Reklama

„Miał szklaną psychikę, a dziś to mentalny tytan”. Bartłomiej Bołądź i jego droga po srebro igrzysk

Jakub Radomski

Autor:Jakub Radomski

24 października 2024, 13:20 • 21 min czytania 4 komentarze

Kiedyś był niedojrzały. Interesowały go szybkie samochody , a dopiero później siatkówka. Dostał przydomek, wywodzący się ze „Świata według Kiepskich”. Do siatkówki namówiła go mama, która chowała w domu korki, by nie grał w piłkę. Robert Prygiel, trener Czarnych Radom, wspierał go, a Vital Heynen próbował motywować przez obrażanie. Bartłomiej Bołądź przebojem wdarł się do siatkarskiej reprezentacji Polski. Jest wicemistrzem olimpijskim, który nie boi się mówić, że jego klub, PGE Projekt Warszawa, mierzy w trumf w Lidze Mistrzów. Na Weszło przedstawiamy jego drogę z małego miasteczka w Wielkopolsce na podium w Paryżu.

„Miał szklaną psychikę, a dziś to mentalny tytan”. Bartłomiej Bołądź i jego droga po srebro igrzysk

Bartłomiej Bołądź. Sylwetka i kariera

Kiedy trafił do Czarnych Radom, dostał pseudonim „Cycu”. To był okres popularności serialu „Świat według Kiepskich”, a on był takim małym Bartusiem, trochę niedojrzałym gościem. Mogłeś z nim porozmawiać przede wszystkim o szybkich samochodach, telefonach i ubraniach, a tym się raczej interesują nastolatkowie, prawda? Bartek raczej nie myślał wtedy o poważnym, dorosłym życiu, a dziś to dojrzały mężczyzna, mąż i ojciec. Bardzo się zmienił, strasznie ewoluował i to przełożyło się też na to, na jakim poziomie jest dziś jako siatkarz – mówi w rozmowie z Weszło Wojciech Żaliński, który trafił do Czarnych Radom w 2014 roku, rok po Bołądziu. Grali razem w tym klubie przez trzy sezony, więc zdążyli się dobrze poznać.

W latach młodości miał szklaną psychikę. W końcówce meczu raczej do niego nie grano. Był ostatnią opcją, wiedziałeś, że coś odwali. Jeden blok i chłopaka nie było. To zaczęło się zmieniać, gdy Robert Prygiel, trener Czarnych, powiedział publicznie, że Bołądź ma duży talent, pewnie większy od niego, i on zrobi wszystko, żeby mu pomóc i go wypromować. I on to zrobił, a Bartkowi przez te lata zmieniła się przede wszystkim głowa. Dziś wystawiasz mu piłkę przy wyniku 23:23 i wiesz, że pewnie ją skończy – dodaje inna osoba z radomskiego środowiska.

Gdy pytam moich rozmówców, co w największym stopniu wpłynęło na ludzką i siatkarską przemianę Bartłomieja Bołądzia, najczęściej słyszę, że czas spędzony w Radomiu, być może wyjazd do Niemiec, a na pewno założenie rodziny.

Reklama

Kiedy grał w Czarnych, Bołądź interesował się też piłką i wynikami Radomiaka. Gdy kilka lat później będzie już siatkarzem Ślepska Malow Suwałki, a Radomiak właśnie tam będzie rozgrywał spotkanie ligowe z Wigrami, znajomy zaproponuje mu, by przyszedł na stadion. Bołądź skorzysta z zaproszenia. Oglądał tamten mecz w sektorze gości, w klatce. – Chłopaki mówią, że wpuszczą mnie do klatki. No to wpadłem. Oczywiście, wszystko sprawdzała policja. Pamiętam, że chciałem wejść incognito, ale policjant od razu mnie poznał i mówi: „A panu to nie pomyliły się przypadkiem dyscypliny?” – śmieje się dzisiaj siatkarz.

Bołądź jako młody zawodnik Czarnych Radom 

Do dziś ma rekord szkoły

Bartek nie ukrywa, że piłka nożna od dzieciństwa była dla niego ważna. Żeby zrozumieć, jak to się stało, że wybrał siatkówkę, trzeba skupić się na postaci jego mamy. Pani Dorota sama grała w siatkówkę. Zaczęła dopiero w szkole średniej, ale dość szybko dostała się do kadry juniorek. Występowała w AZS-ie Gorzów Wielkopolski, miała propozycję trafienia do silniejszej Spójni Gdańsk, ale jej dobrze zapowiadającą się karierę zatrzymała kontuzja.

– W tamtych czasach urazy trochę się ukrywało. Nie mówiło się o nich. Miałam odwapnienie kości w barku. Leczyłam się sama, strasznie długo to trwało, bo jakieś dwa lata. Niestety, zmiany były nieodwracalne. Nie mogłam iść później do klubu z takim urazem, to byłoby nieuczciwe. Na drugim roku AWF-u skończyłam z graniem w siatkówkę – mówi w rozmowie z Weszło pani Dorota, która skupiła się po tym na pracy dydaktycznej. Bartek miał pół roku, gdy rodzina przeniosła się z Gorzowa do Krzyża Wielkopolskiego. Tam pani Dorota uczyła w szkole, zajmowała się też rehabilitacją dzieci niepełnosprawnych.

Bartek: – Pamiętam, jak kupiłem sobie jakieś korki. Jedne z pierwszych, fajne były. Mama gdzieś mi je chowała, żebym nie chodził na piłkę. Ale nie żałuję, że wybrałem siatkówkę. Jestem jej za to wdzięczny.

Reklama

Wiadomo, marzeniem każdego chłopca jest gra w piłkę, ale mówiłam synowi: „Mama jest wysoka, tata też. Ty możesz mieć dwa metry, a takich piłkarzy raczej nie ma, chyba że na bramce”. Mąż kopał piłkę w oldbojach, ale ustawiano go właśnie między słupkami. Tłumaczyłam też Bartkowi, że piłkarze, gdy np. leje deszcz, muszą się zmagać z ciężką pogodą. A w hali zawsze są takie same warunki – dodaje pani Dorota.

 

Wyświetl ten post na Instagramie

 

Post udostępniony przez Bartłomiej Bołądź (@bart_boladz)

Bartek miał szczęście, że w Krzyżu Wielkopolskim odbywały się zajęcia, na których dzieci uczono różnych dyscyplin. Dlatego, choć z czasem zaczął ćwiczyć siatkówkę dwa razy w tygodniu, startował też w zawodach lekkoatletycznych. – Krzyż nie ma zbyt wielu mieszkańców, ale nasza szkoła osiągała dobre wyniki. Pamiętam zawody w czwórboju, na który składały się: bieg na 60 metrów, na kilometr, rzut piłką palantową i skok w dal. Zajęliśmy kiedyś trzecie miejsce w Polsce. Najgorzej szło mi na kilometr, bo nie lubiłem się za bardzo męczyć, ale za to w rzucie piłeczką palantową ustanowiłem i chyba do dzisiaj mam rekord szkoły. To było 70,5 metra – wspomina.

I jak tu się dziwić, że jako siatkarz ma taką siłę w lewej ręce?

Wypatrzył go Żaliński?

Po gimnazjum Bartek poszedł do szkoły w Gorzowie Wielkopolskim i tam grał w siatkówkę. Niedługo później wypatrzyli go działacze SMS-u Spała. – Byliśmy z Gorzowem na ćwierćfinale mistrzostw Polski. Trenerzy ze Spały zobaczyli mnie w akcji i zaprosili na kilkudniowe testy. Pojechałem na nie z kolegą, a później dostaliśmy informacje, żebyśmy się pakowali. Kierunek Spała. Tam zetknąłem się już z siatkówką i rywalizacją o miejsce na boisku na sporo wyższym poziomie – mówi Bołądź.

Syn miał wtedy trochę szczęścia, bo niecały rok później w Gorzowie rozwiązano drużyny kadetów i juniorów – dodaje jego mama.

Rocznik 1994 w Spale należał do ciekawszych w polskiej siatkówce. – Byli Janek Nowakowski, Bartosz Bednorz, doszedł do nas Mateusz Bieniek. Do tego libero Adam Kowalski, Nikodem Wolański, Bartosz Filipiak, no i Maciej Muzaj – wylicza Bołądź.

Kowalski już wtedy był jednym z jego lepszych kolegów. W 2013 roku, po zakończeniu nauki w Spale, razem trafią do Radomia. – On do nas dołączył w połowie pierwszego roku. Nasza klasa liczyła 12 chłopaków, w tym aż czterech atakujących, a mieliśmy tylko dwa zespoły. W pierwszym roku mało kto z naszej klasy w ogóle grał. W drugim Bartek już trochę występował. W trzecim mieliśmy fajną drużynę, rywalizującą w Młodej Lidze. Wtedy zrobił postęp i ocierał się o kadrę młodzieżową. Ale gdybym powiedział, że jakoś wyjątkowo się wyróżniał, to bym trochę przesadził – mówi dziś o Bartku Kowalski, zawodnik Berlin Recycling Volleys.

Możliwe, że spory wpływ na transfer Bołądzia do Radomia miał Żaliński, który w 2012 roku występował w reprezentacji Polski B. Ćwiczyli w Spale jako zaplecze kadry, przygotowującej się do igrzysk w Londynie. Szukali sparingpartnerów i pojawił się pomysł, by zmierzyli się z tamtejszą ekipą z rocznika 1994.

Założenie było proste: w żadnym secie oni nie mogą zdobyć więcej niż 15 punktów. Gdyby im się udało, mamy dodatkowy trening albo jakąś serię powtórzeń. Wygraliśmy tamten sparing 4:0, ale jeden set był w pewnym sensie przegrany, bo oni wywalczyli więcej niż 15 punktów. Akurat na boisku był Bołądź, w miejsce Muzaja, i bardzo mi wtedy zaimponował. To był wtedy no name, anonimowy chłopak ze Spały. Czarni Radom akurat weszli do najwyższej ligi. Miałem dobry kontakt z Robertem Pryglem, który z zawodnika stał się w klubie trenerem, ale w zasadzie też prezesem i kierownikiem. Człowiekiem od wszystkiego. W pewnym momencie Robert mówi: „Brakuje mi jeszcze drugiego atakującego. Znasz może kogoś?”. A ja odpowiadam: „Jest w Spale taki leworęczny chłopak, Bołądź. Niby więcej mówi się o Muzaju, ale w meczu z nami napierdzielał tą lewą ręką” – wspomina Żaliński.

Bołądź jako reprezentant Polski 

Minęło kilka miesięcy i Bartek, razem z Kowalskim, przenieśli się do Radomia.

Prygiel pamięta dziś tamtą rozmowę i polecenie Bartka przez Żalińskiego. – Nazwisko „Bołądź” w zasadzie nic mi nie mówiło. Ale zaczęliśmy zbierać informacje na jego temat, ściągnęliśmy materiały wideo i okazało się, że Bartek idealnie wpisuje się w to, kogo szukamy. Był młodym chłopakiem, z dużym potencjałem fizycznym – mówi Prygiel, obecnie prezes PSG Stali Nysa.

Kowalski: – Byliśmy młodymi chłopakami, mającymi marzenia. Mówiliśmy sobie, że fajnie byłoby zagrać kiedyś w reprezentacji Polski. A tu nagle PlusLiga, wymagający kibice i presja. Wejście do seniorskiej siatkówki nie jest takie łatwe. Grasz z dorosłymi, potrzebujesz czasu, by nabrać pewności siebie, a dopiero później pojawia się branie odpowiedzialności za wynik.

Prygiel nie ukrywa, że Bołądź został w Czarnych rzucony na głęboką wodę. – Kibic w Radomiu oczekiwał, że zawodnik, który pojawia się na boisku, będzie gotowy do dużego grania, ale nas nie było stać na takiego gracza. Gdy nasz pierwszy atakujący, Holender Wytze Kooistra, miał problem z kostką, Bartek wskoczył do składu, ale tak naprawdę nie był gotowy. On potrzebował czasu. Sam występowałem w ataku i od początku imponowała mi w nim jedna rzecz. Wielu atakujących nie widzi bloku, zwłaszcza, gdy wykonują akcję z prawego skrzydła. Bartek widział blok i potrafił dostosować atak do tego, jak rywale układali ręce. To był jego wielki atut od samego początku. Podobało mi się też, że wymagał dużo, ale przede wszystkim od siebie – opisuje dziś Prygiel.

Żaliński: – Według mnie Bartkowi przez pewien czas w Czarnych brakowało odwagi i pewności siebie. Jeżeli gramy ważny mecz, z kimś mocnym, a on idzie na zagrywkę i wykonuje techniczny serwis, mimo że dzień wcześniej na treningu regularnie walił po 120 km/h i to wchodziło, to ja to właśnie definiuję w ten sposób. A tak się czasami zdarzało. Później to poprawił.

Rozmówca, znający realia radomskiego klubu: – Mam wrażenie, że Bołądź, gdy trafił do Czarnych, był zbyt zestresowany, a później paradoksalnie za bardzo wyluzowany. Trochę lekkomyślny i nieodpowiedzialny. Sam często powtarzał: „Coco Jumbo i do przodu”. Porównałbym go do Norberta Hubera, gdy ten też trafiał do Czarnych. Na szczęście Bartek potrafił się zmienić. Dziś jest zupełnie innym człowiekiem. Mentalnym tytanem.

Bartek z czasów gry w Radomiu 

Bartek tak odnosi się do tych słów: – Był rzeczywiście czas w Radomiu, że wchodziłem na boisko i niczym się nie przejmowałem. Grałem, jakbym miał klapki na oczach i heja do przodu. To nie było do końca dobre. Później uczyłem się innego podejścia.

Narracja, że Bołądź nie radzi sobie najlepiej w końcówkach setów, często się przewijała, zwłaszcza w pierwszych sezonach. W pewnym momencie Bartek, za namową kilku osób, rozpoczął współpracę z trenerem mentalnym. Czuł, że podczas meczów w głowie kłębi mu się za wiele myśli. Uporządkował je, współpraca ze specjalistą sporo mu dała. Spotkań, w których emanował pewnością siebie i miał skuteczność w ataku nawet 70-80%, było od tego czasu więcej.

W Czarnych przez cztery sezony osiągał w PlusLidze kolejno: siódme, dziewiąte, szóste i siódme miejsce.

„Wrócisz do Polski!”

O ile Prygiel w wielu momentach wspierał Bołądzia w sposób pozytywny, o tyle jego kolejny trener klubowy działał zupełnie inaczej. W 2017 roku Bartek zdecydował się wyjechać z Polski. Wybrał ofertę niemieckiego VfB Friedrichshafen. – Zadzwonił do mnie agent i powiedział o takiej opcji. Miałem jakiś tydzień na decyzję. Zobaczyłem, gdzie to jest na mapie. Ładne miejsce, nad Jeziorem Bodeńskim. Dowiedziałem się też więcej o klubie. Stwierdziłem, że idę w to – tak Bołądź opowiada o kulisach transferu.

Friedrichshafen prowadził Vital Heynen, który niedługo później obejmie reprezentację Polski i doprowadzi ją m.in. do mistrzostwa świata w 2018 roku. Belg to specyficzna postać. Zawsze lubił robić show, uwielbiał szum dookoła siebie. Kochał czuć się wielbiony przez innych. W niemieckim klubie uważano go za kogoś wyjątkowego, ale on, motywując graczy, potrafił ich obrażać. Od osób z otoczenia tamtego Friedrichshafen słyszę, że kiedyś na treningu powiedział do Bołądzia: „Kurwa! Jesteś tak głupi, że nie potrafisz przebić piłki przez siatkę! Jeszcze raz zagrasz w złą strefę i wracasz do Polski”.

Sam Bartek o współpracy z Heynenem mówi tak: – Potrafił zareagować zdecydowanie. Pamiętam mój pierwszy trening w Niemczech. Zazwyczaj w takich okolicznościach poznajemy się, jest miła atmosfera. A ja dostałem burę. Jeszcze wtedy prawie w ogóle nie mówiłem po angielsku. Vital poprosił do siebie Adama Swaczynę, swojego asystenta. On był tłumaczem. Robiliśmy wtedy wyskoki, by sprawdzić zasięg. Uznał, że skoczyłem za nisko, miałem kiepski wynik. Przekazał, że jeżeli nie wezmę się do roboty, to za jakiś czas będę z powrotem w Polsce. Zdarzały się tego typu sytuacje. Podobnie było z angielskim. Dostałem ultimatum: chyba dwa miesiące, żeby go opanować. Po czasie wiem, że takie podejście Vitala, czasem bardzo surowe, mi pomogło. Zawdzięczam mu trochę, i siatkarsko, i życiowo. To człowiek, o którym mógłbym chyba książkę napisać.

Bołądź (z prawej) w reprezentacji, w tle trener Vital Heynen. 2019 rok 

To właśnie u Heynena zadebiutował w 2019 roku w reprezentacji Polski. W tym samym roku poleci do Chicago na turniej Final Six Ligi Narodów i wywalczy brąz, ale wysłaliśmy tam mocno rezerwowy skład, a zespół prowadził Jakub Bednaruk. Tak naprawdę na poważnie Bartek zaistniał w reprezentacji dopiero w tym roku. – Mój początek w kadrze nazwałbym lekkim zderzeniem. Zobaczyłem na własne oczy, na jakim ci wszyscy chłopacy są poziomie. Na każdej pozycji doświadczałem dużo szybszej gry, niż w klubie. Uświadomiłem sobie wtedy, że do najwyższego światowego poziomu jeszcze mi trochę brakuje – mówi nam Bołądź.

Osoba znająca Bołądzia: – On pewnie nie powie tego publicznie, ale mimo wszystko czuł się trochę niedoceniany. Siedziało mu w głowie, że u trenerów jest ciągle trzecim, czwartym czy nawet piątym atakującym. Miał świadomość, że nie był graczem idealnym, ale uważał, że zasługuje na nieco więcej.

Pani Dorota: – Miałam wrażenie, że już rok przed Paryżem tak naprawdę było wiadomo, kto pojedzie na igrzyska. A Bartkowi udało się sprawić, że znalazł się na liście rezerwowej. Potrafił to przebić. Wie pan, jak to trochę jest: jeżeli ktoś ma słynnych rodziców, to tacy zawodnicy mają łatwiej, bo też dziennikarze ich dobrze znają. Bez znajomości i dodatkowych historii musisz mocniej walczyć.

Z niemieckim klubem Bołądź wywalczył dwa wicemistrzostwa kraju, a także dwukrotnie sięgał po Puchar i Superpuchar Niemiec. Liga niemiecka jest oczywiście dużo słabsza od polskiej, ale jego drużyna w Lidze Mistrzów potrafiła w jednym spotkaniu dość mocno postawić się ZAKS-ie Kędzierzyn-Koźle. Po dwóch sezonach zdecydował się na powrót do Polski. Do Ślepska Malow Suwałki ściągnął go Andrzej Kowal – szkoleniowiec, który w latach 2012-2015 trzy razy sięgał po mistrzostwo Polski z Resovią i miał wtedy status najlepszego polskiego trenera, ale od tego czasu nie jest do końca spełniony. Bołądź grał w średniaku ligi, któremu sporo brakowało do najlepszych. Ale wyróżniał się, niektórzy widzieli w nim jednego z lepszych atakujących całych rozgrywek.

Pani Dorota: – Syn dużo zawdzięcza trenerowi Kowalowi. To świetny trener, ale też dobry człowiek. Pamiętam, jak Ślepsk pokonał Resovię, a Bartek rozegrał bardzo dobry mecz. Cieszyliśmy się z tej wygranej razem z trenerem Kowalem, który podchodził do tamtego spotkania trochę personalnie.

Bartek jako gracz Ślepska. Za nim na zdjęciu trener Andrzej Kowal 

Zanim Bartek przeniesie się w 2023 roku do Projektu Warszawa, był jeszcze sezon w Treflu Gdańsk, zakończony szóstym miejscem w lidze. Tam nieźle pracowało mu się z trenerem Igorem Juriciciem, a rozgrywającym znów, podobnie jak w Radomiu przez dwa lata, był Lukas Kampa, ale przede wszystkim – Bołądź zagrał w jednym zespole z jednym z idoli z dzieciństwa. Duet atakujących tworzył z Mariuszem Wlazłym. – Z kolegami z młodości najbardziej byliśmy wpatrzeni w Mariusza, Bartka Kurka i Gibę. To mega fajne, że najpierw grałem z jednym z nich w klubie, a z drugim spędziłem później w zasadzie cały sezon reprezentacyjny. Uważam, że tych dwóch gości powinno się nazywać legendami polskiej siatkówki – mówi Bartek w rozmowie z Weszło.

Bołądź czy Kaczmarek?

Marcin Nowakowski to przez kilka ostatnich lat statystyk kadry Nikoli Grbicia. Obecnie jest asystentem w belgijskim Knack Roeselare. Pytam go, czy dużym zaskoczeniem dla osób ze sztabu było to, jak świetnie od początku tegorocznego sezonu kadrowego prezentował się Bołądź. – Nie można mówić o zaskoczeniu w przypadku dobrej gry zawodnika, który sezon ligowy 2023/2o24 skończył z 57% skuteczności w ataku. Ale faktycznie gra w reprezentacji to coś innego, również pod kątem mentalnym. Myślę, że Bartkowi ten poprzedni sezon klubowy dał bardzo dużo w kontekście liczby rozegranych meczów o stawkę. Wygrał też swoje pierwsze trofeum, czyli Puchar Challenge. To zaowocowało rozkwitnięciem na międzynarodowych parkietach – komentuje Nowakowski.

Podczas turnieju Ligi Narodów w Lublanie Polacy pokonują 3:2 Serbów, a Bołądź jest zdecydowanie najlepszy na parkiecie. Zdobywa 25 punktów, w ataku kończy 20 piłek na 26 prób. Kapitalny występ. Ale świetnych meczów miał wtedy wiele, błyszczał również na poprzednim turnieju w tureckiej Antalyi. Dość szybko stało się jasne, że wyprzedził w hierarchii atakujących Karola Butryna i ma miejsce trzecie. A może wyższe? Przecież Łukasz Kaczmarek miał za sobą wyjątkowo trudny sezon i nie błyszczał. W turnieju finałowym Ligi Narodów w Łodzi Polska gra w ćwierćfinale z Brazylią. Trudny mecz, długo nie układający się po myśli Biało-Czerwonych. Gdy Bołądź pojawia się na boisku, świetnie serwuje i atakuje w ważnych momentach. Po spotkaniu narracja mediów jest jednoznaczna – prawdopodobnie jest już nad Kaczmarkiem i poleci do Francji na igrzyska jako atakujący numer dwa.

Ale sztab kadry nie widzi tego w ten sposób. Tym bardziej, że w półfinale przeciwko Francuzom, przegranym 2:3, można było mieć wrażenie, że przeciwnicy w pewnym momencie rozczytali ataki Bołądzia i zabrakło planu B. Gdy Grbić musiał wybrać 12 zawodników na igrzyska i jednego rezerwowego, miał duży problem. Dlatego proces wyboru przeciągał się w czasie, co nie wpływało dobrze na zespół. Sztab kadry długo porównywał Bołądzia i Kaczmarka. Wnioski można by podsumować w tych kilku zdaniach: Bartek to trochę atakujący starej daty, ma niesamowitą siłę i zasięg, a lewa ręka pozwala mu atakować po bardzo ostrym skosie, co jest ważne. Ma też mocną i regularną zagrywkę oraz dość dobry blok. Jednak w bloku lepszy jest Kaczmarek, który skacze niżej, ale lepiej czyta grę – i w tym elemencie, i w obronie. Do tego Kaczmarek lepiej od Bołądzia atakuje technicznie, można z nim grać szybko i ma przewagę, jeśli chodzi o korygowanie niedokładnych wystaw rozgrywających. No i jeszcze jedna ważna rzecz – Kaczmarek miał sporo większe doświadczenie. Rozgrywał już trochę spotkań o najwyższą stawkę.

Bołądź z medalem igrzysk w Paryżu 

I weź tu zdecyduj. Dlatego Grbić zabrał w dwunastce Kurka i Kaczmarka, a Bołądź, trzeci atakujący, został zawodnikiem rezerwowym. Zrezygnowano z Bartosza Bednorza, co wzbudziło pewne kontrowersje.

Gdy usłyszałem, że będę tym trzynastym, powiedziałem trenerowi, że akceptuję tę rolę i postaram się z niej jak najlepiej wywiązać. Oczywiście, fajniej byłoby znaleźć się w podstawowym składzie na Paryż, ale z drugiej strony osobiście obstawiałem, że graczem rezerwowym będzie piąty przyjmujący – mówi dziś Bołądź.

A później dodaje: – Na początku miało być tak, że zawodnik rezerwowy będzie poza wioską. Ale na szczęście mogłem cały czas przebywać z chłopakami i z nimi trenować. Wiadomo, że nie było mnie w szóstkach na zajęciach, ale pomagałem, zagrywając, czy wchodząc na podwyższenie bloku. Pamiętam, że przygotowywałem się do każdego meczu tak, jakbym miał w nim wystąpić. I tak w końcu się stało, a moja trzynastka okazała się szczęśliwa.

Bołądź dołączył do drużyny po ćwierćfinale, wygranym 3:1 ze Słowenią, w którym kontuzji nabawił się Mateusz Bieniek. Już wcześniej, w fazie grupowej, pojawiały się głosy, że Grbić powinien zdecydować się na zmianę i postawić na Bartka. Jedni mówili, że za Kaczmarka, inni, mniej liczni, że za Kurka. Bołądź dołączył na półfinał z USA, który nazywa dzisiaj najbardziej dramatycznym meczem, jaki kiedykolwiek rozegrał.

Nigdy nie zapomnę, jak w trzecim secie Paweł Zatorski złapał się za bark. Doktor do niego dobiega, a Paweł krzyczy z bólu i wykonuje gest, który ewidentnie oznacza, że to dla niego game over. Wtedy powiedziałem do siebie: „Kurde, nie za dobrze się dzieje”. Niedługo później trener Grbić wziął nas do kółka i powiedział, że to jest moment, w którym potrzebuje nas wszystkich, a my ten mecz jeszcze wygramy. I to się udało. Nie wiem do końca jak, bo przecież w czwartym secie Marcinowi Januszowi tak odcięło nogi od bólu w plecach, że nie był w stanie dobiegać do piłek. Kluczem było na pewno wejście Grzegorza Łomacza, który świetnie i spokojnie poprowadził grę do szczęśliwego końca – opisuje Bołądź.

Po finale z Francją, przegranym 0:3, czuł smutek wymieszany z radością. – Francuzi byli lepsi. Z boiska było czuć, że to ich dzień. Zdarzało się, że prowadziliśmy dwoma punktami, ale w momentach, kiedy Amerykanie mogliby pęknąć, Francuzi cały czas parli do wygranej. Dziś myślę, że trzeba się bardzo cieszyć z tego srebra. Szczerze? Prawda jest taka i wy, dziennikarze, chyba też to widzieliście, że my na Paryż trochę nie trafiliśmy z formą. Wyszły problemy zdrowotne kilku chłopaków, siatkarsko nie wyglądaliśmy jakoś bardzo ciekawie. W Tokio chłopcy byli w zdecydowanie lepszej formie, a mimo to nie przebrnęli ćwierćfinału. Dlatego trzeba się cieszyć z tego sukcesu, a on powinien dać dużego kopa całej polskiej siatkówce – przekonuje Bartek.

Chcą wygrać Ligę Mistrzów

Do Projektu Warszawa Bołądź trafił w 2023 roku. Miał roczną umowę, ale już w styczniu tego roku, mimo że miał inne opcje, zdecydował się przedłużyć kontrakt. I nie żałuje. W poprzednim sezonie wywalczył swój pierwszy medal PlusLigi w karierze – brąz. W kwietniu na Weszło ukazał się tekst o kruchej psychice niektórych siatkarzy. Koncentrował się na znakomitym Amerykaninie Toreyu DeFalco, ale pojawił się w nim również wątek Bołądzia. – Historia tego sezonu pokazuje, że Bołądź nie do końca jest gotowy na takie granie. W pierwszym spotkaniu finału Pucharu Challenge z włoską Monzą miał gorączkę. Ok, to może się zdarzyć, ale jeżeli wkleisz to sobie w pewną całość, to może była to forma reakcji organizmu? Z Lublinem w ćwierćfinale play-off grał bardzo przeciętnie. Półfinał z Zawierciem? Pierwszy set drugiego meczu to jedyny fragment tej rywalizacji, który w miarę mu wyszedł – tak w tekście oceniał atakującego klubu z Warszawy Oskar Kaczmarczyk, trener, asystent i statystyk, związany przez lata z pierwszą reprezentacją Polski.

Bołądź dość szybko na to „odpowiedział”. W rywalizacji o brąz z Asseco Resovią był bardzo ważnym graczem. A później nastąpił ten niesamowity w jego wykonaniu sezon kadrowy. Kaczmarczyk niedługo później mówił w prywatnych rozmowach, że pomylił się co do Bołądzia.

Przed obecnym sezonem częste są głosy, że Projekt jeszcze nigdy nie był tak mocny i ma prawo mierzyć w mistrzostwo kraju. Do drużyny dołączył Jakub Kochanowski, jeden z najlepszych środkowych świata, a trzecim przyjmującym jest, też nowy gracz, Niemiec Tobias Brand. W dodatku na pozycji atakującego na Bołądzia naciska inny reprezentant Niemiec, Linus Weber, który świetnie spisuje się na treningach, a kiedy zastąpił Bartka w niedawnym meczu z Resovią (3:2), serwował i atakował jak nakręcony.

– Stać nas nawet na to, żeby wygrać Ligę Mistrzów – powiedział pewnym siebie głosem Bołądź niedawno, w programie „7 Strefa” na antenie Polsatu Sport. – Jeżeli ktoś zna się na siatkówce, wie, że nie przesadziłem – mówi nam dzisiaj. Pamiętajmy, że w europejskich pucharach nie grają zespoły z Rosji. Włochy w Lidze Mistrzów reprezentuje bardzo silna Perugia, ale obok niej Monza i Mediolan, które nie są aż tak mocne. Możliwe, że najsilniejszymi rywalami będą ci z Polski, czyli Jastrzębski Węgiel oraz Aluron CMC Warta Zawiercie.

Bartek często pyta mnie, czy może jeszcze zrobić dodatkowe powtórzenia: jakieś pięć serwisów, czy pięć ataków. To gracz, który poświęca dużo czasu na analizowanie zachowań rywali: jak skaczą do bloku, czy w tym bloku często jest dziura, albo, na ile ich schematy są powtarzalne. Ta wiedza procentuje później na boisku – chwali swojego zawodnika trener Projektu, Piotr Graban.

Siatkarze Projektu Warszawa, Bołądź z prawej 

A Sam Bołądź podkreśla świetną atmosferę w drużynie i opisuje swoich kolegów z wyjściowej szóstki. – Mamy Artura Szalpuka. Mówię na niego czasami „Juanti”, bo gdy jest w formie, radzi sobie z każdym kierunkiem ataku, jak Osmany Juantorena. Janek Firlej kojarzy mi się z Radomiem, spotykaliśmy się już w meczach Młodej Ligi. Kevin Tillie to geniusz techniki i gość, który wiele osiągnął, a w ogóle się nie wywyższa. Kuba Kochanowski świetnie czyta grę. Każdy zespół świata chciałby mieć go w swoim składzie. Na Jurija Semeniuka mówimy „Ukraińska maszyna”, a Damian Wojtaszek to znakomity libero, a przy tym nasz „atmosferić”. Pamiętam, jak kiedyś, chyba na Lidze Europejskiej, gdzieś tam wychodzimy. Psiknąłem się jakimiś nowymi perfumami. Podchodzi do mnie Damian, wącha i pyta, czym się wypsikałem. Chciałem już powiedzieć nazwę, ale on mówi: „Już wiem! Offem na komary!”. Wszyscy zaczęli się śmiać, błyskawicznie rozluźnił atmosferę. Mając takich siatkarzy i takich ludzi wokół siebie, możemy z Projektem dużo osiągnąć, a to tylko pierwsza szóstka. Jest jeszcze reszta chłopaków, którzy też bardzo wiele wnoszą – opowiada Bołądź.

***

W tym roku przebojem wdarł się do reprezentacji Polski i wystąpił w igrzyskach. W Paryżu byłemu kapitanowi kadry, Michałowi Kubiakowi, wymsknęła się sugestia, że Bartosz Kurek po wywalczeniu srebra być może pożegna się z reprezentacją Polski. Kaczmarek w niedawnym wywiadzie dla TVP Sport, na pytanie Sary Kalisz, czy wybiera się do Los Angeles po złoto, odpowiedział: – Jestem zawodnikiem, który myśli o tym, co będzie się działo wyłącznie jutro, pojutrze. Mecz z Gdańskiem to dla mnie priorytet i do niego się przygotowuję (wywiad ukazał się we wtorek – przyp. red.). Co będzie w przyszłości? Zobaczymy, na ile zdrowie pozwoli.

W środowisku krążą informacje, że pewni zawodnicy rozważają pożegnanie z kadrą. Czy Bołądź, gdyby tak się hipotetycznie stało, byłby gotowy udźwignąć rolę atakującego numer jeden reprezentacji Polski?

Żaliński: – Nie wiemy, jak będzie wyglądała kadra. Obok trójki atakujących, którzy byli w Paryżu, jest jeszcze Karol Butryn. Różne osoby mówią o Dawidzie Dulskim, który powinien dostać szansę jako przedstawiciel nowej generacji. Ja uważam, ze Dulski jest młody, utalentowany, ale nie jest jeszcze gotowy na seniorską kadrę. Ten sezon PlusLigi to pokazuje. A Bartek sobie poradzi. On ma tylko problem z obroną. Zawsze się lekko irytował, gdy zwracano mu na to uwagę. Uważam, że dalej raczej nie umie bronić, ale potrafi to przykryć doskonałą dyspozycją w innych elementach.

Prygiel: – Myślę, że Bołądź jest w stanie pociągnąć reprezentację. Przecież na igrzyskach, gdy w półfinale oraz finale nieco gorzej grał Kurek, trener Grbić wprowadzał na boisko Bartka, a nie Kaczmarka. Mówimy o człowieku, który jest teraz zdecydowanie najlepszym polskim atakującym w lidze.

Fot. Newspix.pl

WIĘCEJ NA WESZŁO EXTRA:

Bardziej niż to, kto wygrał jakiś mecz, interesują go w sporcie ludzkie historie. Najlepiej czuje się w dużych formach: wywiadach i reportażach. Interesuje się różnymi dyscyplinami, ale najbardziej piłką nożną, siatkówką, lekkoatletyką i skokami narciarskimi. W wolnym czasie chodzi po górach, lubi czytać o historiach himalaistów oraz je opisywać. Wcześniej przez ponad 10 lat pracował w „Przeglądzie Sportowym” i Onecie, a zaczynał w serwisie naTemat.pl.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Komentarze

4 komentarze

Loading...