Adrian Siemieniec z rocznika 1992 zdobył mistrzostwo Polski z Jagiellonią Białystok. Niedługo później młodszy od niego o rok Mateusz Stolarski w dramatycznych okolicznościach, po barażach, wprowadził Motor Lublin do Ekstraklasy. – Jesteśmy popieprzonym zespołem. Nie wiem, gdzie leżą nasze granice – mówi nam młody szkoleniowiec. W długiej rozmowie z Weszło Stolarski opisuje kulisy najważniejszych spotkań Motoru, mówi, jak wiele zawdzięcza Goncalo Feio, oraz które zdanie z „Teda Lasso” szczególnie zapadło mu w pamięć. Tłumaczy, co inspiruje go w filozofii stoicyzmu, książkach o mnichach i koszykówce. Opisuje też dlaczego, choć był świetny technicznie, nie został profesjonalnym piłkarzem. – Zabieg był poważny. W zasadzie przecinano mnie na pół – wspomina.
Jakub Radomski: Wierzyłeś do końca, że odwrócicie losy meczu z Arką?
Mateusz Stolarski, trener Motoru Lublin: Szczerze? My jesteśmy tak popieprzonym zespołem, że ja już nie wiem, gdzie są nasze granice. Arka wygrywała 1:0 i wyprowadzała groźne kontrataki. Widziałem, że linia obrony oraz bramkarz Kacper Rosa trzymają nas przy życiu. To był mecz o Ekstraklasę, trzeba było iść va banque. Czułem też, że o ile w pierwszej połowie mieliśmy piłkę, ale graliśmy na utrzymanie, to w drugiej naprawdę atakowaliśmy. Wiedziałem, że jeżeli ktoś strzeli bramkę z rzutu wolnego, to właśnie Bartek Wolski. I trafił. Po golu na 1:1 przygotowywaliśmy się do dogrywki. Wierzyłem, że ich pokonamy, ale sądziłem, że będziemy do tego potrzebować dodatkowych 30 minut. Pięknie to zrobił Jacques Ndiaye w doliczonym czasie, ale warto zaznaczyć, jak kapitalnie, dryblingiem i niesygnalizowanym podaniem, wypracował mu tamtą sytuację Piotr Ceglarz.
W pierwszej połowie straciliście gola w kuriozalnych okolicznościach. Rosa ze stoperem Kamilem Krukiem próbowali krótko rozegrać piłkę, ale ten drugi ją stracił i Arka wbiła piłkę do siatki.
Trzy tygodnie temu miałem odprawę z zespołem. Wynikała z tego, że w jednym z meczów drużyna, pod wpływem dwóch prób pressingu przeciwnika, przestała próbować rozgrywać piłkę na ryzyku, przez środek, a my tak chcemy grać. Chłopcy zaczęli pozbywać się piłki, grać chaotycznie. Powiedziałem im wtedy: „Posłuchajcie mnie uważnie i zapamiętajcie. Grając naszym stylem, popełnimy kiedyś gruby błąd, przez który stracimy bramkę. Podamy do przeciwnika, padnie kuriozalny gol, na pustą. Manchester City, Brighton czy Jagiellonia Białystok już straciły tak bramki. Oni również grają w ten sposób, bo to jest ich tożsamość. Chciałbym, żebyście po takim błędzie nie zatracili siebie. On nie może wpłynąć na całokształt meczu”.
Po bramce dla Arki od razu przypomniała mi się tamta odprawa. Na szczęście gol dla nich nie wpłynął bardzo negatywnie na naszą grę. W przerwie powiedziałem Kamilowi Krukowi: „Jeżeli po tym, co się stało, zaczniesz grać na alibi, będę musiał cię zdjąć“. Nie zaczął, dlatego rozegrał spotkanie do końca.
Kiedy Wolski wyrównał na kilka minut przed końcem, na ławce zapanowała euforia, ale ty byłeś stosunkowo spokojny. Kilka dni wcześniej obserwowałem z trybun stadionu w Lublinie, jak reagujesz podczas rzutów karnych w półfinale barażu z Górnikiem Łęczna. Siedziałeś spokojnie na lodówce, nie okazywałeś wielkich emocji. Później mówiłeś, że byłeś pewny, że będziecie górą. Dlaczego?
Bo obserwuję drużynę. Widzę, jak zawodnicy trenują i reagują na stresowe sytuacje. Wielu z nich dobrze znam. Podczas półfinału z Łęczną, w przerwie, ale też później, przed dogrywką, czy przed karnymi, gdy staliśmy w kółku, widziałem zespół, który się nie załamie. Chłopcy nie mogli trafić do siatki, ale ciągle dążyli do zwycięstwa. Ta konsekwencja była niesamowita. Widziałem, jak szli do kolejnych karnych.
Jak szli?
Byli w pełni skupieni na tym, żeby je wykorzystać. W takich sytuacjach, kiedy jest olbrzymia presja, a bramkarz rywali rozgrywa genialny mecz, może pojawić się strach. Widać to w oczach. Ale moi zawodnicy nie bali się. Oni chcieli w końcu dopaść tego Maćka Gostomskiego.
Pod koniec pierwszej połowy mieliśmy rzut karny, ale Gostomski świetnie obronił strzał Ceglarza, który bardzo rzadko myli się z 11 metrów. Chwilę później schodzimy na przerwę. W szatni spytałem piłkarzy: „Czy mogę wam jakoś pomóc?”. Chciałem dowiedzieć się, czy widzą jakieś rzeczy z boiska, których ja nie zauważyłem. Oni stwierdzili, że nic takiego nie ma. Czuli, że dominują w meczu i stwierdzili, że będą naciskać Górnika dalej. Poprosiłem ich tylko, by ciągle byli sobą. Chciałem, by nie zmieniali podejścia. Przed tamtym meczem usłyszeli ode mnie: „Mam jedną prośbę. Nie wychodźcie na to boisko, żeby przetrwać. Nie grajcie z lękiem i myślą, żeby nie stracić bramki, mimo że stawka jest duża. Bawcie się tym wszystkim, bo to mecz, na który czeka się całe życie”. I oni tak zrobili, choć z Górnikiem i później z Arką nie było nam łatwo.
Mateusz Stolarski cieszy się z piłkarzami Motoru z awansu do Ekstraklasy
Pamiętam, że gdy przyjechaliśmy na zbiórkę przed meczem z Łęczną nasz trener bramkarzy oglądał jeszcze nagrania z 2016 roku, pokazujące jak karne wykonuje jeden z zawodników Górnika. Przeczytałem kiedyś zdanie, że w piłce nożnej z reguły wygrywa ten, kto zna więcej szczegółów i umie na nie wpływać. Ten mecz to pokazał.
Motor ma opinię zespołu nie do złamania. Weźmy poprzedni sezon i baraże o awans do I ligi. Najpierw Kotwica Kołobrzeg, wyrównujecie na 1:1 w doliczonym czasie gry, by wygrać po dogrywce. Stomil Olsztyn pokonujecie po karnych, mimo że gracie przez część meczu w dziesiątkę. Teraz ten awans do ekstraklasy w dramatycznych okolicznościach. Jak kształtuje się taki charakter?
Chodzi o odpowiednie nastawienie mentalne. Zaczął to budować w Motorze Goncalo Feio. Miał takie zdanie, które często powtarzał: „Emocje nie mogą nami grać”. On stworzył zespół, w którym każdy wie, co ma robić i każdy ma w głowie, co zrobi kolega obok. Motor skupia się na zadaniu, nie dotyka go tak bardzo waga meczu albo utracona bramka. Zobacz, że my potrafimy grać w dziesiątkę. Właśnie dlatego. Poza tym, ta drużyna jest tak silna, bo przeszła wiele ciężkich momentów. Te afery, wszystkie rzeczy niezwiązane z piłką nożną, które pojawiały się wokół drużyny. To nie jest łatwe, gdy cała Polska wali w twój klub i twojego trenera, ale jednocześnie to potrafi scalić grupę. Działa na zasadzie: „Wychodzimy i wygrywamy, żeby nie dawać opinii publicznej kolejnych argumentów”.
To wszystko miało duże znaczenie. Pamiętam, jak Goncalo zrezygnował z pracy i przejąłem zespół. Pierwsza konferencja, dostaję pytanie, czy się stresuję. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie miałem żadnego uczucia dyskomfortu. Ale powiedziałem też wtedy, bardzo szczerze, że ja zawsze dążyłem do tego, żeby być pierwszym trenerem w dużym klubie i nie chcę sobie zabierać radości oraz poczucia spełnienia.
Mam swoje cele. Moim marzeniem jest awansować kiedyś z polską drużyną do Ligi Mistrzów i dostać się do fazy pucharowej tych rozgrywek. Wiem, że wiele osób rzuca tego typu slogany i na tym poprzestaje, ale ja chcę spróbować tego dokonać, poprzez ciężką pracę, która zaczyna się tutaj. Zaraz pójdę na trening, później przeprowadzę trudną rozmowę z zawodnikiem, w domu przeczytam mądrą książkę. Ja chcę to robić. Wiem, że przede mną bardzo wiele porażek i chwil zwątpienia, ale wierzę, że dyscyplina zaprowadzi mnie do sporych rzeczy.
