Sędziować mecze dwumetrowych facetów zaczął w szesnaste urodziny. Od tamtego momentu wspinał się szczebel po szczebelku, aż niedawno poprowadził finał turnieju olimpijskiego z udziałem LeBrona Jamesa czy Stephena Curry’ego. Wojciech Liszka to nasz koszykarski odpowiednik Szymona Marciniaka. Porozmawialiśmy z nim o kulisach jego pracy i ostatnich doświadczeniach. – Kiedyś czułem, że jestem z kraju, który nie daje mi możliwości rozwoju jak Hiszpania czy Grecja. To nie do końca była prawda – mówi.
KACPER MARCINIAK: Kto narzeka więcej: gwiazda NBA czy przeciętny polski ligowiec?
WOJCIECH LISZKA: Największymi marudami są zawsze gracze w lidze amatorskiej! I mówię to pół żartem, pół serio. Zacznijmy od tego, że mamy różne rodzaje narzekań. Spontaniczne, związane z tym, że ktoś czuje się skrzywdzony, bo sędzia powinien inaczej zareagować na daną sytuacje. Ale jest też narzekanie wyrafinowane. Czyli stanowiące pewną próbę wywierania nacisku na nas.
Myślę, że na tym wyższym poziomie zawodnicy są bardziej profesjonalni i świadomi tego, że również kontrybuują do budowania wizerunku dyscypliny. Jeżeli przychodzą z jakimiś uwagami, to one na ogół są uzasadnione. Chcą, żeby nastąpiła reakcja, która pomoże im lepiej realizować swoją pracę. Natomiast na niższych poziomach zawodnikom często zdarza się czuć, że coś jest nie tak, kiedy w rzeczywistości wszystko było okej.
Mecze rozgrywane przez najlepszych graczy są oczywiście szczególnie wymagające z perspektywy sędziego, ale z innego powodu, niż może się wydawać. Otóż każda decyzja jest bardzo wyeksponowana i każdy jeden błąd ma większy ciężar. Ale pod względem trudności decyzji często te mecze na niższym poziomie mogą stanowić większe wyzwanie.
Czyli na początku kariery sędziego jest najtrudniej, a potem już z górki?
Powiedziałbym, że każdy etap ma swoje smaczki. Każdy etap generuje swoje wyzwania i każda warstwa doświadczeń powoduje, że stajemy się lepszymi. Ale na pewno sędziowie, którzy zaczynają od lig amatorskich czy akademickich, mogą liczyć na dobre przetarcie.
Mówimy o tym, że najlepsi gracze mają celniejsze uwagi. Ale przychodzi mi do głowy taki Luka Doncić, który dyskutuje z sędziami wręcz nieustannie.
Na pewno istnieją tacy zawodnicy, którzy potrafią zajść za skórę tym, że kontestują każdy gwizdek. To jednak jest element jakiejś ich strategii. I nie wynika z tego, że oni naprawdę odczuwają, że w każdej akcji byli faulowani. Mówimy o zachowaniach, które są po prostu świadome. I mają do czegoś prowadzić.
A my musimy odpowiednio na nie reagować, aby niezależnie od wszystkiego, utrzymywać kontrolę nad grą i dbać o jej sprawiedliwy przebieg.
W trakcie finału olimpijskiego uciął pan sobie pogawędkę z Anthonym Davisem, który po wymianie zdań zrozumiał pana decyzję. Wiesław Zych wspominał natomiast, że nawet temperamentny Charles Barkley bywał sympatyczny. Największe światowe gwiazdy potrafią być zatem przyziemne i ludzkie w komunikacji z sędziami.
Myślę, że sportowcy, którzy dochodzą najwyżej, to osoby, które są w zdecydowanej większości tytanami pracy. A tytan pracy musi być bardzo zdyscyplinowany. Do tego koszykówka jest sportem zespołowym. Musisz być częścią pewnego kolektywu, który będzie świetnie działał razem. Więc w naturalny sposób najlepsi koszykarze są mentalnie bardzo uporządkowani. I zazwyczaj komunikacja z nimi przebiega bardzo dobrze.
Najwięksi profesjonaliści też podchodzą do meczu w sposób czysto zadaniowy. Rozumieją swoją rolę, rozumieją naszą rolę. Rozumieją, że wzajemnie siebie potrzebujemy. A do tego trzeba jeszcze uwzględnić amerykańską kulturę. Zawodników edukuje się w taki sposób: jeżeli na czymś ci zależy, to komunikuj się z sędzią. Bądź otwarty na komunikację z sędzią.
Tu przypominają mi się moje pierwsze mistrzostwa świata, w 2019 roku w Chinach. Miałem okazję prowadzić kilka meczów USA, gdzie wiodącą postacią był Donovan Mitchell. Przed pierwszym spotkaniem podszedł się do mnie przywitać. „Cześć, jestem Donovan, ale możesz mówić do mnie Spider”. Powiedziałem mu: “jak będzie trzeba o czymś pogadać, to ja tutaj jestem”. A on odpowiedział: “słuchaj, dokładnie to samo w drugą stronę. Jeżeli będzie jakiś temat, na który chcecie, żebym zwrócił uwagę mojej drużynie, to odzywajcie się do mnie”.
Był więc bardzo otwarty. Taka forma komunikacji powinna być naturalnym elementem profesjonalnego sportu.
A jak Amerykanie przychodzą do polskiej ligi, to też zazwyczaj mają takie podejście?
Myślę, że jest z tym różnie. Są zawodnicy, którzy są bardzo otwarci na komunikację. Ale są też zawodnicy, którzy przyjeżdżają do Polski pod dużą presją zostania gwiazdą ligi. I może być im nieco trudniej sprostać tym emocjonalnym wymogom, co ma naturalnie potem odzwierciedlenie w zachowaniach na parkiecie.
Bywa jednak też, że mamy zawodnika, który w ogóle nie komunikuje się z sędziami. A jest przy tym pełnym profesjonalistą. To zatem naprawdę kwestia indywidualna.
Przechodząc do igrzysk w Paryżu: ile zaliczył pan na nich meczów?
Osiem. Albo osiem plus jeden, bo w jednym spotkaniu pełniłem funkcję czwartego sędziego, który siedział przy monitorze i przygotowywał powtórki, gdy zespół arbitrów będący na parkiecie tego potrzebował.
I kiedy dowiedział się pan o nominacji na finał olimpijskich koszykarzy?
Finał miał miejsce w sobotę, a ja dowiedziałem się o tym, że będę go prowadził w piątek. Takie krótkie wyprzedzenie jest czymś normalnym na tym etapie turnieju. Było to w porze lunchowej, w okolicach Pól Elizejskich. Poszliśmy w gronie sędziowskim coś zjeść. Bo tak na marginesie: w trakcie igrzysk nie ma zorganizowanego wyżywienia. Możemy korzystać z cateringu na hali, ale to wszystko.
W trakcie tego lunchu dostałem wiadomość tekstową, że ekipa ze mną w składzie została nominowana na mecz. I że mam rozpocząć do niego przygotowania. Było to oczywiście ściśle tajne, bo skład sędziów oficjalnie zostaje podany w godzinach wieczornych. Siedziałem więc przy stole i nie mogłem po sobie dać poznać, że coś się wydarzyło. Popatrzyłem się tylko na Hiszpana, który również otrzymał nominację i momentalnie uciekliśmy od siebie wzrokiem. Żeby nie poleciały nam łzy, żeby nie puściły emocje.
A emocje były olbrzymie, bo człowiek w takie wydarzenia po prostu nie dowierza. Szansę sędziowania finału olimpijskiego dostaje się raz na cztery lata. I dostaje ją wyłącznie trójka ludzi. A ty się nagle w niej znajdujesz.
Siedzieliście w gronie sędziowskim i każdy podświadomie czekał na wiadomość?
Myślę, że na tym etapie turnieju zostaje niewielkie grono osób, które może otrzymać taką wiadomość. Liczba potencjalnych kandydatów jest ograniczona. Na ogół są to osoby, które sędziowały mecze fazy pucharowej. Ja sędziowałem ćwierćfinał i półfinał ale nie miałem nawet odwagi zakładać, że otrzymam nominację na finał. Gdy przyszła, razem z kolegą z Hiszpanii mieliśmy świadomość, że jeśli zareagujemy emocjonalnie, to wszyscy będą wiedzieć, co się wydarzyło. A wiedzieć nie mogą.
To była zatem bardzo specyficzna sytuacja. Szczególnie że chciałoby się od razu poinformować rodzinę, najbliższych. Ale jak zaczniesz stukać w tę klawiaturę, to tylko zwrócisz na siebie uwagę. Więc musieliśmy 45 minut przesiedzieć we względnej ciszy. I posiłek, który zjedliśmy raczej nie był zbyt lekki do strawienia (śmiech).
To jest bardzo ciekawe, jak “żywą” imprezą są igrzyska. Ktoś mógłby pomyśleć, że nominacje będą ustalone z góry na dół. A jednak o sędziowaniu danego meczu dowiadujecie się z dnia na dzień.
Nie jest tak tylko i wyłącznie w przypadku igrzysk. Na tych samych zasadach działo się to podczas mistrzostw świata czy mistrzostw Europy. FIBA idzie w takim kierunku, żeby coraz mocniej patrzeć na to, kto w danym momencie jest najlepszym wyborem. Kiedyś nominacje olimpijskie przychodziły w kwietniu, w marcu. Człowiek miał kilka miesięcy radości.
