Arka Gdynia za moment zacznie piąty sezon na zapleczu Ekstraklasy. Trzeci raz odpadła w barażach, choć jeszcze kilka tygodni temu szykowała się na fetę po bezpośredniej promocji. Na jej stadionie faktycznie odbyły się dwie imprezy, ale za każdym razem organizowali je rywale. Okoliczności kolejnej porażki Arki są tak kuriozalne, że trzeba powiedzieć to wprost: klęska ma dziś jej twarz, jej barwy.
Piotr Klimek skrupulatnie i starannie podliczał szanse pierwszoligowców na awans czy spadek. Tydzień po tygodniu prezentował na “X” tabelki, które dla kibiców z Gdyni były miodem na serce, zapowiedzią wielkiego święta. Cztery kolejki przed końcem rozgrywek ich drużyna miała 98,8% szans na awans. Arkowcy mieli w pamięci, że dwukrotnie witali się z gąską, żeby budzić się z kacem i pustymi rękami. Mieli też jednak prawo uważać, że tym razem ich drużyna tego nie spieprzy.
Bo co musiałoby się stać, żeby Arka roztrwoniła siedem punktów przewagi nad trzecią drużyną w tabeli?
Strata punktów ze zdegradowanym już Podbeskidziem?
Gra na remis w derbach przy przewadze jednego zawodnika, która kończy się porażką po szalonym wypadzie jednego piłkarza?
Wizyta kiboli na treningu, która bardziej zmotywowała przeciwnika niż zawodników Arki?
Porażka na własnym stadionie z GieKSą, która wcześniej wygra wszystko, jak leci, po tym, jak Adrian Błąd wsadzi golazzo z dystansu?
Nie może być, tyle katastrof na raz nie spadło jeszcze na nikogo. Zresztą: nawet gdyby niebo runęło na głowę gdynianom, byłyby jeszcze pierwszoligowe repasaże, play-offy, w których Arka dwukrotnie miałaby atut własnego stadionu.
I wiecie co? Oni to, mimo wszystko, koncertowo spartolili.
Motor Lublin w Ekstraklasie po 32 latach! Gdynia znów we łzach [REPORTAŻ]
Arka Gdynia synonimem porażki. Trzeci raz z rzędu odpada w barażach o Ekstraklasę
Wielki jest Motor Lublin, wielka jest jego mentalność. Walka do końca tak wryła się w głowy zawodników z Lubelszczyzny, że nie wolno spuszczać ich z oka nawet na moment. W cieniu zasłużonych peanów pod adresem beniaminka Ekstraklasy jest jednak historia tragiczna, którą w Gdyni będą powtarzali przez lata, za każdym razem nie dowierzając w to, co się stało.
Najpierw były wpadki w sezonie zasadniczym. Zaczęło się od dubletu Shumy Nagamatsu w mniej niż kwadrans w Pruszkowie. Mecz z Resovią udało się uratować, mimo że to goście jako pierwsi trafili do siatki. Z Podbeskidziem tak dobrze już jednak nie było. Trzy punkty z Zagłębiem Sosnowiec były już krokiem w stronę raju. Tyle że wtedy zdarzyły się derby, mecz sezonu. Lechia już była w elicie, ale przecież nie ma nic słodszego niż wsadzenie kija w szprychy lokalnemu rywalowi. Być może dlatego do końca szukała bramki numer dwa.
Pytanie, czemu nie szukała jej Arka? Owszem, kilka razy Bohdan Sarnawskyj musiał się wykazać, jednak obrazek, w którym stoperzy drużyny z Gdyni grali między sobą — Arce wystarczał nawet remis — kradnąc trochę czasu, był zastanawiający. W sytuacji, w której masz jednego gościa więcej na boisku, a każdy inny wynik poza porażką daje ci awans, gol na 2:1 zamknąłby temat skuteczniej niż urywanie kolejnych sekund rozgrywaniem piłki na własnej połowie.
Zemsta była dla gości bolesna, jeszcze większy ból sprawił im Tomasz Kwiatkowski, który na upadek Przemysława Stolca w polu karnym Lechii — potencjalny rzut karny w ostatniej akcji spotkania — oznajmił, że obrońca Arki wykłada się jak długi w drugie tempo. Znaczy: dodaje sporo od siebie. Czyli jedenastki być nie może.
Niewiarygodne spiętrzenie nieszczęść jak na półtorej godziny kopania futbolówki. A to był dopiero początek.
Na stadionie w Gdyni czekali na fetę. Urządziła ją GieKSa, a potem Motor
GieKSa przyjechała do Gdyni jak po swoje, na pewniaka. Miała za sobą fantastyczną serię zwycięstw, które poparte były odważną, ofensywną grą. Zespół z Katowic pewnością siebie bił gospodarzy na głowę, więc z góry pachniało tym, że scenariusz, w którym chłopaki w żółtych koszulkach oszaleją ze szczęścia, będzie możliwy tylko, gdy Ślązacy założą pierwszy komplet strojów. Stoczenie się do play-offów w ostatnim możliwym momencie było wyczynem samym w sobie. Arka na jednym z dwóch pierwszych miejsc w stawce była od 14. kolejki rozgrywek, czyli od początku listopada.