Nie jestem trenerem z wybujałym ego, który myśli, że wszystko wie. Chcę się rozwijać, szukam inspiracji, dużo pomysłów czerpię od różnych ludzi.
Mateusz Stolarski, jeszcze jako asystent w Motorze, i Goncalo Feio
Co cię inspiruje?
Czytam bardzo dużo o filozofii stoicyzmu. O tym, żeby zachowywać spokój, niezależnie od tego, co się dzieje, ale też o uwalnianiu potencjału ludzkiego. Niedawno przeczytałem też bardzo ciekawą książkę o mnichach. To ludzie, którzy oddają się naturze, a jednocześnie życiu. Dobra materialne nie mają dla nich znaczenia, nie dostosowują się do pędzącego coraz szybciej świata. Uważam, że w pracy trenera siła spokoju jest również bardzo istotna. Zauważyłeś, jak reaguję w ważnych momentach. Umiejętność zarządzania sobą wpływa na to, jak funkcjonuje twój zespół. Dlatego chcę odcinać się od nagłych emocji, nie reagować na sytuacje w pierwszym tempie, tylko wszystko przemyśleć.
Bardzo dużo inspiracji czerpię z koszykówki. Świetną książką jest „Nieustępliwy” autorstwa Tima Grovera, trenera mentalnego gwiazd NBA, m. in. Michaela Jordana i Koby’ego Bryanta. Fascynuje mnie postać Phila Jacksona. Niedawno zacząłem oglądać archiwalne mecze Chicago Bulls, analizując, jak oni przemieszczali się względem siebie. Widziałem budowanie tych słynnych trójkątów i zastanawiałem się, jak to przełożyć na futbol. Podobnie mam z wyblokami. W czołowych koszykarzach świata fascynuje mnie to, jakimi są gladiatorami, jak ciężko trenują i jak przekraczają granice.
A inspiruje cię trochę Adrian Siemieniec? Pytam, bo mam wrażenie, że sporo was łączy, nie tylko młody wiek.
Jakie widzisz podobieństwa?
Obaj podkreślacie wagę relacji interpersonalnych w drużynie. Obaj chcecie atakować i jednocześnie dajecie zawodnikom sporo wolności na boisku. Słuchacie ich, rozmawiacie z nimi. Po ograniu Górnika, po konferencji prasowej podszedłeś do każdej z osób w sali i podałeś wszystkim rękę. Siemieniec zrobił to samo po remisie 1:1 z Legią Warszawa przy Łazienkowskiej.
Nie znam Adriana zbyt dobrze, ale czytałem z dużym zainteresowaniem kilka jego wywiadów i też wydaje mi się, że jesteśmy podobnymi typami trenerów. Ja np. nie potrafię być skurwysynem, on chyba też. To nie moja natura. Nie oceniam teraz, nie stwierdzam, że trener-skurwysyn to zły trener. Myślę, że może być dobry, jeżeli jest to zgodne z jego osobowością. Moja natura jest inna, a chcę być sobą, najlepszą wersją siebie. W Stali Rzeszów byłem asystentem Daniela Myśliwca i on nauczył mnie tego, że ludziom trzeba dawać przestrzeń do tego, by się wykazywali i rozwijali w obszarach, w których chcą. Nie blokował ich, nie wsadzał w żadne ramy, a ja widziałem, jak uwalniał w ten sposób potencjał. Wierzę w to i staram się dziś korzystać z tych obserwacji.
A wracając do trenera Siemieńca – wiem, że niektórzy porównywali go trochę do Teda Lasso. Oglądając filmy czy seriale, zapisuję sobie punkt po punkcie jakieś rzeczy, które mnie szczególnie interesują. Z „Teda Lasso” wyciągnąłem takie zdanie: „Jeżeli sytuacja tego wymaga, trzeba być kutasem”. Myślę, że kluczowa jest jego pierwsza część – jeśli wymaga tego sytuacja, czyli jedynie wtedy, kiedy naprawdę muszę.
Czujesz się trochę jak Dawid Szwarga? On musiał wejść w Rakowie Częstochowa w buty Marka Papszuna, a ty w Motorze w buty Goncalo Feio. Inny szczebel rozgrywek, ale sytuacja jest moim zdaniem podobna. Z tą różnicą, że ty sobie poradziłeś, a on niekoniecznie.