W tej chwili FIBA nominuje szeroką kadrę czterdziestoosobową i podkreśla, że z tej czterdziestki zostanie trzydziestka, która ostatecznie pojedzie do Paryża. Potem czeka nas okres przygotowawczy, w którym uczestniczy każdy z nominowanych. I na końcu wybiera się tych arbitrów, którzy są w najlepszej formie. A nie tych, którzy mają największe zasługi albo największe doświadczenie.
Ja o tym, że pojadę na igrzyska dowiedziałem się na półtora tygodnia przed wyjazdem. A później z dnia na dzień wszystkie nasze mecze były bardzo dokładnie analizowane. Dostawaliśmy feedback i mieliśmy indywidualne rozmowy na temat tego, jak wygląda nasz “performance”. Nad czym musimy pracować, co musimy poprawić.
Wszystko dzieję się z meczu na mecz, z dnia na dzień. A nominacje na dane spotkania są układane, biorąc pod uwagę różnego rodzaju czynniki. Jeden z nich dotyczy narodowości. Ja jestem w takiej sytuacji, że polskie drużyny zazwyczaj nie grają do samego końca. Co innego jak ktoś reprezentuje Stany Zjednoczone. Bo te zawsze grają do ostatniego dnia turnieju. A sędziowie oczywiście nie mogą prowadzić meczu drużyny ze swojego kraju.
Przede wszystkim jednak podstawowym elementem, który decyduje o nominacjach, jest jakość podejmowanych decyzji. Ja dostaję po każdym meczu raport. Każda decyzja, która podjąłem w danym meczu, jest wycięta oraz oceniona. Stąd dokładnie wiem, gdzie popełniłem błąd i jaki procent moich decyzji był nieprawidłowy. To są na końcu drogi rzeczy, które decydują o tym, kto jest w danym turnieju lepszy, a kto jest gorszy.
Wszystko jest zanotowane.
Pamiętam, że gdy zaczynałem swoją przygodę w tym zawodzie, to sędziowanie wyglądało nieco inaczej. Nie było tylu kamer, nie było tylu powtórek. I czasem nie miało się nawet możliwości obejrzenia ponownie tego meczu, w którym brało się udział. Więc albo sędzia wzbudzał zaufanie, co do tego, że jest dobry i podejmuje decyzje, które są w większości właściwe, albo nie.
Teraz żyjemy w innych czasach. Powiedzmy, że mamy dwadzieścia cztery kamery super slow motion, które wszystko analizują, plus ileś tam tysięcy ludzi z telefonami, które z dziesiątego rzędu krzeseł są w stanie zrobić wyraźne nagranie. A potem ktoś jeszcze wrzuci je do Internetu i powie: o, sędzia się pomylił. I zapyta: jak ten sędzia mógł się pomylić?
Waga każdej decyzji jest zatem dużo większa. Waga każdego jednego gwizdka. Musimy o tym pamiętać. Jeśli zagwiżdżę, to muszę mieć powód. Bezdyskusyjny powód.
Koszykarski finał Francja – USA w Paryżu to było wyjątkowe, a nawet historyczne wydarzenie. Jakie sytuacje pan z niego zapamięta?
Naszym naturalnym odruchem, taką rutyną, jest to, że zaraz po spotkaniu oglądamy nagranie meczu. Chcemy to zrobić jak najszybciej. I następnego dnia piszemy raport, wyciągamy wnioski, spisujemy plan działania i idziemy dalej. W tym wyjątkowym przypadku czekałem tydzień, zanim zdecydowałem się obejrzeć mecz finałowy. Zalegałem z raportem z meczu przez kilka dni, co w normalnej sytuacji byłoby nieakceptowalne. Tu liczę na to, że ktoś mi to wybaczy (śmiech). Potrzebowałem trochę przerwy, żeby odetchnąć. Chciałem złapać odpowiednią perspektywę.
A wracając do pytania: taką sytuacją, która nie była związana z moja decyzją, ale na pewno ją zapamiętam, był ostatni rzut za trzy Stepha Curry’ego. Gdy trafił przy obronie Evana Fourniera i Nicka Batuma, a miał dwóch niekrytych graczy po swojej lewej stronie, LeBrona i Duranta.
Pamiętam, że zająłem pozycję, żeby mieć szeroki kąt widzenia na tę akcję. Spodziewałem się powrotnego podania, ale jednocześnie śledziłem ruch Evana, który pomagał od mojej strony. To, co się stało, było odrealnione. Myślę, że to taki rzut, który przejdzie do historii. Więc na pewno akcja Curry’ego nie wypadnie mi z pamięci.
Sędziowie muszą patrzeć na niuanse. Dotknięcia, przekroczenia linii, i tak dalej. Ale kiedy ma miejsce taka sytuacja, to chyba również na was robi wrażenie? Nie myślicie tylko: okej, punkty, idziemy na drugą stronę?