Co gorsze: taki obrót spraw obudził w Trójmieście najgorsze demony.
Przypomniał się sezon sprzed trzech lat, w którym Arce trudno było podskoczyć nad pozycję arsenalową, czwarte miejsce w tabeli. Nawet wtedy los jej sprzyjał, bo w barażach podejmowała ŁKS. I przegrała awans przed swoją publiką, 0:1. Retrospekcją o ponurych barwach był też powrót pamięcią do maja 2022. Arka goniła wówczas inną łódzką drużynę, Widzew. Na chwilę wskoczyła nawet na drugie miejsce, ale w niewytłumaczalny sposób zaczęła wtedy zbierać gong za gongiem.
Czerwona kartka w Rzeszowie i cztery sztuki w sieci od Resovii. Porażka w Legnicy. Wypuszczenie z rąk prowadzenia z Podbeskidziem. Znów więc baraże, znowu mecz domowy, raz jeszcze rywal z niższej półki. Dominik Piła rozegrał jednak mecz życia, Chrobry Głogów wygrał 2:1. Żadna z drużyn, która w play-offach wyrzuciła za burtę grajków z Gdyni, nie awansowała potem do Ekstraklasy. Najgorszy możliwy sposób porażki, nie można się wtedy nawet chwycić koła ratunkowego pod tytułem: zobaczcie, oni byli w gazie.
Przez trzy kolejne sezony w pierwszej lidze Arkowcy mieli jednak inną wymówkę. Wszystko, co złe, zganiali na właściciela klubu — Michała Kołakowskiego oraz jego ojca, Jarosława, agenta piłkarskiego. Zarzuty były różne, od tych bzdurnych, że nie w smak im awans do wyższej ligi, więc robią wszystko, żeby projekt sabotować, do tych trafnych, że sabotują go trochę przypadkiem, wtrącając się w życie szatni, pracę trenerów, tworząc niezdrowy klimat, o którym raz za razem opowiadali zawodnicy, którzy z Trójmiasta wyjeżdżali.
Tegoroczna kampania miała być o tyle inna, że po zorganizowanym bojkocie udało się w końcu zmienić właściciela. Fakt, kadrę budowali jeszcze Kołakowscy, trenera też wybrali oni, natomiast kiedy telenowela z przejęciem klubu dobiegła końca i za ster chwycił Marcin Gruchała, entuzjazm w gdyńskim środowisku był ogromny. Powrót do Ekstraklasy z kibicem Arki w fotelu szefa brzmiał jak plan idealny, ale przede wszystkim: plan bardzo realny.
Tym większe ukłucie powodował więc fakt, że po meczach z Arką cieszyli się wszyscy — Lechia, GieKSa i Motor — tylko nie sama Arka.
Wielka radość w Gdyni! Tylko że… to nie Arka świętowała awans [REPORTAŻ]
Porażka roku. Arka przegrała awans w nieprawdopodobnych okolicznościach
W Gdyni przegrali, ale wygrali: tytuł frajera sezonu. W wakacyjnym okresie wydawało się, że ciężko będzie przebić Lecha Poznań i wpadkę ze Spartakiem Trnawa. Potem było jeszcze kilka zmian, ale gdy nastał maj i jasne stało się, że Pogoń Szczecin nie dość, że nie sięgnie po tytuł w sezonie, w którym mistrz jest najsłabszy od lat, to jeszcze przegra Puchar Polski z pierwszoligowcem, nikt nie wyobrażał sobie, że ktoś jeszcze prześcignie Portowców. Nawet Wisła Kraków, która wspomniany puchar wygrała, ale w ligowej tabeli stoczyła się poza baraże, łapiąc czerwone kartki i tracąc punkty z ogonem stawki, nie wypadała tak źle, żeby przebić sagę o zero tituli (choć kibice z Małopolski mają pewnie inne zdanie).
Arka wjechała jednak z drzwiami i futryną, jak machina oblężnicza wagi ciężkiej. W Gdyni passa niepowodzeń jest już tak imponująca, że szykuje się do wyścigu o miano najgorszych z najgorszych z HSV.
Klęska tej drużyny jest tym większa, że w Trójmieście mieli naprawdę niezłą paczkę, którą zdołali utrzymać bardzo długo. Poszczególne elementy były wymieniane, ale taki Karol Czubak spędził tam trzy lata, strzelając 49 bramek, mimo że wyraźnie przerastał tę ligę. Również trzykrotnie o awans z Arką walczył Hubert Adamczyk, dwa razy pomóc starał się Olaf Kobacki. W tle byli Sebastian Milewski, który wylądował w drużynie po trzech sezonach z rzędu w Ekstraklasie, najlepszy lewy obrońca ligi Dawid Gojny, wciąż klasowy na tym poziomie Janusz Gol. Trzeba też pamiętać o jakościowych wychowankach, którzy grali nie tylko z powodu statusu.
“Soccer-rating.com” nieprzypadkowo uznawał Arkę za najsilniejszego pierwszoligowca w stawce.
Doprawdy ciężko zrozumieć, jak to się posypało, skoro tym razem nawet człowiek na ławce trenerskiej się zgadzał. Arki w końcu nie prowadził marionetkowy Dariusz Marzec, wymyślony naprędce Hermes czy przywrócony z niebytu Ryszard Wieczorek. Drużyną zarządzał Wojciech Łobodziński, który w świetnym stylu wprowadził do Ekstraklasy Miedź i wydawało się, że zmierza już po łatkę “specjalisty od awansów”. W ciemno można już zakładać, że takiego komfortu w kolejnym roku już nie będzie. Ciężko sobie wyobrazić, żeby najważniejsze z wymienionych wyżej nazwisk zdecydowały się na kolejny rok kiszenia się na drugim szczeblu rozgrywkowym.
Ciężko też oczekiwać, że klimat w Gdyni będzie sprzyjał nakręcaniu się do kolejnej walki o promocję. Porażki można łatwo zapomnieć, ale nie te, które następują po sobie seriami i nie te, których okoliczności aż tak skręcają wszystkie narządy wewnętrzne po krótkim tylko wspomnieniu o nich. Już chwilę po meczu, kiedy piłkarze Motoru odprawiali jeszcze szaleńczy taniec radości pod sektorem gości, vis a vis tego obrazka oglądaliśmy kolejny rozdział przykrej tradycji, w której zrezygnowani zawodnicy pokornie ściągają trykoty meczowe i przekazują je wściekłym, wrzeszczącym ze złości kibicom.
Arka Gdynia klubem przeklętym?
Wszystko to smutne i parszywe, bo wielokrotnie słyszałem komentarze ludzi ze środowiska o tym, że jeśli można gdzieś zbudować poważny, prywatny projekt, to właśnie w Gdyni. Raz, że miasto bardzo chętnie współpracuje z tymi, którzy chcą się za to zabrać. Dwa, że trójmiejski krajobraz sprzyja ściąganiu interesujących nazwisk — przykładem Gdańsk i to, po kogo sięga Lechia. Trzy, że Arka ma i zaplecze w postaci grup młodzieżowych, i stadion dopasowany do potrzeb aspirującej do czegoś drużyny. Można sobie wyobrazić, że piętnastotysięcznik w Gdyni wypełnia się co dwa tygodnie, gdy Arkowcy grają jak z nut.
Potencjał więc w tym miejscu tkwi, ale potencjał to przecież nie wszystko. Od kiedy gdynianie tkwią na zapleczu, do wyższej klasy rozgrywkowej weszła już Warta Poznań z garstką kibiców i stadionem w Grodzisku Wielkopolskim; Bruk-Bet Termalica Nieciecza, która wyrosła pośrodku pól kukurydzy; Górnik z niewielkiej Łęcznej, Puszcza z malutkich Niepołomic oraz ulokowana wokół dolnośląskich gigantów Miedź Legnica. Można więc stwierdzić, że wszędzie tam robią coś lepiej, albo przynajmniej skuteczniej.
Zaprawieni w bojach lokalsi przypominają zresztą, że historia klęsk, niepowodzeń i zawodów w Gdyni to nie tylko bicie głową w sufit przy próbach powrotu do elity. Tu przypałętał się Dominik Midak, tam spadek (nawet do trzeciej ligi), nieudane baraże o utrzymanie w Ekstraklasie, degradacja za korupcję, tułaczka po dolnych rejonach tabeli i wieczne drżenie do ostatnich chwil, czy uda się zaliczyć kolejny rok wśród najlepszych, głównie po to, żeby zbierać od nich w trąbę.
Dobrze, że zdarzyła się chociaż osłoda w postaci Pucharu Polski oraz europejskiego przelotu.
Czy jednak nie taki jest los większości kibiców? Serca fanów częściej są łamane i rozbijane na kawałki niż wypełniane ekstazą i niezapomnianymi chwilami. Diagnozowali to Jerzy Pilch i Nick Hornby. Dlatego, próbując pocieszyć Arkowców, możemy uciec w banał: panowie, głowy do góry. Zaraz znajdzie się ktoś, kto ma gorzej.
WIĘCEJ O 1. LIDZE:
- Żądza ponad logiką, czyli Motor wrócił do Ekstraklasy
- Nie będzie „prawa Furmana”. Piłkarz przegrał spór z Wisłą Płock
- „Chyba nawet pobiliśmy dokonania Górnika Zabrze z 2017 roku”. GKS Katowice świętuje awans
- Lechia i GieKSa z domieszką baraży. Pierwszoligowi najlepsi z najlepszych
SZYMON JANCZYK
fot. Newspix