Zauważyłem, że rozmowa o piłce poszła w ostatnim czasie w Polsce merytorycznie bardzo do góry. Zwłaszcza widać to w środowisku trenerskim. Dzieje się tak w dużej mierze dzięki szkoleniowcom młodszego pokolenia, a Dawid jest jednym z ich najlepszych przedstawicieli. Widziałem jego oświadczenie, opublikowane w mediach społecznościowych. Kapitalna sprawa. Wielu jego przeciwników będzie oczywiście pisało, że facet jest tylko teoretykiem, ale to byłoby bardzo krzywdzące.
Pamiętajmy, że on przejął Raków po Bogu, jakim w Częstochowie jest Pan Trener Papszun. Tak trzeba to nazwać. Szwarga wprowadził zespół do fazy grupowej Ligi Europy, w której mierzył się z Atalantą Bergamo, późniejszym triumfatorem rozgrywek. W walce o Ligę Mistrzów tylko nieznacznie przegrał z Kopenhagą. Ten człowiek przez pół roku dawał kibicom emocje w europejskich pucharach. To, że Raków skończył ligę jako siódmy, jest oczywiście w jakimś stopniu porażką. Rozumiem, że oczekiwania były sporo większe. Ale utrzymanie czegoś takiego, jeszcze gdy gra się w pucharach, jest naprawdę bardzo trudne. Fajnie, że Dawid wydał to oświadczenie, bo opiera je na faktach, a my często bazujemy na opinii.
Awansowałem właśnie do Ekstraklasy z Motorem, ale czy samo to czyni mnie wielkim trenerem? Nie. A czy, gdybym nie awansował, potknął się na Arce, byłbym fatalnym szkoleniowcem? Też nie.
Wisłę prowadził Albert Rude. Rozmawiałem z nim kiedyś o piłce. Zajął 10. miejsce w I lidze. Mam takie hasło, które chcę powiesić sobie w biurze: „Zaufaj w proces”. Piłka nożna jest właśnie czymś takim. Procesem. Podoba mi się Jarosław Królewski, który dał szansę trenerowi Rude, bo tak wskazały mu liczby, w które mocno wierzy. Inni będą wierzyć w opinie, jeszcze inni w coś zupełnie innego. Inny przykład – wspominany już trener Siemieniec, który najpierw utrzymał Jagiellonię w lidze, by rok później zdobyć mistrzostwo.
Świetnym przykładem jest trener Rafał Górak. Pamiętam nasz mecz z GKS-em Katowice w rundzie wiosennej. Kibice własnego zespołu śpiewali mu – lekko to załagodzę – żeby wyprowadził się z Bukowej. Prezes przekazał kibicom, że jeszcze pół roku muszą się jakoś przemęczyć z Górakiem. A teraz po fantastycznym finiszu sezonu ten facet robi bezpośredni awans do Ekstraklasy, a fani GKS-u publicznie go przepraszają. Dlatego w piłce należy bardziej ufać w proces, dla mnie to oczywiste.
Jak wiele zmieniło się po tym, jak zostałeś następcą Feio?
Na pewno wzrósł mój status, przez pozycję jaką zacząłem zajmować w klubie. Rozumiem, że jest takie coś, jak hierarchia, ale ja nie hierarchizuję ludzi. Staram się za to doceniać tych, którzy mają odwagę, żeby coś robić. Chcę być otwarty wobec innych.
Ktoś chce przyjechać do nas i odbyć staż trenerski? Niech wpada, pokażemy mu wszystko. My nie znaliśmy się do naszego meczu z Łęczną, ale jakbyś chciał zobaczyć kiedyś od środka, jak pracujemy, to serdecznie zapraszam. Pokażemy odprawy, przygotowanie do przeciwnika. Oczywiście pewnych rzeczy nie mógłbyś wynieść na zewnątrz, ale ufałbym, że tego nie zrobisz. Wierzę, że trzeba ludziom pokazywać różne horyzonty, bo ja też kiedyś chciałem jak najwięcej poznawać, a nie zawsze byłem dopuszczany.
Mateusz Stolarski, podczas meczu z Radomiakiem Radom
Wspominałeś o okresie, gdy o Motorze pisano niepochlebnie, głównie w kontekście zachowań Goncalo Feio. Z publikacji medialnych kreował się obraz świetnego trenera, ale zarazem człowieka skrajnie niestabilnego psychicznie. Jaki ty masz obraz Feio jako człowieka?
Przede wszystkim, to człowiek, któremu mnóstwo zawdzięczam. Wiele dla mnie robił, jego pomoc była nieoceniona, często razem się wspieraliśmy. On też czuł, że mogę mu pomóc, bez względu na wszystko. Również dlatego przejęcie zespołu po nim było ciężkim i emocjonalnym momentem.