Nasza praca jest przede wszystkim bardzo techniczna. Myślę, że większość ludzi nie zdaje sobie sprawy, że jedynymi ludźmi na boisku, którzy nie patrzą na piłkę, są właśnie arbitrzy. Jak jest nas trzech, to bardzo często dwóch sędziów skupia się na innych zawodnikach będących na boisku.
Jeżeli ktoś by zrobił screenshot ze wspomnianej sytuacji z Currym, to zobaczyłby, że wśród kilkunastu tysięcy ludzi na hali, tylko nasz kolega stojący na linii końcowej kompletnie tam nie patrzył. Cały sukces sędziowania polega bowiem na tym, że tworzymy system pracy, w którym każdy ma swoje odpowiedzialności. My patrzymy na mecz przez ich pryzmat, przez pryzmat obrońców, których musimy obserwować. Musimy zajmować odpowiednie pozycje i skupiać się na właściwych rzeczach. Emocji związanych z piękną koszykówką jest naprawdę bardzo, bardzo niewiele.
Akurat kiedy miał miejsce tamten rzut, to pojawiła się u mnie świadomość, że mecz został zamknięty. I pomyślałem sobie, że to jest po prostu coś nieprawdopodobnego. Uderzyło mnie to, że do końca spotkania zostało 30 sekund i już kompletnie nic nie wydarzy. To było coś na zasadzie: “udało się”. Przeszliśmy przez finał igrzysk bez jakiegokolwiek problemu.
A to było przecież balansowanie na krawędzi. Mamy świadomość, że jedna, dwie decyzje w tego typu meczu potrafią zmienić zupełnie oblicze całości wydarzenia.
Często mówi się o tym, że sukces sędziego jest wtedy, kiedy widzowie skupiają się na widowisku, a nie na błędach, prawda?
To akurat stereotyp. Czasem faktycznie mamy mecz jak finał igrzysk, który jest naprawdę pełen finezyjnej gry. Ale jeżeli mamy spotkania takie, w których jest pełno fizyczności czy walki o pozycję lub animozji między graczami, to w nich zazwyczaj nie wystarczy interweniować wyłącznie w kwestiach ewidentnych, proceduralnych. Tylko trzeba wejść między graczy i wyznaczyć mocno reguły. Bo jeżeli się tego nie zrobi, to dojdzie do sytuacji, które nie będą dobre dla widowiska.
Więc zgadzam się, to jest piękne, jeżeli jesteśmy w stanie przejść przez spotkanie bez jakichkolwiek kontrowersji czy późniejszej dyskusji o sędziach. Ale chciałbym, żeby opinia publiczna również rozumiała, że jeżeli jest mecz taki, gdzie mamy dwie walczące drużyny, to sędzia czasem musi wkroczyć do akcji. W adekwatny, odpowiedni sposób. I to wcale nie będzie znaczyło, że robi coś źle. Jeśli arbiter ma wysoką skuteczność podejmowanej decyzji, jeśli ma dobrą kontrolę nad grą, to najprawdopodobniej wykonuje dobrze swoją pracę
Nie każdy mecz da się zatem prowadzić w ten sposób, żeby dać zawodnikom grać. Dobrą analogią jest chyba to, jak w piłce nożnej sędzia pokazuje żółtą kartkę na początku meczu, żeby pokazać, że nie ma z nim żartów, żeby ustawić trochę zawodników?
Jak najbardziej. Myślę, że najlepsi sędziowie to ci, którzy potrafią wyznaczać reguły tak, żeby gra była adekwatna. Kiedyś ktoś mi powiedział, że jeśli w jednej akcji sędzia musi dać dwa faule techniczne jednemu graczowi lub trenerowi, to znaczy, że ten pierwszy nie był dobry, bo nie przyniósł rezultatów. Właśnie takiej analogii bym użył.
A gdzie w ogóle patrzył tamten sędzia, który nie widział akcji Curry’ego?
Na zbiórkę. Na to, jak zawodnicy się ustawiają pod koszem. Bo generalnie w momencie, gdy piłka leci w powietrze, to rozpoczyna się kolejna akcja, na zbiórce. I w zależności od tego, jaki mamy podział odpowiedzialności, to jeden lub dwóch sędziów musi tam patrzyć.
To jest zresztą najtrudniejsze w tym wszystkim. To, w jaki sposób trójka ludzi pracuje razem na boisku. Cały czas się tego uczymy. I docieramy się tak, żeby razem pracować jak najlepiej. Przy tak dynamicznej grze, jaką jest koszykówka, musimy rozumieć, kto za co odpowiada i przekazywać sobie odpowiedzialności.
Jak to działa? Na najwyższym poziomie, w otoczeniu najlepszych sędziów po prostu patrzymy, na co patrzą nasi partnerzy. Rozumiemy podstawowy podział zadań, ale późniejsze przekazywanie sobie odpowiedzialności polega na tym, że widzimy, że kolega coś przejmuje. Więc ja to odpuszczam i skupiam się na czymś innym. Podczas gdy trzeci sędzia obserwuje dwóch pozostałych i uzupełnia pozostałą przestrzeń.
I to jest całe piękno sędziowania z takimi arbitrami, z jakimi miałem ostatnio możliwość. Oni po prostu są tak dobrzy, że system działa świetnie. Czujemy się w nim bardzo komfortowo i nawet jeżeli coś wygląda na faul, a ja nie widzę tego w stu procentach, to nie podejmuję decyzji. Bo ufam, że ktoś inny będzie widział lepiej i zagwiżdże, jeśli to będzie konieczne.
Czyli wasza praca jest oparta w większości na komunikacji niewerbalnej?
Zdecydowanie. Oczywiście czasami również rozmawiamy. Cały okres przygotowawczy do igrzysk polega na tym, żebyśmy jako grupa – najpierw 40, a potem 30 osób – uczyli się razem sędziować. Czyli ustalali, jak będziemy współpracować, kiedy już wyjdziemy na boisko.
W trakcie meczu podstawowym narzędziem jest jednak kontakt wzrokowy. A potem to, co mówiłem: zwracanie uwagi, gdzie mój partner patrzy, co mój partner widzi, gdzie ja patrzę. Przy tak zwanej martwej piłce patrzymy też na siebie, żeby mieć pewność, że jesteśmy gotowi. Dajemy sobie pewien support poprzez skinięcie głowy czy podobne zachowania.
Jeszcze trzymając się Paryża: słyszałem, że sędziowie nie mieszkali w wiosce olimpijskiej, ale coś na jej zasadzie utworzyło się w hotelu.
Tak. Akurat my mieliśmy hotel blisko Bercy Arena, gdzie odbywały się finałowe mecze turnieju koszykówki. I tak się złożyło, że wiele drużyn zdecydowało się nie pozostać w wiosce olimpijskiej, a mieszkało w tym samym miejscu co my. Mieliśmy zatem taką małą wioskę olimpijską. W dużej mierze koszykarską, bo dzieliliśmy nocleg z ekipami Serbii, Brazylii oraz Grecji.
Byli tam jednak bowiem również sportowcy z innych dyscyplin. Piłkarki z Brazylii, zespoły gimnastyczne z różnych krajów. Wytworzyło się również fajne zjawisko, bo nieopodal nas znajdowała się ulica pełna restauracji. Zawodnicy oraz kibice różnych narodowości spotykali się tam na posiłkach.
Czy to sprawiło, że mogliście jako sędziowie trochę zaczerpnąć igrzysk?
W Lille [gdzie miała miejsce faza grupowa – przyp. red.] wyglądało to zupełnie inaczej, ponieważ w tamtym mieście rozgrywane były tylko mecze koszykówki. I mieliśmy ten przywilej, że hotel znajdował się dosłownie przy samej hali. Co biorąc pod uwagę poprzednie edycje igrzysk było absolutnie wyjątkowe. Mój przyjaciel, Piotrek Pastusiak, który sędziował w Rio de Janeiro, powiedział, że jedną z rzeczy, które zapamiętał, było czekanie na transport. My natomiast byliśmy w stanie w ciągu pięciu minut z pokoju przedostać się na halę i oglądać dowolne spotkania.
I regularnie to oczywiście robiliśmy. Ale mieliśmy też możliwość obejrzeć najważniejsze mecze w baskecie trzy na trzy, gdzie sędziował Marek Maliszewski, z którym miałem okazję się spotkać. To miało miejsce wokół placu Place de la Concorde w Paryżu, gdzie również rozgrywały się zawody skateboardingowe. Jeżeli chodzi o inne dyscypliny, bardzo żałuję, że nie udało mi się zobaczyć lekkiej atletyki z perspektywy stadionu. To byłoby na pewno niesamowite przeżycie, ale po prostu nie miałem takiej możliwości.
Jak środowisko sędziowskie w Polsce zareagowało na pana sukces? Dostawał pan setki wiadomości? Czy raczej panowało ogólne przekonanie, że sędziowanie to praca i nie ma co się nad nią rozwodzić?
Sędziowanie to przede wszystkim pasja. Przynajmniej dla zdecydowanej większości sędziów w naszym kraju. Dostawałem ogromną liczbę sygnałów wsparcia przez całą imprezę w Paryżu. Również od poprzednich polskich olimpijczyków: Piotrka Pastusiaka, Wiesława Zycha, Grzegorza Ziemblickiego oraz Marka Paszuchy. Byłem więc w kontakcie z moimi poprzednikami, ale i wieloma innymi sędziami.
Kiedy informacja o tym, że poprowadzę finał, została upubliczniona, starałem się każdemu odpowiedzieć i tak też zrobiłem. Mogę zresztą powtórzyć, że dziękuję bardzo wszystkim i naprawdę jest to super miłe. Ale chciałbym też żeby to, co się stało, pomogło promować profesję sędziowską.
Sam byłem młodym chłopakiem, który miał marzenia i zawsze chciał być blisko dużego sportu. Mogę opowiadać miliony anegdot ze wczesnego etapu ścieżki sędziowskiej, kiedy krok po kroku przebijaliśmy się, żeby się doskonalić i żeby dostawać swoje szanse.
Kiedy byłem nastolatkiem, bo sędzia zostałem w szesnaste urodziny, prowadzenie meczów to był też super sposób na to, żeby zarobić trochę grosza i pójść na pizzę z dziewczyną czy kupić sobie fajne buty do grania. Tak to wyglądało w 1996 roku. Dzisiaj młodzież ma znacznie więcej możliwości zarobkowych. Ale też sędziowanie jest bardziej wymagające. Zachowania kibiców albo rodziców, którzy przychodzą na mecze swoich pociech, nie zawsze zachęcają młodych arbitrów do kontynuacji tej drogi.
To sprawia, że jest coraz ciężej przyciągać i utrzymywać młodych ludzi w naszej profesji. Więc jeśli mógłbym osiągnąć jedną rzecz, to chciałbym, żebym w jakimś stopniu dzięki mnie znalazły się osoby, które uwierzą, że warto próbować. Dzięki sędziowaniu realnym jest spełnianie marzeń. Pamiętam, kiedy w 1998 roku pojechaliśmy grać w mistrzostwach Polski sędziów. Mój przyjaciel Piotrek Pastusiak powiedział pewnego wieczoru: słuchajcie, jak będziemy ciężko pracować, to wszyscy mamy szansę się przebić do grona arbitrów w drugiej lidze (śmiech). A doszło do tego, że obaj prowadziliśmy finały igrzysk olimpijskich [Piotr finał koszykarek w Rio de Janeiro w 2016 roku – przyp. red.].
Myślę też, że praca, którą Szymon Marciniak wykonał dla promocji zawodu sędziego jest nieoceniona. Biorąc pod uwagę wszystkie dyscypliny. Dlaczego więc ktoś inny miałby nie pójść jego drogą albo naszą drogą? Dlaczego miałby się nie sprawdzić? I może zostać kolejnym arbitrem z Polski, który będzie częścią wielkich meczów? Jeżeli ktoś jest młody, kocha sport i widzi, że nie będzie w stanie osiągnąć swoich najwyższych ambicji sportowych, to niech pamięta, że istnieje też taka ścieżka i jest równie piękna.
Koszykarscy sędziowie to często niespełnieni sportowcy?
Myślę, że zazwyczaj tak. Oczywiście my na różnym etapie kończymy karierę sportową. Moje pokolenie było takim, w którym musiałeś zacząć odpowiednio wcześniej sędziować, aby wystarczyło czasu na zdobycie wiedzy i przebicie przez kolejne szczeble. Mówię o wieku 20, 21 czy 22 lat. Sędzią międzynarodowym można zostać do 35. roku życia.
Trzeba przejść przez wszystkie rozgrywki okręgowe, przez kilka lat się przebijać, żeby dostać szansę prowadzenia spotkań na szczeblu centralnym – w drugiej lidze, pierwszej lidze, ekstraklasie. No i na końcu pozostawało przebicie się na poziomie międzynarodowym. Ja potrzebowałem dwunastu lat, aby dotrzeć na poziom ekstraklasy i kolejnych czterech, aby zostać sędzią międzynarodowym.
Teraz myślę, że ta ścieżka się skraca, bo poziom edukacji jest dużo lepszy niż kiedyś. Dostępność materiałów jest również dużo większa. Więc zawodnicy, którzy kończą karierę w wieku nawet dwudziestu kilku lat mogą bez problemu, moim zdaniem, myśleć o tym, żeby coś osiągnąć i realizować się w profesji sędziego.
Mam kolegę z Bułgarii, Martina Horozova, który występował nawet na poziomie reprezentacji kraju. A stał się arbitrem, który prowadził mecze najwyższej stawki. Inny przykład to Nate Green. Sędzia NBA, który w przeszłości występował we włoskiej ekstraklasie albo Australii.
Warto też dodać, że moja wiedza na temat koszykówki w wieku 16 lat była dużo mniejsza, niż człowieka, który spędził trochę dorosłego życia grając profesjonalnie. Większość sędziów to osoby, które miały spory kontakt z basketem, ale musiały odpowiednio szybko skończyć z graniem i przejść do sędziowania. Teraz można to zrobić później.
W środowisku sędziowskim wytykacie sobie błędy? Oprócz gratulacji dostawał pan wiadomości, w których ktoś zwracał uwagę na pomyłkę w danej akcji meczu?
W swojej karierze od przyjaciół usłyszałem miliony kąśliwych komentarzy na temat swojego sędziowania. Dobra szyderka jest zawsze w cenie, ale ma ona bardzo uroczy, koleżeński wyraz. A jeśli chodzi o stricte negatywne komentarze? Myślę, że jak w każdej branży są ludzie, którzy się lubią i są ludzie, którzy się lubią trochę mniej.
Aby być sędzią, trzeba być zorientowanym zadaniowo. Jesteśmy nauczeni analizować swoje błędy, wyciągać wnioski, mówić otwarcie o swoich pomyłkach i po prostu starać się ich nie powielać. Staramy się wyciągać wnioski z błędów innych sędziów. Często rozmawiamy o błędach w gronie kolegów i koleżanek sędziów. To jedyna droga do rozwoju, lepszych meczów i awansów do lepszych klas rozgrywkowych. Ale nie ma to wymiaru krytyki. Krytykują na ogół ci, którzy sami nie spróbowali złapać za gwizdek i wyjść na plac (śmiech).
Koszykówka jest kolejną dyscypliną, w której w przeciągu ostatnich kilkunastu lat rozwinęła się technologia i system wideoweryfikacji. Kiedyś wydawało się, że dostajecie narzędzie, które ułatwi wam robotę. Ale nie do końca się tak stało.
Technologia jest naturalną koleją rzeczy i musiała się pojawić w koszykówce. Bo po prostu przy tej liczbie powtórek są rzeczy, których nie dostrzeżemy, a które dostrzeże widz. Fizycznie człowiek nie ma możliwości, żeby pewne rzeczy zobaczyć. Wideoweryfikacja daje natomiast dodatkową szansę do tego, żeby każde rozstrzygnięcie było fair. Żeby punkt albo piłka zostały przyznane drużynie, która na to zasłużyła.
Cała idea wideoweryfikacji – u nas to się nazywa IRS, Instant Replay System – jest taka, że ma ona minimalizować ryzyko scenariusza, w którym niewłaściwa drużyna wygrywa mecz. Jeżeli technologia jest w stanie w tym pomóc, to uważam, że to jest coś świetnego.
My mamy zamknięty katalog sytuacji, podczas których możemy skorzystać z wideoweryfikacji. Przeszliśmy też przez różne fazy. Najpierw sędziowie korzystali z IRS bardzo dużo. Następnie zaczęli to robić rzadziej. Wynika to z tego, w jaki sposób jesteśmy szkoleni. Chodzi o to, żebyśmy nie biegali do monitora sprawdzać rzeczy, które powinniśmy być w stanie ocenić na boisku. I żebyśmy nie weryfikowali na zasadzie: a, zobaczmy, czy się nie pomyliliśmy.
Docelowo mamy korzystać z wideo w sytuacjach, które są tak trudne, że nie jesteśmy w stanie wydać jednoznacznego werdyktu. Albo jeśli dana sytuacja jest na tyle ważna w kontekście całego meczu, że nie można jej uznać za byle pomyłkę meczową. Bo pomyłki mogą i będą się zdarzać przy takiej liczbie decyzji, które podejmujemy. Są najnormalniejszą rzeczą na świecie. Ale jak powiedziałem: niektóre zdarzenia są na tyle ważne, że musimy je zweryfikować.
Co też jest istotne: jeżeli idziemy skorzystać z nagrania wideo, żeby zweryfikować akcję, to to, co zobaczymy, nie może podlegać dyskusji. Z angielskiego: musi być “clear and conclusive”. Jeśli natomiast nagranie z jakiegokolwiek kąta daje niejednoznaczny obraz, to nasza decyzja musi zostać taka, jaka została pierwotnie podjęta na boisku.
My nie podejmujemy decyzji od nowa na podstawie nagrania. Co najwyżej zmieniamy decyzję jeśli jednoznacznie widać, że ta podjęta na placu była błędna. Natomiast musimy mieć stuprocentową pewność, żeby to zrobić. Na tym polega korzystanie z wideoweryfikacji.
A szykują się jakieś nowinki?
Na pewno w przyszłości pojawią się kolejne technologie, które będą wykorzystywane. W tym roku przed igrzyskami prowadziłem mecze w lidze letniej NBA. Tam miałem możliwość testować rozwiązanie, które prawdopodobnie za rok zostanie wprowadzone w najlepszej lidze świata, czyli połączenie sędziów z “replay center”.
Replay center to studio w New Jersey, gdzie sędziowie na żywo oglądają mecze i je analizują. Dąży się do tego, aby sędziowie z boiska byli w ciągłym kontakcie z sędziami z replay center. Ma to pozwolić uniknąć sprawdzania pewnych akcji, które da się rozstrzygnąć bez opóźniania meczu.
Ja jestem za tym wszystkim na tyle długo, na ile technologia będzie dawała dodatkowy bufor bezpieczeństwa. Zapobiegała kluczowym błędnym decyzjom, które w negatywny sposób wpływałyby na wynik meczu. Bo to, że pojedyncza decyzja w pierwszej kwarcie będzie błędna, myślę, że nie jest aż tak istotne.
Sędzia z Polski ma pełne prawo mierzyć wysoko, bo żadne drogi nie są zamknięte? Czy jednak to, czego dokonał pan, jest raczej mało realistyczne?
Myślę, że inaczej bym na to pytanie odpowiedział kilka miesięcy temu, a inaczej już po igrzyskach. Ja chyba sobie cały czas nie zdaję sprawy, że miałem zaszczyt być częścią takiego meczu. Na pewno na wczesnym etapie kariery czułem, że jestem z kraju, który koszykarsko nie daje mi możliwości rozwoju porównywalnego do Hiszpanii, Grecji czy krajów byłej Jugosławii. I wiedziałem, że są sędziowie prowadzący rozgrywki w tamtych ligach, którzy na co dzień mierzą się z większymi wyzwaniami i mają lepsze możliwości rozwoju.
Z perspektywy czasu mogę jednak powiedzieć, że to nie do końca prawda. Bo może na początku coś w tym jest, ale tylko na początku. Dzisiejsze sędziowanie jest dyscypliną bardzo techniczną. Zawodnik musi wyjść na parkiet i wykonać tysiące powtórzeń, oddać rzuty z różnych pozycji, żeby uzyskać pamięć mięśniową i mieć pewien automatyzm.
I tak samo jest z nami. Trenujemy to, w jaki sposób biegamy z jednej pozycji na drugą. Jak ustawiamy głowę. Jak dostosowujemy swoje położenie do danej akcji. Jak reagujemy na dane zachowanie naszego partnera. Dlatego tak ważna jest właśnie analiza meczów.
Patrzenie na to, czy tempo gwizdka było dobre czy nie, czy decyzja przyszła z odpowiedniej pozycji, czy była spóźniona. Jak się komunikujemy z uczestnikami, jak sprzedajemy swoje decyzje. I tak dalej. To są rzeczy, których każdy jest w stanie się nauczyć, jeżeli będzie zdeterminowany i włoży w ten proces odpowiednio dużo pracy. Pamiętam, że w 1996 roku karierę kończył Wiesław Zych, który parę lat wcześniej poprowadził finał z udziałem Dream Teamu. Wydawało mi się to niewyobrażalne, że ktoś z Polski mógł tego dokonać. A jednak jest to wyobrażalne.
To pytanie musi paść na koniec: czy sędzia z Europy może marzyć, że kiedyś poprowadzi mecz NBA?
Myślę, że w dzisiejszych czasach droga do USA stała się bardzo otwarta. Bo po pierwsze, NBA stało się ligą globalną. Pojawili się w niej arbitrzy z Kanady. Pojawił się tam mój serdeczny kolega z Azji, Hwang In-Tae. I myślę, że NBA będzie chciało mieć też sędziego z Europy. Szczególnie patrząc na to, jak FIBA obecnie szkoli arbitrów – jest to bardzo podobny system do tego zza Oceanu.
Na podstawie doświadczeń z Ligi Letniej NBA mogę powiedzieć, że tych różnic jest naprawdę niewiele. To oczywiście nie jest tak, że ktoś z Europy przyleci do Stanów i od razu stanie się częścią amerykańskiej ligi. NBA ma swój program, przez który prowadzi sędziów. Aby otrzymać zatrudnienie, trzeba przejść przez odpowiednie etapy. Czyli obozy rekrutacyjne, program Grassroots, a potem zaplecze NBA, a więc G-League.
Ale na pewno w Europie są sędziowie, którzy gdyby przenieśli się na kilka lat do Stanów i pokonali wspomniane schody, mieliby szansę, aby dostać się na stałe do NBA. Mamy obecnie nawet Polkę, która bierze w tym programie udział. Moim zdaniem takie marzenia są jak najbardziej osiągalne.
Również dla pana?
NBA to akurat cel, który zostawię kolejnym pokoleniom sędziów.
ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK
Czytaj więcej:
- Co dalej z kadrą koszykarzy? “Nikt nie potrafił wygrzebać się z mentalnego dołka”
- Ola Kałucka. „W każdym wywiadzie słyszę to samo. […] Co oni myślą? Że nie widzę chwytów?”
- Naukowiec bije na alarm: „Stan kondycji fizycznej dzieci jest dramatyczny”
- Polak poleciał na igrzyska bez trenera. „Rywalizuję z synem wiceprezesa. Zrobiono mi to specjalnie”
Fot. Newpisx.pl