Lionel Messi, Kylian Mbappe czy Antoine Griezmann – nad takimi gwiazdami będzie musiał w niedzielę zapanować Szymon Marciniak. Niewielu Polaków miało okazję sędziować mecz podobnego kalibru. Jednym z nich jest jednak Wiesław Zych, który w 1992 roku był arbitrem olimpijskiego finału z udziałem Dream Teamu, a więc Michaela Jordana, Charlesa Barkleya czy Magica Johnsona. W rozmowie z Weszło wspomina tamto spotkanie, a także wspiera młodszego kolegę po fachu.
KACPER MARCINIAK: Dotarły do pana dobre wieści?
WIESŁAW ZYCH (na zdjęciu głównym obok Michała Listkiewicza): Zgadza się. Wielkie gratulacje dla Szymona Marciniaka – od tego chciałem zacząć. I też dla całego jego zespołu, zresztą wysłałem wiadomość tacie Listkiewiczowi. Bardzo rzadko się zdarza, żeby jeden kraj tworzył cały zespół sędziowski. Szczególnie że szef VAR-u to też będzie Polak. Trzymamy wszyscy kciuki. A ja z racji, że mam korzenie sędziowskie, trzymam wręcz podwójnie.
Czuje pan wspólnotę sędziowską? Mimo innych dyscyplin.
Tak. Podczas oglądania meczu piłki nożnej, koszykówki czy siatkówki bardzo często łapię się na jednej rzeczy. Kiedy moja szanowna małżonka – która też jest związana ze sportem, była koszykarką Ślęzy – pyta się komu kibicuje, to odpowiadam: sędziom!
Tak będzie też w niedzielnym finale mundialu?
Akurat bardziej do gustu przypadła mi Argentyna. Gra żywiołowszy futbol. Tylko teraz jest ważne pytanie: czy to wystarczy na gwiazdy rywali? Francja prezentuje bardzo poukładaną piłkę nożną. Trochę przypominającą mi szachy. Ich procent celności podań jest magiczny.
Co zatem zwycięży? Żywiołowość i technika czy chłodna głowa, kalkulacja i gra z kontry? Szanse na wygranie mundialu oceniłbym w taki sposób: 55% dla Francji, 45% dla Argentyny.
Mam ciekawostkę. Pan się urodził 7 stycznia. A wie pan, kiedy wypadają urodziny Szymona Marciniaka?
Nie?
Też 7 stycznia.
(śmiech). Oj, to ciekawa zbieżność. Powiem panu, że mnie pan zaskoczył. Czytałem sporo o Szymonie Marciniaku, ale nie przyjrzałem się dokładnej dacie urodzenia. Niech to będzie dobry sygnał.
Tak jak dla arbitra piłkarskiego największą nobilitacją jest sędziowanie finału mundialu, tak dla pana największym wyróżnieniem było prowadzenie finału turnieju olimpijskiego.
Nie ukrywam, że to było dla mnie przeolbrzymie wyróżnienie. Czułem się bardzo dumny. I czułem też wielką presję, żeby nie sknocić tego meczu. Zdawałem sobie sprawę, że reprezentuję nie tylko siebie, ale w ogóle polską koszykówkę. To był dodatkowy plecak obciążeń.
Wiedziałem, że takie postacie jak Jordan, Barkley czy Johnson to gracze z kosmosu. Koszykówka w wykonaniu Dream Teamu to była perfekcja. Pamiętałem o różnicach między sędziowaniem w FIBA a NBA. Razem z partnerem z Kanady uznaliśmy, że trzeba ten mecz bardzo mądrze i roztropnie poprowadzić.
Byłem jednak o tyle spokojny, że wcześniej miałem już okazję sędziować spotkania koszykarzy zawodowych z NBA. W 1988 roku pracowałem na turnieju McDonald’s w Madrycie, na który przyleciał Boston Celtics z największymi gwiazdami – Larrym Birdem, Kevinem McHalem czy Dannym Aingem. To było moje pierwsze przetarcie.
Natomiast w 1991 roku – też na turnieju McDonald’s – prowadziłem finałowy mecz Los Angeles Lakers, gdzie grali oczywiście Magic Johnson czy Vlade Divać. Można zatem powiedzieć, że do igrzysk w Barcelonie byłem po części przygotowany.
Kilka wielkich gwiazd nie było zatem panu kompletnie obcych.
Tak, paru ich znałem, widziałem. Oczywiście Internet w tamtych czasach był jeszcze w powijakach. W związku z tym wszystko opierało się na VHS-ach czy płytach CD. Musieliśmy zabiegać o własny scouting – dotyczący gry, zachowań poszczególnych zawodników czy trenerów. Ale myślę, że w 1992 roku daliśmy radę. Mimo trudnych momentów, które nie są tak widoczne z perspektywy widza. W tamtym kociołku, przy kilkunastu tysiącach ludzi na trybunach oraz milionach przed telewizorami, czuło się jednak olbrzymią presję.
Pan preferował rolę dobrego policjanta.
Tak to sobie wymyśliłem razem z kolegą z Kanady. Pozwólmy im grać, jeżeli oni będą chcieli grać. Używajmy gwizdka, kiedy jest poważne naruszenie przepisów. Nie bawmy się w szczegóły, w drobiazgi. Bo to jest taki poziom graczy, kunsztu, jaki prezentują na boisku.
Ten mecz zapowiadał się na dość wysoką wygraną Dream Teamu. Choć Chorwaci też potrafili grać w koszykówkę.
Tym bardziej, że gracze z Chorwacji – jak Dražen Petrović, Dino Radja czy Toni Kukoč – mieli już spore doświadczenie. Chcieli pokazać kolegom z USA, że również potrafią grać, rzucać, rywalizować. W ogóle nie było widać strachu w ich oczach. Mieliśmy zatem trochę walki, ale w końcu przewaga umiejętności dała Amerykanom zwycięstwo 117:85.
To wciąż było jednak wielkie widowisko, wielki teatr. A my z kolegą z Kanady staraliśmy się być w cieniu. Zawsze się tak mówi: jeżeli zawodnicy i trenerzy nie pamiętają, kto im sędziował, to znaczy, że arbitrzy byli niewidzialni i wykonali dobrą robotę.
Na turnieju olimpijskim USA i Chorwacja mierzyły się już przed finałem. Wtedy kibice byli świadkami ostrej rywalizacji Pippena i Jordana z Kukočem. W decydującym meczu też dało się wyczuć napięcie między nimi?
W finale było widać przede wszystkim rywalizację między Jordanem a Petroviciem. Oni mieli sobie wiele do powiedzenia. Różne uszczypliwości, mocniejsze słowa. Dało się ich usłyszeć. Szczególnie że jeden sporo trafiał w finale, i drugi tak samo. Punkt więcej zdobył Chorwat. A Kukoč? Raczej go Amerykanie wyłączyli. Radja trochę się pokazał. W każdym razie: tamto spotkanie było wielkim wydarzeniem dla świata koszykówki.
Czytałem, że zawodnicy z USA na igrzyskach nie chcieli spoufalać się z sędziami, ale mieli bardzo profesjonalne podejście do relacji z nimi.
Określiłbym to tak, że byli przyjaźnie zdystansowani. Z pominięciem Barkleya, który zawsze musiał coś rzucić pod nosem żując gumę. Taki był to człowiek i za to go cała Ameryka kochała. Lubił prowokować przeciwników czy wyrazić swoją dezaprobatę w stosunku do decyzji sędziowskich. To wszystko dało się tolerować, choć przekraczanie tej umownej linii kończyło się gwizdkiem.
Pan miał ciekawą historię związaną z Barkleyem.
Było trochę uszczypliwości z jego strony. A pod koniec meczu – kiedy wynik był już mniej więcej znany – ja powiedziałem mu coś do ucha. Po męsku. (śmiech) Niech to zostanie między nami. Mieliśmy oczywiście świadomość, że mikrofonów i kamer jest mnóstwo, więc trzeba było uważać. W obecnych czasach zawodnicy nawet zasłaniają usta, żeby nie dało się wyczytać niczego z ruchu ich warg. Co było na boisku i w szatni, tego się publicznie nie powtarza.
Przed samym finałem emocje w panu buzowały? Miał pan na przykład problem ze zaśnięciem?
Nie. Miałem wszystko zaplanowane. Mecz był bardzo późno, o dwudziestej drugiej. Wcześniej pojechałem na halę, gdzie – w przeciwieństwie do wioski olimpijskiej – była klimatyzacja. Chciałem uniknąć tego strasznego upału, trzydziestu sześciu czy siedmiu stopni Celsjusza. Tak, żeby całą siłę zostawić na wieczór i wielki finał.
Przed południem zatem – chłodzenie się. Potem lekki lunch, krótka drzemka. Miałem też krótkie zapiski w kieszeni, żeby niczego nie zapomnieć. Dotyczące tego, nad czym pracowałem, ewentualnych zagrożeń podczas meczu.
Prowadził pan też finał turnieju olimpijskiego w 1996 roku.
Tak, choć trzeba zaznaczyć, że chodzi o finał kobiet. A w przypadku turnieju panów – prowadziłem półfinał Serbów z Litwinami.
To zresztą był mój złoty okres, bo wcześniej, w 1988 roku, sędziowałem trzy europejskie finały – Ligę Mistrzów, Puchar Zdobywcy Pucharów i Puchar Koracza. Potem – jak wspominałem – brałem udział w turniejach McDonald’s, przyjazdach Boston Celtics czy Los Angeles Lakers. W 1994 roku natomiast sędziowałem finał mistrzostw świata w Toronto, czyli USA kontra Rosja.
Tamten amerykański zespół nazywano “Dream Team II”.
Podczas igrzysk w Atlancie za to mówiono o “Dream Teamie III”. Ale ja się z tym nie zgadzam. Dream Team był jeden, w Barcelonie. A później mieliśmy małe korekty w nazwach, które niewiele znaczyły. Uważam, że zespół marzeń był jeden, jedyny, niepowtarzalny i najlepszy z możliwych. Taka jest przynajmniej moja prywatna opinia.
Miał pan jednak okazję w 1994 roku, już podczas mistrzostw świata, sędziować mecz z udziałem Shaquille’a O’Neala.
Tak! Nie robił żadnych kłopotów. Był to oczywiście olbrzymi człowiek. Niespotykany wzrost, waga, zasięg ramion. Na boisku też potrafił wiele. Przejście z lewej do prawej, półhaczki, wsady, to jakie “czapy” dawał, a nawet potężne zasłony. Był to wyjątkowy zawodnik, nie do odtworzenia. A przy tym bardzo sympatyczny w stosunku do sędziów.
Pytałem o niego nieprzypadkowo, bo myślałem, że mógł sporo gadać na boisko. Ale pan mówi, że był sympatyczny.
I bardzo uśmiechnięty. A to też jest zawsze dobrze odbierane. Problemami ze strony zawodników są oczywiście wszelkie przejawy agresji. Albo wieczne narzekanie. Mieliśmy w przeszłości wielkich graczy, którzy się tym wyróżniali. Choćby Nikos Galis albo Panajotis Janakis. Po każdej decyzji przeciwko Grecji był wielki krzyk, szał, niezadowolenie. Stąd też zawsze w ich kraju sędziowało się trudno.
Ta dwójka to zawodnicy, którzy sprawiali panu największe kłopoty?
Absolutnie. Do tego Serbowie, ze starej Jugosławii. To byli ludzie bardzo szorstcy, tak bym to określił.
Na trybunach w Grecji czy Jugosławii temperatura też bywała bardzo wysoka.
Temperatura? Mało powiedziane. Po tym, jak Grecy w 1987 roku zdobyli mistrzostwo Europy, w ich kraju zapanował szał na koszykówkę. Jak się potem jechało do Salonik czy Aten, to należało być dobrze przygotowanym. Kibice nie byli tak wyedukowani jak obecnie. Na boisko leciały latarki, pomidory, pomarańcze. I drachmy. Przede wszystkim drachmy. Można było dostać monetą w głowę i szybko poczuć, w jakim jest się w państwie. To nie były żarty.
Zdarzyło się przerwać mecz?
Oj, wielokrotnie. FIBA czy narodowe federacje starały się co prawda wprowadzić trochę ogłady, porządku – choćby za sprawą policji czy zabezpieczeń. Ale początki były bardzo trudne. Włos się jeżył na głowie.
Presja w przypadku sędziego piłkarskiego największa jest w momencie gwizdania karnego. W koszykówce mamy ją bardziej rozbitą na rożne sytuacje.
Wie pan, trudno porównać te dwie dyscypliny. Akcje w przypadku piłki nożnej są dłuższe. A w koszykówce mamy olbrzymią szybkość, dynamikę. Tych zdarzeń, kontaktów jest bardzo dużo. Ja jeszcze sędziowałem w systemie dwójkowym i mieliśmy bardzo trudne zadanie. Zdarzało się, że po meczu euroligowym traciłem na wadze półtora kilo. Czasami nawet do dwóch. To był olbrzymi wysiłek, należało być naprawdę świetnie przygotowanym. Dbać o kondycję, żeby ustać takie zawody.
Dzisiaj mamy trzech sędziów. Zarówno w NBA, jak i w Europie. Jest dużo, dużo łatwiej. Jedna para oczu więcej bardzo pomaga, daje spory komfort.
Zakładam, że musiał się pan solidnie przygotowywać pod kątem fizycznym.
Tak. Przed ważnymi zawodami poświęcałem sporo czasu na bieganie po lesie czy poza miastem. Do tego różne ćwiczenia, jazda rowerem. I oczywiście unikałem narciarstwa, łyżwiarstwa – dyscyplin, w których łatwiej o kontuzję. Trzeba było wybierać, czy lepiej pójść pograć w kosza, czy na spokojnie porywalizować w ping ponga. W nim też mamy wysiłek i pracę nad refleksem.
To tak jak sportowcy. Też muszą skrupulatnie w wolnym czasie wybierać dyscypliny, unikając tych bardziej niebezpiecznych.
Starałem się robić to samo. Współpracowałem z ludźmi z AWF-u, którzy podpowiadali mi, jak się przygotowywać, jak sobie poukładać mikrocykle. Zmieniłem też sposób biegania na bardziej lekkoatletyczny. Żeby lepiej wypadać wizerunkowo. Sędziego w końcu z perspektywy trybun czy telewizora nie słychać. Ale to, jak biega, jaką ma wydolność, jak się prezentuje – to można było dostrzec. Tak więc: należało być fit, a nie mieć brzuszek. Dzisiaj też byłoby nie do zaakceptowania, gdyby Szymon Marciniak wyszedł na boisko z nadwagą.
On w ogóle wygląda jak atleta.
Może tego wprost nie powie, ale z siłowni nie wychodzi. Do tego pewnie sporo biega, pływa czy gra w tenisa. Zrobiłby pan z nim wywiad, to może by się zwierzył.
Jego sylwetka mówi sama za siebie.
Jak już jesteśmy znowu przy arbitrze Marciniaku: będziemy w niedzielę żyli emocjami, ale ja mu życzę mistrzowskiej, olimpijskiej formy. Żeby się czuł spełniony po meczu. I mógł powiedzieć: “zrobiłem kawał dobrej roboty”.
ROZMAWIAŁ KACPER MARCINIAK
Fot. Newspix.pl
Czytaj także: