Reklama

Cesarz kolarstwa i jego poddani. Jak wygrywał Rik Van Looy

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

17 kwietnia 2024, 17:11 • 20 min czytania 4 komentarze

Jako pierwszy w dziejach wygrał wszystkie pięć kolarskich Monumentów – najważniejszych jednodniowych wyścigów. Dwukrotnie był mistrzem świata, a powinien pewnie i po raz trzeci. Nazywano go cesarzem, bo w jednodniowych wyścigach długo rządził wręcz niepodzielnie. Rik Van Looy był fenomenem, dziś może nieco zapomnianym, bo tuż po nim przyszedł Eddy Merckx. Ale to na punkcie Rika Belgia oszalała najpierw.

Cesarz kolarstwa i jego poddani. Jak wygrywał Rik Van Looy

Rik Van Looy. Sylwetka cesarza

Wojenne dziecko

Moje największe zwycięstwo? Konto bankowe. Triumf w Paryż-Roubaix czy mistrzostwo świata są miłe, brzmią wspaniale, ale najbardziej dumny jestem z zarobionych pieniędzy. One znaczą, że dziś jestem kimś, a zaczynałem jako nikt. Bankierzy czy prawnicy, którzy nawet by na mnie nie spojrzeli, gdy byłem dzieckiem, teraz przytrzymują mi drzwi i mówią mi na pan.

To słowa Rika van Looya, które wypowiedział pod koniec kariery. Nic dziwnego, że tak na to patrzył. Jego dzieciństwo to przecież lata II wojny światowej, na świat przyszedł w 1933 roku, miał siedem lat, gdy naziści przemaszerowali przez jego ojczystą Belgię, a jedenaście, gdy zrobili to alianci w czasie swojej ofensywy.

ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!

Reklama

Jego matka zmarła młodo, byt rodzinie zapewniał ojciec, który pracował jako murarz. Ciężka robota, często nie miał zbyt wiele czasu dla dzieci. Rik szybko musiał zająć się sobą i samemu dokładać się do rodzinnego budżetu. W wieku 12 lat zaczął rozwozić gazety. Nieważne – deszcz czy śnieg, upał czy mróz, musiał ruszać na rowerze z paczką gazet, czasem ważącą nawet kilkadziesiąt kilogramów.

Rozwoziłem jakieś 500-600 gazet, robiłem to na rowerze, który sam ważył 25 kilogramów. Jeździłem od szóstej rano, często do popołudnia. Bywało, że omijałem poranek w szkole, a potem uznawałem, że skoro tak, to nie muszę iść też do niej popołudniu – wspominał.

Rower mu się spodobał, to częsty motyw w historiach z tamtych lat. Trudna praca, wymagająca, ale było w rowerze jakieś poczucie wolności, gdy już się to wszystko rozwiozło i można było popedałować lekko, albo – jeszcze lepiej – rozpędzić się z górki, poczuć wiatr we włosach. Rik zaczął więc oszczędzać. Dwa lata zajęło mu zebranie środków (z pomocą ojca, który się dołożył) na kupno własnego roweru, używanego, w dodatku nieco zepsutego. Ale cieszył się z niego ogromnie.

Mógł w końcu zacząć brać udział w wyścigach.

Zainteresował się nimi przez sąsiada, który startował. Sam Rik chodził z nim na wyścigi i w czasie, gdy sąsiad się ścigał, on jeździł na rezerwowym rowerze, testując, ile okrążeń toru zdoła zrobić w czasie, gdy znajomy skończy rywalizację. To i rozwożenie gazet sprawiło, że wytrenował się w naturalny sposób. Gdy kupił swój rower i zaczął jeździć, to… zaczęło się fatalnie.

CZYTAJ TEŻ: GINO BARTALI. KOLARZ BŁOGOSŁAWIONY

Reklama

Miałem 15 lat, jeździłem w swojej grupie wiekowej. Pierwszy wyścig trwał 20 okrążeń, a rywale pięć razy mnie zdublowali. Dojechałem do końca tylko dlatego, że mój ojciec powiedział, że muszę to zrobić. […] Równocześnie grałem też w piłkę, łączyłem to z kolarstwem aż do momentu, gdy zacząłem profesjonalną karierę. Mój ostatni mecz rozegrałem zresztą nawet po jej starcie, w barwach wojskowej reprezentacji Belgii. To było jesienią 1953 roku, wtedy odbywałem służbę wojskową – wspominał Rik.

Ostatecznie postawił na kolarstwo, bo po tym pierwszym, bardzo złym zapoznaniu z wyścigami, szło mu coraz lepiej. Wkrótce to on dublował rywali, okazało się, że ma do tego ogromny talent. W 1952 roku został mistrzem Belgii amatorów. W tym samym sezonie pojechał na igrzyska olimpijskie do Helsinek. Zdobył złoto w rywalizacji drużynowej. Indywidualnie skończył bez medalu, bo dwa razy złapał gumę. A to czasy bez samochodów zespołów, po prostu trzeba było jechać, aż trafiło się na kogoś z ekipy, kto mógł zmienić przebitą oponę.

Rik miał pecha, w obu przypadkach jechał z flakiem długo. Ale wiele w jego życiu to nie zmieniło. Bo już czekała na niego profesjonalna kariera.

Dobra żona i ciężkie treningi

Van Looya ochrzczono „Rikiem II”, bo wcześniej Belgowie szaleli na punkcie jego imiennika – Rika Van Steenbergena, innego wybitnego kolarza, zresztą wciąż aktywnego i wygrywającego, gdy Van Looy zaczynał swoją karierę. A ta… cóż, powiedzmy, że nie ruszył od razu na najwyższe stopnie podium. Moglibyśmy wręcz uznać, że potrzebował terapii szokowej.

Jak sam mówił:

Niespecjalnie przejmowałem się treningiem. I to nie robiło wielkiej różnicy, gdy byłem amatorem. Ale wszystko zmieniło się, gdy przeszedłem na zawodowstwo! – Przywoływał przy tej okazji historię o swoim pierwszym Giro d’Italia, na które wysłał go jego menadżer, Lomme Driessens. Zapewnił Rika, że w Giro jedzie się wolno, że etapy są przyjemne, pogoda fajna. A potem wyszło zupełnie inaczej. – Pierwszy etap jechaliśmy ze średnią prędkością 47 km/h. Każdego dnia kończyłem nieco dalej za ostatnią grupą. Na dziewiątym etapie dojechałem do mety już po tym, jak sędziowie sobie poszli.

Van Looy przekonał się, że musi trenować. Choć wielokrotnie powtarzał, że czynników, które przysłużyły się zmianie jego postawy było więcej. Najważniejszy? Żona, Nini. – Poślubiłem ją w 1955 roku. Wcześniej nie traktowałem kolarstwa zbyt poważnie, ale chcieliśmy kupić sporo rzeczy, trzeba było zarobić na nie pieniądze. Wtedy zrozumiałem, że przez wyścigi mogę zapewnić nam dobre życie. W pełni się temu poświęciłem.

Nini z kolei w pełni poświęciła się domowi. Oboje niezwykle w siebie wierzyli. Ona, że Rik znów wygra i nie będą musieli się martwić o pieniądze. On, że gdy będzie na wyścigu czy obozie treningowym, Nini poradzi sobie z domem i dziećmi, które wkrótce się pojawiły. Oboje mieli rację. Ich relacja sprawiła, że Van Looy mógł momentami wręcz w pełni poświęcić się ściganiu i treningom. Sam zresztą mówił, że to „Nini zmieniła mnie w Rika Van Looya”.

(Podobno na początku związku szczególnie uwierało Rika, że to Nini – mająca własną, nieźle prosperującą kawiarnię – przynosiła do domu więcej pieniędzy. Postanowił, że zmieni swoje podejście, by ją odciążyć, a i ona mówiła mu, że teraz to kolarstwo musi traktować jako poważną pracę, nie hobby).

Zdarzało się nawet, że Nini inwestowała ich pieniądze, jak uznała za słuszne… i właściwie zawsze miała rację. Raz kupiła dom, gdy Rik jechał w Giro i nic o tym nie wiedział. Gdy wrócił do kraju, nie miał żadnych pretensji. Ufał żonie w pełni. Bliscy mówili, że to ona też zmieniła go w człowieka o określonej klasie. Zawsze schludnie ubranego, obytego w towarzystwie, ale też nie takiego, którego można by uznać za snoba. Po prostu kogoś, kto wie, jak zapracował na to, gdzie się znalazł. I nie obawiał się tego pokazać.

Bo pracował w końcu naprawdę ciężko.

Gdy Rik przekonał się, że musi dużo trenować, stał się maniakiem. Nie tylko pod kątem treningów, ale i materiału. Godzinami siedział w piwnicy i pracował nad swoim rowerem. Wszystko musiało się zgadzać co do milimetra, każda drobinka kurzu musiała zostać usunięta. Ale Rik nigdy się tym nie chwalił, nie mówił, ile kilometrów przejechał na treningach. Po prostu przychodził, stwierdzał: „Jestem gotowy”. A potem jechał – wspominał Robert Janssens, kolega Rika z czasów kariery.

Gdyby Van Looy chciał się jednak chwalić, miałby czymś. Obozy zaczynał zwykle tydzień, nawet dwa przed innymi członkami swojej ekipy. Kilometraż wyrabiał wręcz ogromny. Zawsze wymagał od siebie – i innych, ale do tego jeszcze przejdziemy – absolutnego poświęcenia kolarstwu. Robił wszystko, by wygrywać.

I udawało mu się.

Rik II, ale pierwszy na mecie

Gdy ci, którzy ich znali, porównywali obu Rików, zawsze mówili, że starszy, Van Steenbergen, polegał na swojej klasie, talencie, niesamowitym wyczuciu czasu i przestrzeni w peletonie. Van Looj też to miał, ale nie w aż takich ilościach. Dokładał więc ciężką pracę, spartańskie wręcz treningi. Zawsze testował własne limity, szukał czegoś, co pozwoli mu jechać jeszcze o ułamki kilometra szybciej.

I zwykle znajdował.

Tak samo jak odnajdywał luki w peletonie. Albo idealny moment do rozpoczęcia finałowego sprintu. Czy wcześniej, do zgubienia rywali. Motywowało go początkowo to, że może rywalizować z idolem, bo Rik pierwszy takim dla niego był. Całe pokolenie belgijskich kolarzy wychowało się zresztą na jego sukcesach. W 1957 roku Van Looj próbował po raz pierwszy zdetronizować wielkiego poprzednika. Na mistrzostwach świata miał nadzieję pojechać po swoje złoto.

Mój sponsor – Faema – zamówił nawet mnóstwo tęczowych koszulek. To były mistrzostwa w Waregem, a więc w Belgii. Rok wcześniej byłem drugi, Faema była tak pewna, że wygram, bo trasa mi odpowiadała, że kupiła tych koszulek sporo, bym mógł je nosić tuż po mistrzostwach. Ale się nie udało, wygrał Van Steenbergen – wspominał młodszy z Rików, który skończył wtedy czwarty, tuż za podium.

Na swój sukces musiał poczekać jeszcze kilka lat. Konkretnie: trzy. W międzyczasie wygrywał już inne wielkie wyścigi. Mediolan-San Remo (1958), Ronde Van Vlaanderen (1959 i później, 1962), Giro di Lombardia (1959), wkrótce miał dołożyć też pozostałe Monumenty – Paryż-Roubaix (1961, 1962 i 1965) oraz Liege-Bastogne-Liege (1961). Wszystkie pięć skompletował jako pierwszy, później dorównali mu pod tym względem jedynie Eddy Merckx i Roger De Vlaeminck, jego dwaj wielcy rodacy. Rik wygrywał też etapy w Giro d’Italia i hiszpańskiej Vuelcie, a także niektóre krótsze wyścigi etapowe, z czasem dołożył też etapy Tour de France. O innych jednodniówkach nawet nie ma co wspominać. Było ich mnóstwo.

CZYTAJ TEŻ: DWÓCH WIELKICH KOLARZY, PIĘĆ MONUMENTÓW. POGACAR I VAN DER POEL WALCZĄ O HISTORIĘ

Dziś oficjalne szacunki w liczbie jego zwycięstw są różne i zazwyczaj wahają się w przedziale od 300 do ponad 500! Strona Pro Cycling Stats, zaliczająca tylko część z ówczesnych wyścigów do oficjalnych statystyk uznaje, że Rik jest czwartym najlepszym kolarzem w dziejach, ze 162 triumfami na koncie. Wyżej są tylko Eddy Merckx (276!) i dwaj wybitni sprinterzy: Mario Cipollini oraz Mark Cavendish (obaj 163). W czasach, gdy Van Looy jeździł, właściwie każdy wyścig był jednak ważny. Stąd nawet pięćsetka jest jak najbardziej możliwa.

Wróćmy jednak do mistrzostw świata. Po niepowodzeniu w 1957 roku, Rik nie liczył się w walce o wygraną w dwóch kolejnych edycjach. Aż przyszedł rok 1960. I każdy patrzył właśnie na niego.

Jak się okazało – słusznie. Rik pewnie wygrał tamtą edycję mistrzostw świata, odbywającą się w Lipsku. Rok później obronił tytuł w Bernie, w niesamowitej ulewie. Pokonał wszystkich wielkich rywali. Nie dał mu rady Jacques Anquetil, nie poradził sobie Tom Simpson, a nawet cała rzesza Włochów, wierzących w swój sukces. Rik triumfował na końcowym sprincie, choć jeszcze 200 metrów przed metą wydawało się, że nie da rady, że źle wybrał miejsce do ataku, rywale go zamknęli.

Wtedy jednak odbił w prawo, depnął mocniej na pedały i okazało się, że jest w formie, w której nikt nie ma prawa odebrać mu mistrzostwa. Nie pierwszy, nie ostatni raz wygrywał wyścig w takim właśnie stylu – na ostatnich metrach był wybitny, miał niesamowitą umiejętność przyspieszenia, eksplozywność jego ataków była ogromna. Wtedy właśnie dzięki niej zdobył drugie i, jak się okazało, ostatnie złoto w karierze.

Choć mogło – a może nawet powinno – być inaczej.

Kolejne dwa lata później był bowiem liderem belgijskiej kadry w Liege. Oczywistym było, że chce triumfować we własnej ojczyźnie. I wszystko wskazywało na to, że to zrobi. Aż nagle doszło do finałowego sprintu, Rik poczuł lekkie szarpnięcie z tyłu, po czym wyprzedził go… kolega z drużyny, młody Benoni Beheyt, jadący dopiero drugi sezon w zawodowym peletonie. Rik był wściekły, z kilku powodów.

Po pierwsze, Beheyt, jak i reszta Belgów, zgodził się pracować na rzecz Rika. Po drugie już w trakcie wyścigu powiedział Van Looyowi, że nie ma nóg i nie jest w stanie wyjść na czoło grupy, by ją prowadzić. Po trzecie – to szarpnięcie. Rik został przez Benoniego pociągnięty za koszulkę, lekko, ale wystarczająco, by nie był w stanie wygrać na mecie. Owszem, sam w tym finalnym sprincie nie był święty, przyznawał potem, że chciał umyślnie zablokować rywala, ryzykując zdrowiem ich obu.

Ale to jeszcze – jego zdaniem – mieściło się w ramach typowej kolarskiej walki. To co zrobił Beheyt – nie.

Jeśli chciał jechać własny wyścig, mógł powiedzieć przed startem. Każdy może sam wybrać swoją ścieżkę, ale musi się zachowywać jak gentleman – mówił Rik. I dodawał, że gdyby wiedział, że Benoni będzie chciał jechać po zwycięstwo, inaczej rozplanowałby finalny sprint. Z jego strony nie spodziewał się jednak ataku, był przekonany, że już wygrał. Minęły lata zanim Van Looy nieco zmienił swoją opinię. – Nie można obwiniać kolarza, że gdy widzi szansę na wygraną, to po nią sięga. Mnie wywrócił się wtedy cały świat, bo Beheyt mówił wcześniej, że ma skurcze, a potem nagle mnie zaatakował. Ale teraz, gdy na to patrzę, jestem w stanie go zrozumieć.

Zdjęcie z podium MŚ 1963. Van Looy po lewej. Fot. Eric Koch/Picryl

Może na zmianę jego opinii wpłynął fakt, ze sam po latach nie zachował się najlepiej. W 1969 roku, gdy liderem Belgów miał zostać Eddy Merckx, Rik nie chciał na niego jechać. Więc, zdaniem ekspertów, sabotował wyścig młodszemu rywalowi. Eddy był potem na niego wściekły, długo żywił urazę.

Dokładnie tak, jak Rik po tym, co zrobił Benoni. Cóż, historia kołem się toczy, prawda?

Zawsze atakować

Usprawiedliwiać Van Looya trudno, ale można zrozumieć, czemu tak trudno było mu zaakceptować, że ktoś może zająć jego miejsce. Przez lata był bowiem niepodzielnym liderem Belgów, ale też kolarzem o niezwykle mocnym charakterze. Takim, którego inni słuchali, podziwiali i na którym się wzorowali. A on wchodził w tę rolę naturalnie, nie wynikała z jego chęci zyskiwania wielbicieli, po prostu tak jeździł, trenował i się zachowywał.

Taki był.

Przez to wszystko w Belgii traktowano go wręcz jak półboga. Ale przez to, jak dominował i przez jego podejście, wielu z jego rywali nienawidziło go z całego serca, podobnie fani jego przeciwników. […] Rik zawsze starał się pokazać, że jest od innych lepszy, prowokował ich. Czy to słowami, czy czynami – choćby tym, że jako jedyny jeździł w koszulce z krótkim rękawem w mrozie. Nigdy nie zostawiał nikomu choćby okruszków, zawsze chciał wygrać. Nawet w małych wyścigach – wspominał Janssens.

Trzecia wygrana Rika w Paryż-Roubaix

Mimo wszystko każdy z rywali po latach wspominał Van Looya jako wielkiego gentlemana i mistrza. Takiego, który nie przejmował się przesadnie większością porażek. Ważne dla niego było to, żeby czuć, że zrobił wszystko, co w jego mocy. Jeśli przegrał z lepszym rywalem – spokojnie mu gratulował i akceptował ten stan rzeczy. Rywale z kolei akceptowali zwycięstwa Rika, bo był tym rodzajem zawodnika, który sam je wyjeżdżał. Zawsze ustawiał się z przodu, zawsze był aktywny i szukający okazji do ataku.

Jego relacja z Tour de France jest tego najlepszym przykładem. Ale też doskonale pokazuje dlaczego Van Looy… tak naprawdę nie wygrał tyle, ile mógł.

Po raz pierwszy Wielką Petlę przejechał w 1962 roku, gdy miał już 28 lat. Zapowiadał, że zrobi z tego prawdziwe widowisko, że będzie atakować każdego dnia, nieważne w jakim terenie i na jakiej trasie. Przez pierwszy tydzień mu się udawało, ale Pirenejów już nie przejechał. Zaliczył fatalną kraksę, spowodowaną przez motocykl, w efekcie której doznał wewnętrznego krwotoku i helikopterem przewieziono go do pobliskiego szpitala.

Rok później święcił triumfy. Wygrał cztery etapy, atakował właściwie na każdym możliwym, zgarnął koszulkę punktową i 10. miejsce w klasyfikacji generalnej. Po latach przyznał, że może byłby nawet w stanie wygrać Tour (potrafił w końcu jeździć w górach, raz zdobył nawet koszulkę najlepsze górala Giro), ale musiałby podejść do niego inaczej. Jak? Tłumaczy Janssens:

Mottem Van Looya było: „ściganie to atakowanie”. Nigdy nie bawił się w spekulacje. Czerpał mnóstwo przyjemności z torturowania się i swoich rywali. Zakładał, że jeśli ruszy do ataku, inni też to zrobią. A on potrafił wytrzymać najwięcej obciążeń, więc w ten sposób wygra. Zawsze chciał wszystkich „zabić”. Edgard Sorgeloos [inny belgijski kolarz] musiał go powstrzymywać setki razy, mówiąc: „Rik, jedź spokojnie, jest jeszcze 200 kilometrów do mety”. A on i tak chciał atakować.

Wygrana Rika w Ronde van Vlaanderen 1962

W Tour de France tak nie można było, nie w tamtych czasach. To byłaby dobra strategia może jakieś dwie-trzy dekady wcześniej, ale w latach 60. taktyka zaczynała odgrywać ważną rolę. Gdy Rik kończył na 10. miejscu, stracił do triumfatora, Jacquesa Anquetila, niespełna 20 minut. Cała ta strata wytworzyła się właściwie na dwóch etapach, na których Belg przeszarżował. Ale nawet sam Anquetil przyznawał, że w tamtym tourze mniej patrzył na innych rywali, a bardziej na Rika, bo ten zmuszał go do wysiłku. – Gdybym puścił go w odjazd, a on uciekł na 15 minut, do czego był w pełni zdolny, mógłbym przegrać cały wyścig – mówił Francuz.

W Tourze Rik jechał jeszcze wielokrotnie. W 1964 roku upadł na pierwszym etapie, próbował jeszcze jechać, ale po dwóch dniach się wycofał. W 1965 z kolei wygrał inaugurujący wyścig etap i wreszcie mógł założyć żółtą koszulkę lidera. Ba, w czasie tamtej edycji mówiono nawet, że Van Looy może powalczyć o końcowy triumf, ale szansę odebrała mu taktyka rywali, Guido Reybrouck, który jechał z nim w odjeździe na kluczowym etapie, dostał nakaz, by nie dawać Rikowi zmian. Belgowie przez lata twierdzili później, że gdyby nie to, Van Looy walczyłby o triumf w całej Wielkiej Pętli.

Czy faktycznie by wygrał? Nie wiadomo. Na pewno była to jednak jego ostatnia szansa. W 1966 roku odpadł na trudnym, górskim etapie. W 1967 wygrał drużynową czasówkę, po czym się wycofał. W 1969 roku żegnał się – choć jeszcze o tym nie wiedział – z Tour de France. I znów jechał genialnie, w wieku 36 lat, zgarnął jeszcze etap po pięknej ucieczce, ciągnącej się na przestrzeni ponad 100 kilometrów. Eddy Merckx powiedział potem, że chyli przed Rikiem czoła i ma nadzieję, że w takim wieku będzie zdolny do podobnych rzeczy.

A skoro o Merckxie…

Czerwona Gwardia. Poddani cesarza

Tak się składa, że tamto Tour de France wygrał właśnie Eddy. To był jego pierwszy triumf w Wielkiej Pętli i dobitne potwierdzenie, że Belgowie wraz z kończącą się karierą Van Looja dostali kolarza jeszcze lepszego. Prawda jest jednak taka, że nie wiadomo, czy gdyby Rika nie było, to Eddy Merckx byłby tak wybitny.

Van Looj wprowadził bowiem Belgów w nową rzeczywistość.

Sam mówił, że myśli tylko o zwycięstwie. Treningami i przygotowaniami starał się to wprowadzić w życie. Do tego jednak – gdy już zbudował sobie status i reputację – miał też całkowicie podporządkowany mu zespół. Taki, który pracował wyłącznie na jego zwycięstwa, wszyscy poświęcali się tam na rzecz Rika.

Wierzę w bycie liderem zespołu. Fausto Coppi mnie tego nauczył. Byłem pod wrażeniem tego, jak przygotowuje się do każdego sezonu. Dowiedziałem się tego, jak jeździłem razem z nim w sezonie 1954. To naprawdę mnie uderzyło. Ja sam jestem urodzonym liderem. Taka jest moja natura. Nie mogłem jednak wejść i powiedzieć wszystkim: „Będę prowadzić Czerwoną Gwardię” [pseudonim, jaki nadano jego ekipie, ze względu na czerwone koszulki – przyp. red.]. Dwa sezony zajęło mi udowodnienie tego, że mogę to robić – wspominał Van Looy.

CZYTAJ TEŻ: FAUSTO COPPI. PIONIER I SKANDALISTA STWORZONY DLA KOLARSTWA

Oczywiście, wcześniej byli liderzy, również w Belgii. Ale on pierwszy stał się nie tylko liderem, a wręcz dyktatorem. Choć to może złe słowo, bo jak wspominali jego koledzy, zawsze był wobec nich uczciwy. Owszem, wymagał całkowitego podporządkowania się (na przykład gdy ktoś spóźnił się choćby minutę na trening, musiał gonić grupę, Van Looy nigdy na nikogo nie czekał), ale spełniał wszystkie obietnice. Zawsze odpowiednio nagradzał pomocników. Dbał o nich, ich zarobki i rodziny. Jeśli jeździło się razem z nim, na jego konto, samemu zyskiwało się bardzo dużo.

W Faemie, dla której przez lata jeździł, sam wybrał wszystkich swoich pomocników. To był team zbudowany dla niego i na jego zasadach. W klasykach każdy jeździł na jego konto, w innych wyścigach mogli również na swoje, w zależności od tego, kto danego dnia “miał nogi” czy wyczuł okazję. Jego koledzy z zespołu zresztą swoje na przestrzeni lat powygrywali. Zwykle nie w tych najważniejszych wyścigach, ale żaden nie mógł narzekać, że ogółem – w ciągu całego sezonu – nie dostaje szans.

Więc jeszcze raz: lepiej było być z Rikiem, niż przeciwko niemu. Opłacało się, po prostu.

Czerwona Gwardia była też innowatorska. Van Looy w poszukiwaniu nowych sposobów na zwycięstwa obmyślał wraz z pomocnikami kolejne taktyki, które mogli potem wykorzystać na trasie. To oni zapoczątkowali to, co dziś znamy doskonale – przewodzenie peletonowi w celu wykorzystania wiatru, ale też zabezpieczeniu lidera. Oni też wyprowadzali Van Looya w końcowych sprintach, a Rik wykorzystywał wypracowaną przez nich prędkość. Zwykle skutecznie.

Sporo zmieniło się w 1968 roku. Do zespołu przyszedł wtedy Eddy Merckx, już uznany w świecie kolarstwa, ale w porównaniu do Rika – wciąż na dorobku. Miał zostać jego następcą, ale nie spodobała mu się atmosfera, jaka tam panowała. Van Looy po latach twierdził, że to przez pseudonim, jaki mu nadali – nazywali go Jack Palance, od aktora znanego z grania złych postaci w filmach z Hollywood.

Mistrzostwo świata z 1961 roku

Rik twierdził, że nie było w tym złych intencji, po prostu każdy w zespole miał pseudonim, a Eddy przypominał im Palance’a. Merckx jednak nie czuł się z tym dobrze, do tego chciał być liderem, a w Faemie w tamtym okresie nie zawsze miał ku temu możliwości, bo wszystko było podporządkowanie Rikowi. Odszedł więc po dwóch latach, w tym samym czasie, w którym Van Looy tak naprawdę zszedł ze sceny. Ich rywalizacja trwała przez to krótko, ale i tak była pasjonująca.

Młody Merckx miał wkrótce zawładnąć całym światem kolarstwa, ale Rik jeszcze co nieco zdołał mu wykraść. Paryż-Roubaix w 1967 roku, Walońską Strzałę w kolejnym sezonie, kilka innych, mniejszych, ale nadal prestiżowych wyścigów, do tego pojedyncze etapy w Wielkich Tourach. Eddy nie przepadał za nim, ale podziwiał wielkiego rodaka i jego możliwości. A przy tym obserwował i wiele się uczył, również pod kątem bycia liderem, przewodzenia zespołowi. Co potem wykorzystał w swoich kolejnych ekipach.

Rik dopiero z czasem pogodził się z tym, że jego rodak z nim wygrywa. Początkowo czuł, że każda taka porażka to upokorzenie. W końcu docenił jednak klasę Eddy’ego i mówił wprost: by z nim rywalizować, musiałby urodzić się kilka lat wcześniej. – W swój dobry dzień, może raz na dziesięć startów, byłem w stanie go pokonać. Dla mnie to najlepszy kolarz w historii – mówił po latach. Obaj nigdy się w pełni nie polubili, jednak potrafili docenić swoją klasę.

A Rik wkrótce odpuścił z rywalizacją. W całości.

Kolarstwo? Nie poleca

Karierę skończył nagle, choć zespół nadal oferował mu wysoki kontrakt, podobnie sponsorzy. Bywał impulsywny i tak wyglądała ta decyzja, podjął ją po prostu pewnego dnia, jadąc samochodem. Nie myślał o tym wcześniej, ale uznał, że to najlepsze, co może zrobić.

Byłem zmęczony jazdą przeciwko młodym kolarzom, którzy nawet gdyby zebrali wszystkie swoje sukcesy, nie mieliby nawet ułamka moich osiągnięć. A mimo tego czasem słyszałem, że gdy mnie pokonali, mówili: „daliśmy temu staremu kolesiowi niezły wycisk”. Nie wytrzymywałem bycia nazywanym dziadkiem. Byłem na to zbyt dobrym kolarzem. Więc skończyłem, po części przez brak szacunku, jaki czułem. Ale też przez to, że przyszła nowa generacja kolarzy. Wielu mogłoby być moimi dziećmi. Nie miałem z nimi nic wspólnego – mówił.

Fizycznie? Dałby radę, wyniki w ostatnich latach to potwierdzają. Nadal miał nieco paliwa w baku, przy dobrej taktyce mógłby wygrać jeszcze kilka wyścigów, nawet z tych największych. Ale też wiele o tym, jak traktował kolarstwo, mówi jego opinia o sporcie, jaką wygłaszał jeszcze w trakcie kariery.

Kim jest kolarz? To ktoś, kto nie może zrobić niczego. Nie może tańczyć, nie może się napić, nie może iść pływać, nie może iść do lasu czy popływać. Do tego trudne są relacje rodzinne. Moja żona dobrze się zaadaptowała, ale wiele tego nie robi. […] Kolarstwo dało mi dom, dało mi ziemię. Ale nigdy nie zachęciłbym mojego syna do zostania kolarzem, wolałbym, żeby poszedł na studia. Wolę, by coś pisał, mówił w kilku językach. Kolarstwo pochłania wszystko, całe życie. Do tego szybko się kończy. Piłkarz może grać do czterdziestki, ma więcej wolnego czasu. A my musimy jeździć, nawet jak jest zima, drogi są oblodzone. To zły układ. Mnóstwo zobowiązań, wątpliwości, zmartwień. Publika wciąż domaga się więcej. Czy to wielki wyścig, czy mały, kibice chcą zobaczyć gwiazdy i chcą, by te gwiazdy wygrywały. Dlatego musisz się koncentrować tylko na kolarstwie, na niczym innym.

Nic dziwnego, że gdy odszedł z peletonu, odstawił rower. Nie jeździł przez 30 lat. Do powrotu na siodełko przekonał go znajomy i przez kolejnych kilkanaście lat Rik regularnie jeździł dla relaksu – sam czy w grupie. Dopiero, gdy poczuł, że już nie daje rady nadążyć za młodszymi członkami tej grupy, znów odpuścił. Ale pozostał aktywny, nadal zresztą jest, choć ma już ponad 90 lat. Jego podejścia do życia nie zmieniła nawet śmierć Nini, kilka lat temu. Byli małżeństwem przez 66 lat i choć naturalnie mocno wpłynęło to na Rika, to zdołał sobie poradzić i z tym ciężarem.

Dziś o jego wielkich czasach przypominają mu głównie fani i dziennikarze, czasem rodzinna miejscowość, która kilka lat temu wystawiła mu pomnik. On sam powspominać może, ale raczej tego przesadnie nie lubi, nie przejmuje się aż tak swoimi sukcesami czy reputacją. Co wygrał, to wygrał, ważniejsze było to, że pozwoliło mu to żyć spokojnym życiem i zapracować na dom, auto czy zabawki dla dzieci.

Choć dziś chyba zmienił nieco zdanie. I za największe zwycięstwo nie uważa już konta bankowego, a to, że pamięta się o nim nadal. Ponad 50 lat po tym, jak zakończył karierę.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o kolarstwie: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Kolarstwo

Komentarze

4 komentarze

Loading...