Goncalo jest też strasznie wymagający. U niego wszystko musi być perfekcyjne, nie uznaje zasady, że ktoś może nie dawać z siebie 100 procent, a sam daje z siebie mnóstwo. Myślę, że dlatego ludzie, zwłaszcza ci działający nieco inaczej, mogli odbierać go negatywnie. Ale jednocześnie Feio nigdy nie zabronił komuś ze sztabu wyjść wcześniej, jeżeli taka osoba miała jakiś powód. Dodatkowe obowiązki przy małym dziecku? Nie ma problemu. Potrzeba odpoczynku i wyjścia do kina z dziewczyną? Jeśli ktoś był z Goncalo szczery, on z reguły szedł mu na rękę.
To typ trenera, któremu bardzo nie podoba się, gdy ktoś nie respektuje zasad. Pewne zasady są u niego nienegocjowalne, po prostu. On też potrafi bardzo konkretnie powiedzieć, co mu się nie podoba. Sam doświadczyłem sytuacji, w której widziałem, że Goncalo miał świadomość przekroczenia przez siebie pewnej granicy. To nie jest człowiek, który w takiej sytuacji mówi: „Pierdolę to, idziemy dalej“. Nie, w nim to mocno siedziało, on to przeżywał i nie czuł się najlepiej. Potrafił powiedzieć publicznie, że popełnił błąd. Dlatego jego wizerunek medialny nie był do końca zgodny z rzeczywistością. Chciałbym, żeby wiele wygrał z Legią Warszawa, bo nie wiem, czy znam drugiego człowieka, który tyle poświęca, by być najlepszy.
W jednym z wywiadów powiedziałeś, że po objęciu roli pierwszego trenera nie zmieniałeś ogólnego systemu, wypracowanego przez Feio, ale wprowadzasz pewne swoje rzeczy. Jakie to elementy?
Wyznaję zasadę, że wszyscy musimy być razem i to jest właśnie ta kontynuacja myśli Feio. To on wypracował ten niezwykły charakter Motoru, który nie poddaje się i walczy do końca, a wszyscy totalnie poświęcają się dla zespołu. Wydaje mi się, że wprowadziłem do zespołu trochę mojej naturalności, osobowości. Chcę, żeby piłkarze pokazywali jak najlepszą wersję siebie i nie blokuję zawodników w działaniach ofensywnych, tylko daję im inwencję. Kiedy moi gracze przychodzą i mówią np.: „Trenerze, zróbmy tak. Czujemy, że możemy to osiągnąć w ten sposób”, pytam: „Wierzycie w to?”. I jeżeli drużyna odpowiada twierdząco, daję im taką możliwość, a później, gdy to ćwiczymy, obserwuję uważnie, jak to wygląda i wyrażam swoje zdanie.
Jak dokładnie wyglądała ta sytuacja po przegranym 1:2 meczu ze Stalą Rzeszów?
Tuż po spotkaniu, w szatni, odbyła się rozmowa, w której nie uczestniczyłem. Na drugi dzień dostałem telefon od prezesa, że drogi Goncalo i klubu chyba się rozejdą. Później właściciel, pan Zbigniew Jakubas, zaproponował mi zastąpienie Feio. Myślę, że on po prostu nie chciał zmieniać drogi, którą obraliśmy, i byłem w tej układance naturalnym następcą. Miałem pewne wahanie, myślałem, czy też nie odejść z klubu. Wkurzały mnie trochę i wciąż wkurzają plotki, że Goncalo miał już wcześniej coś dogadane i stąd ta rezygnacja. Według mojej wiedzy nie miał. Przemyślałem sprawę, poszedłem na rozmowę i zdecydowałem się przyjąć ofertę.
Nie myślałeś, że to jednak za wcześnie?
Nie. Po awansie do I ligi z Motorem, rok temu, zainteresowane mną jako pierwszym szkoleniowcem były trzy zespoły z II ligi. Jednym z nich była Polonia Bytom, którą uważam za naprawdę duży klub, jak na śląskie warunki. To była ciekawa propozycja, wiele elementów się zgadzało, ale ostatecznie zdecydowałem się zostać w Lublinie.
Na początku tego roku, gdy byłeś jeszcze asystentem Feio, piłkarzem Motoru został Paweł Stolarski, twój młodszy o trzy lata brat. Dużo było głosów, że będzie faworyzowany, zwłaszcza gdy objąłeś stanowisko pierwszego trenera?
Nie, ja raczej słyszałem głosy, że będzie miał dużo trudniej. Wiadomo – to nie jest częsta i normalna sytuacja, że brat trenuje brata. Były podzielone opinie, jeśli chodzi o występy Pawła – jedni mówili, że gra dobrze, a inni, że niekoniecznie. Muszę jednak przyznać, że on się świetnie zachowywał w tej sytuacji. Mecz z Wisłą Kraków, mój drugi w roli pierwszego trenera. Paweł w pierwszej połowie dostał żółtą kartkę. W przerwie sam do mnie podchodzi i mówi: „Słuchaj, weź mnie zmień. Gramy na Reymonta, oni dostali czerwoną i grają w dziesiątkę, ale ja mam żółtą kartkę i będą próbowali mnie prowokować, żeby wyrównać szanse. A ja nie będę mógł ryzykować”.
Duża klasa.
Też tak uważam. Paweł nie grał źle, ale wypadł nam przez uraz. Na prawą obronę wskoczył Filip Wójcik i prezentował się bardzo dobrze.
To sytuacja, do której musiałem się zaadaptować i myślę, że zrobiłem to dobrze. Nie wypytuję Pawła o tajemnice szatni, nie rozmawiamy o tym. Dużo natomiast rozmawiamy o treningach, taktyce, bo on ma kapitalne doświadczenie. Grał w czołowych polskich klubach, u świetnych trenerów i staram się z tego korzystać.
Mateusz Stolarski z bliskimi. Drugi od prawej jego brat Paweł, obecnie piłkarz Motoru
Ten wspomniany mecz z Wisłą, twój drugi, wygraliście w Krakowie 3:1. Jak bardzo było to dla ciebie wyjątkowe spotkanie?
Spędziłem w Wiśle 18 lat, jako zawodnik i trener grup młodzieżowych, dlatego ten klub zajmuje w moim sercu szczególne miejsce. Kibice Motoru muszą to zrozumieć. Jako dzieciak oglądałem z trybun wielką Wisłę, w meczach z Realem Madryt, Barceloną czy APOEL-em Nikozja. Pamiętam popisy Macieja Żurawskiego, Tomasza Frankowskiego i Kamila Kosowskiego. Albo te momenty, gdy cały stadion intonował: „Mauro! Mauro Cantoro!”.
Byłeś gwiazdą turnieju im. Adama Grabki, w którym wystąpiłeś jako 12-latek.
To na pewno największe wydarzenie w mojej przygodzie z piłką. Turniej odbywał się w weekend, a dopiero w czwartek ogłaszano, kto wystąpi w nim w pierwszej, a kto w drugiej drużynie Wisły. Nie byłem pewien, czy załapię się do tej pierwszej ekipy. Ale udało się. Jaki ja byłem szczęśliwy! Trener nie cenił mnie jakoś specjalnie, bo byłem mały, a on mocno zwracał uwagę na warunki fizyczne. Pomijano mnie. W pierwszym meczu wygraliśmy 6:1. Bezpieczny wynik, więc dostałem szansę w końcówce. Wszedłem, nawinąłem dwóch chłopaków i w pierwszej akcji zdobyłem bramkę. Kolejny mecz? Znów pierwsza akcja i gol.
Na turniej przyjechał dziennikarz TVP i chce zrobić rozmowę z jednym z nas. Trener wskazuje innego zawodnika, ale ten dziennikarz mówi: „Nie, nie. Ja chcę najlepszego od was, tego małego”. I pokazuje na mnie. Wiesz, jakie to było miłe? Do dziś to świetnie pamiętam. Mam nawet gdzieś zdjęcie, jak udzielam wywiadu. Dziennikarz musiał klęczeć na jednej nodze, żebyśmy byli sobie równi (śmiech). Wybrano mnie wtedy najlepszym piłkarzem całego turnieju.
Osoby, które kojarzą cię z czasów piłkarskich, mówiły mi, że wyróżniałeś się kapitalną techniką i potrafiłeś wkręcić rywali w ziemię.
Technikę miałem bardzo dobrą, zgadza się. Ale myślę, że nie osiągnąłbym za wiele na poziomie profesjonalnym, bo brakowało mi motoryki. Przegrałem ze zdrowiem. Niedługo po urodzeniu musiałem przejść skomplikowany zabieg, bo pojawił się poważny nacisk na plecy. Rodzice opowiadali, że w zasadzie przecinano mnie na pół. Później złapałem zapalenie płuc i znów trzeba było interweniować. Do dziś lewe płuco mam mniej wydolne, pojawił się też problem z kręgosłupem.
Ale na hali czy na mniejszych boiskach zawsze się wyróżniałem. Grałem nawet w reprezentacji Polski do lat 21 w futsalu, ale nastąpił moment, gdy musiałem wybrać, czy dalej kopię piłkę, czy idę w trenerkę. Myślę, że wybrałem dobrze. Paweł miał wtedy 17 lat. Widziałem, jak kariera stoi przed nim otworem, jak wiele potrafił. Oglądałem jego debiut w Ekstraklasie. Gdy porównywałem nas ze sobą, dochodziłem do wniosku, że on może dużo osiągnąć jako piłkarz, a ja niekoniecznie. Zawsze chciałem grać wielkie mecze, być na wysokim poziomie, być liderem. Dlatego to nie było łatwe. Ale uznałem, że mogę się też w tym spełnić jako trener. Football Manager to gra, którą znałem na pamięć.
Kim grałeś?
Wisłą. Ale wybierałem też HJK Helsinki, czy jakieś zespoły z Islandii, z których później robiłem europejskich potentatów. Nigdy nie grałem Bayernem Monachium czy Realem Madryt. Zawsze lubiłem tworzyć coś dużego, mając na starcie niewiele środków.
Stolarski z właścicielem Motoru, milionerem Zbigniewem Jakubasem
Wiesz, co wydarzyło się dokładnie dwa lata i dwa dni przez półfinałem baraży z Górnikiem Łęczna?
Chyba nie pamiętam.
Wólczanka Wólka Pełkińska, którą prowadziłeś, dostała w III lidze lanie od Avii Świdnik. Przegraliście 1:5. Mówię o tym, co ciekawi mnie, czy masz poczucie, że twoje trenerskie życie od pewnego czasu mknie w błyskawicznym tempie. Teraz wprowadziłeś zespół do Ekstraklasy.
Trochę tak jest, ale dobrze mi z tym. Wólczankę poprowadziłem tylko w pięciu meczach, ale bardzo doceniam ten epizod w moim CV. Byłem wtedy asystentem trenera Myśliwca w Stali Rzeszów, awansowaliśmy do I ligi. Czułem, że potrzebuję zmiany otoczenia i fajnie byłoby popracować jako pierwszy trener. Kluby II ligi raczej nie wchodziły w grę. Miałem w Stali kontrakt do końca czerwca, rozgrywki zakończyły się w maju. Wólczanka to klub partnerski Stali, do którego było wypożyczonych bardzo wielu piłkarzy.
Skontaktowali się ze mną Jarosław Fojut i Michał Wlaźlik, dwaj dyrektorzy Stali. I mówią: „Słuchaj, Wólczanka już spadła do IV ligi. W klubie nie ma trenera. Może chciałbyś ich poprowadzić przez ostatnich pięć tygodni?”. Sytuacja była trudna, bo zawodnicy w zasadzie nie chcieli już wychodzić na boisko. „Dobra, i tak siedzę w Rzeszowie, to mogę to zrobić” – mówię. I wziąłem Wólczankę. Miałem świadomość, że była ostatnią drużyną, że raczej przegramy wszystkie mecze. Ale w ogóle nie patrzyłem na to przez pryzmat wyniku, tylko fajnej przygody i ciekawego doświadczenia.
Ostatni, piąty mecz wygraliście.
Fajnie było. Przychodziłem na trening, w kantorku ze sprzętem miałem jeden stolik. Siadałem, układałem treningi. Miałem jednego asystenta i kierownika. Realia amatorskie, ale walczyliśmy. Avia nas zlała, zgadza się, ale w pozostałych przegranych meczach byliśmy dużo bliżej rywali. Graliśmy naprawdę dobry mecz ze Stalą Stalowa Wola, którą wtedy prowadził Łukasz Surma. Zdominowaliśmy ich, ale to oni strzelili gola. W ostatnim spotkaniu pokonaliśmy Podlasie Biała Podlaska.
Uświadomiłem sobie wtedy, że nawet przychodząc w trakcie sezonu do klubu, który już spadł, potrafię sprawić, że ci chłopcy odzyskali radość z gry w piłkę. Wiedziałem, że gdybym miał ich dłużej, ja bym ten zespół utrzymał. Wólczanka by nie spadła. W Motorze prowadziłem zespół w 12 meczach. Licząc półfinał z Łęczną jako wygraną, mój bilans to sześć zwycięstw, cztery remisy i dwie porażki. Mieliśmy jednak przestój, moment, gdy nie potrafiliśmy regularnie wygrywać. Ludzie zaczęli wtedy powątpiewać w Motor, zadawać pytania. Ale właśnie tamto doświadczenie z Wólki Pełkińskiej sprawiło, że nie straciłem wiary. Mówiłem sobie: „Patrz na policzalne rzeczy. Będzie lepiej”. I teraz, w najważniejszym momencie, odnieśliśmy cztery zwycięstwa z rzędu.
Gdybyś mógł pojechać teraz, latem, na staż do dowolnego trenera świata, kogo byś wybrał?
Mogę dwóch?
Możesz.
Pierwszy wybór jest oczywisty. Pep Guardiola. Oglądałem o nim chyba wszystkie możliwe seriale i chciałbym zobaczyć na własne oczy, skąd ten facet czerpie kolejne inspiracje i jak radzi sobie z ciągłą presją. Bardzo chciałbym też zobaczyć, jak pracuje Roy Eric. Wiesz, kto to?
Nie.
Trener Brestu. Ukończyli w tym roku na trzecim miejscu rywalizację w lidze francuskiej, tylko za PSG i Monaco. Sprawili wielką niespodziankę. Ten gość osiągnął wynik ponad stan, sprawił, że jego zespół grał ponad budżet. Bardzo mnie ciekawi, jak to zrobił i jaki miał zamysł.
A mnie ciekawi, co pamiętasz ze świętowania awansu.
Niezwykłą radość ludzi, dla których awans Motoru do Ekstraklasy to spełnienie marzeń. Oni się zachowywali, jakby wygrali w Lotto. To było niesamowite. Ktoś być może pomyśli, że to słowa pod publiczkę, ale ja naprawdę jestem człowiekiem, który uwielbia dawać innym radość, robić coś dla ludzi. Mam dużą wrażliwość, tak zostałem wychowany. Nie potrafię krzywdzić innych, chcę im pomagać. A gdy widziałem 45-latka, który po końcowym gwizdku płacze ze szczęścia, czułem się spełniony.
Radość Stolarskiego po wygranej z Arką
Miałeś w głowie przed meczem z Arką, że to spotkanie może decydować o twoim losie? W mediach spekulowano, że skoro nie dostałeś się na najnowszy kurs UEFA Pro, to, według przepisów, nie będziesz mógł pracować w I lidze, a jedynie w drugiej. Paradoks jest taki, że jeden z punktów dopuszcza pracę w Ekstraklasie.
Nie zaprzątało mi to myśli. Koncentrowałem się na tym, że chcę osiągnąć coś historycznego z Motorem. Wychodzę z założenia, że dobra praca w dłuższej perspektywie zawsze się obroni.
A co do kursu, wytyczne PZPN są jasne i takie same dla wszystkich. Praca w II lidze nie liczy się do doświadczenia trenerskiego. Ja pracowałem w niej świadomie, chcąc się rozwijać. Dwa razy awansowałem do I ligi jako drugi trener, był też finał baraży. Byłem w dwóch wielkich klubach – Stali i Motorze – które, jeszcze będąc w II lidze, chciały iść wyżej i organizacyjnie były na wysokim poziomie. Przy kwalifikacji na kurs UEFA Pro doświadczenie jest bardzo ważne. Można za nie dostać maksymalnie 50 punktów, jest skala od 20 do 50. Ja nawet dziś mam tylko 20 punktów. Awans do Ekstraklasy z Motorem nie liczy się, bo pracowałem jako pierwszy trener przez 1/3 sezonu, a trzeba przynajmniej przez pół.
Jak wielu zmian wymaga Motor, by spokojnie utrzymać się w Ekstraklasie?
Mam niebawem spotkanie w tej sprawie z prezesem Jakubasem. Cenię sobie współpracę z nim, bo, gdy czegoś potrzebuję, zawsze mogę zadzwonić. Jeżeli pan Jakubas widzi, że chodzi mi o rozwój zespołu, nie ma żadnego problemu, żeby załatwić to, czego potrzebujemy. Sam dzwoni rzadko. Ufa ludziom, na których postawił. Czasami dzwoni po meczach, nie wchodzi zbyt często do szatni. Mogę powiedzieć, że mam tu wszystko, czego potrzebuję jako pierwszy szkoleniowiec.
Teraz, według mnie, potrzebna jest nam ewolucja, a nie rewolucja. Nie będziemy wagonami przywozić nowych zawodników, ani odwozić starych. Po awansie trzeba rozegrać to wszystko tak, żeby nie zatracić siebie, wartości, które nas definiują, i tożsamości Motoru Lublin. To jest najważniejsze.
Fot. Newspix.pl
WIĘCEJ O MOTORZE NA WESZŁO: