia – morderstwo Dave’a – i zamieni to w film. To wyglądało jak horror, koszmar. Miał być „Rocky”, a wyszło bardziej „Rocky Horror Picture Show”. To nie film oparty na mojej książce [wydał ją w podobnym czasie i to nią, jeszcze przed wydaniem, inspirowali się twórcy filmu – przyp. red.], od razu to widać – mówił.
„Foxcatcher” odniósł jednak sukces, a wizja Millera okazała się tą, która spodobała się krytykom. Nawet jeśli prawdę nie tyle omija, co manipuluje nią na potrzeby przedstawianej na ekranie historii.
***
Gdy Mark wyjechał z posiadłości du Ponta w 1988 roku, miał dość zapasów. Zakończył karierę. Został trenerem, wszedł też w świat brazylijskiego jiu-jitsu. W życiu stoczył jeszcze tylko jedną walkę – w UFC. Mówił, że to był krytyczny moment. Moment, gdy skumulowało się osiem lat jego depresji po pobycie u du Ponta. Gdyby nie wygrał, pewnie nie byłby w stanie o tym wszystkim opowiedzieć.
– Samo wejście do oktagonu było dla mnie zwycięstwem. Fakt, że wygrałem walkę, to wisienka na torcie. Po wygranej byłem podekscytowany, myślałem sobie, że miałem życie pełne wzlotów i upadków, i że powinienem je opisać, żeby przynajmniej moje dzieci wiedziały, co z tym życiem zrobiłem. Więc je spisałem. Zajęło mi to dwa tygodnie, zapełniłem 60 stron. Zrobiłem to – mówił.
Jego walka w UFC nie była planowana. W ostatniej chwili zastąpił Dave’a Beneteau, który doznał kontuzji. Okazała się jednak najważniejszą, jaką Mark Schultz stoczył w życiu. Bo, w pewnym sensie, była walką o życie, które na powrót odzyskał. Choć wszystko rozgrywało się już po tym, jak swoje stracił jego brat.
John du Pont pozbawił więc świat zapasów nie tylko Dave’a Schultza, ale też kolejnych sukcesów Marka. Zniszczył braterski duet, który przynosił Ameryce wielkie sukcesy. Choć wciąż powtarzał, że wszystko to – cały ośrodek, finansowanie, treningi dla zapaśników – robi właśnie dla niej. Paradoks, jakim był on sam. Trzeba jednak przyznać, że w pewnym sensie mu się to udało. Amerykanie trenujący w jego zespole, odnosili przecież wielkie zwycięstwa.
Choć pewnie oni sami oddaliby je wszystkie za życie Davida Schultza.
SEBASTIAN WARZECHA
Fot. YouTube/FloWrestling
Czytaj też w Weszło Extra: