Reklama

Sugar Show, czyli przebić Conora. Sean O’Malley chce być największym w historii

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

09 marca 2024, 18:30 • 20 min czytania 0 komentarzy

Jest dziś jedną z największych gwiazd UFC, choć sam chce pójść jeszcze wyżej i przerosnąć nawet Conora McGregora. Stylowo jest do Irlandczyka podobny – niezwykle efektowny, gotowy skończyć rywali ciosami na tysiąc różnych sposobów, byle jak najbardziej widowiskowych. Dystans w klatce czuje jak nikt inny i zawsze potrafi go wykorzystać na swoją korzyść. Ma też niewyparzony język, ubiera się jak gwiazda rocka, farbuje włosy i tatuuje twarz. “Sugar” Sean O’Malley to fighter, obok którego nie sposób przejść obojętnie. Dziś stanie do pierwszej w karierze obrony pasa kategorii koguciej.

Sugar Show, czyli przebić Conora. Sean O’Malley chce być największym w historii

Sean O’Malley. Największa gwiazda UFC?

Czucie dystansu

Przed sierpniową walką Aljamain Sterling był pewny swego. Miał prawo, to on przecież wychodził do niej z pasem mistrzowskim kategorii koguciej. Wcześniej trzykrotnie go obronił, pokonując najlepszych fighterów w swojej wadze – Piotra Jana, T. J. Dillashawa i Henry’ego Cejudo. Przed starciem z Seanem O’Malleyem nie martwił się niczym. Czy to stylem rywala, czy warunkami fizycznymi stosunkowo wysokiego Sugara.

Corey Sandhagen był wysoki. Cody Gibson też był wysoki. Walczyłem z nimi i wygrałem. Trenowałem z Julianem Erosą, Javidem Basharatem i innymi wyższymi rywalami. Nie przejmuję się tym. Wiem, jak zarządzać dystansem, jak go skrócić, gdzie jestem bezpieczny i skąd może nadejść cios – mówił. Twierdził też, że O’Malley się go boi, że wysłał Henry’ego Cejudo, by ten „załatwił za niego sprawę Sterlinga”. Innymi słowy wprost mówił, że Seana pokona. I to łatwo, bo sprowadzi go do parteru – gdzie O’Malley jest słabszy – i tam wykończy.

A potem Aljamain Sterling wyszedł do oktagonu. I na początku drugiej rundy został trafiony fantastycznym prawym, po czym skończony kolejnymi ciosami na ziemi. Pas zmienił właściciela i nawet Sterling musiał przyznać, że zasłużenie.

Reklama

Sean O’Malley dał bowiem prawdziwy popis. Nie pierwszy w swojej karierze, pewnie nie ostatni. Ale walka z rywalem tej klasy co Sterling pokazała, jak niesamowicie dobry jest O’Malley w tym, co robi. Jego styl opiera się na ataku, w stójce jest geniuszem, genialnie wymierza ciosy i zalicza – w wadze, w której wcale o to nie tak łatwo – kolejne nokauty. Ale to, co robi być może najlepiej na świecie, to kontrolowanie dystansu.

Bajecznie pracuje na nogach. Doskonale wie, kiedy postawić krok do przodu, kiedy się cofnąć. Ba, kontroluje to wszystko co do centymetrów. Ze Sterlingiem trafił go kontratakującym ciosem. Najpierw sprowokował rywala do wyrzucenia ręki do przodu, cofnął się tak idealnie, że ta może o centymetr nie sięgnęła jego twarzy, po czym zamachnął się prawą i ściął mistrza z nóg.

Nie dało się tego zrobić lepiej.

Myślę, że mam najbardziej „tricky” uderzenia w UFC. Oglądam swoje własne walki i to widzę. Niektóre kombinacje muszę spowalniać, żeby wszystko dobrze przeanalizować. To wydaje się łatwe, ale tylko dlatego, że jestem tak szybki – mówił sam O’Malley. I kto wie, całkiem prawdopodobne, że ma rację. A już na pewno najlepiej w UFC łączy striking z umiejętnością ustawienia się względem rywala. Dużą część walk spędza przecież bez uniesionych rąk. Bo nie musi mieć ich w górze, wystarczy, że się cofnie albo popracuje balansem ciała.

A potem uderzy, czasem raz, czasem kilkukrotnie. Sam siebie nazywał w końcu snajperem. I jak snajper, kiedy decyduje się na strzał, to zwykle trafia. I to nie tylko prostymi ciosami. Często stosuje obrotówki. Lubi korzystać z nóg. Potrafi zaskoczyć przeciwnika na sto sposobów.

Reklama

Dlatego dziś jest mistrzem.

Jak możecie to oglądać?

Dan, tata Seana, wspominał kiedyś, jak ze starszymi ze swoich synów oglądał stare walki z UFC nagrane na płytach DVD. W tajemnicy przed żoną, której nie podobało się, że mężczyźni w jej domu oglądają przemoc. Nie podobało się to też… Seanowi. – Raz zbiegł do nas i zapytał: „Co oglądacie?”. Powiedziałem mu, że UFC, na co on: „Jak możecie to oglądać? To obrzydliwe!”. Pobiegł z powrotem, wsypał nas, przyszła żona i zabrała płyty.

Za dzieciaka O’Malley o sztukach walki po prostu nie myślał. Może nie przyszło mu to do głowy bo był mały i chudy, jego znajomi śmiali się, że waży jakieś trzydzieści kilogramów. W sporcie jednak sobie radził i to właściwie w każdym, jakiego się złapał. Trenował razem z rodzeństwem, też uzdolnionym. Mykel w szkole średniej świetnie grał w futbol, potem w piłkę w nożną. Daniel trenował baseball, koszykówkę i futbol. Mashayla koszykówkę i siatkówkę.

I wreszcie Sean. On – jak Daniel – postawił na kosza, baseball i futbol. Zwłaszcza ten ostatni.

Fakt, gość był niewielki, ale ponoć na boisku wyróżniał się szybkością i zaciekłością. Do tego miał naturalny talent, grał właściwie na każdej pozycji. – Myślę, że gdyby chciał pojechać na igrzyska jako skoczek narciarski, to w końcu bym tam trafił – wspominał Sonny Silverthorne, jego trener z czasów szkolnych. Problemem O’Malleya było to, że nie tyle lubił, co musiał postawić na swoim. Raz w czasie meczu baseballa nie zgodził się z trenerem w tym, jak ma zagrać, ustawił się inaczej i zanim szkoleniowiec zdążył się na niego wściec… uderzył piłkę tak, że ta poleciała gdzieś za boisko.

Home run.

Myślę, że wiedział, że coś w sobie ma i chciał to pokazać. Podejrzewam, że mogło chodzić o to, że był stosunkowo mały, czuł, że musi coś udowodnić. Do tego zdawał sobie sprawę, że jest wyjątkowy. Chciał robić rzeczy po swojemu – wspominał Dan O’Malley.

ZWROT 50% DO 500 zł – BEZ OBROTU W FUKSIARZ.PL!

W przywołanej sytuacji z baseballem jeszcze mu się upiekło, ale już z koszykarskiej drużyny wyleciał za to, jak się zachowywał. Zresztą w szkole ogółem sprawiał problemy. – Po prostu jej nie lubiłem. Myślałem, że to bez znaczenia, nie lubiłem tego, czego się uczyliśmy. Uważałem, że tracę czas i powinienem robić coś innego – mówił po latach. Szkołę średnią skończył właściwie tylko dlatego, że wymogli to na nim rodzice. Choć niektórzy nauczyciele zapamiętali go jako dzieciaka, którego dało się lubić.

Nie był złym dzieckiem. Lubił robić pranki, miał swój świat. Był energiczny, cały czas coś go napędzało, przez to zdarzało się, że wpadał w kłopoty. Miał świetną osobowość, ale nienawidził siedzieć cicho w klasie, musiał coś robić. Lekcje były dla niego trudne. Ale ja miałam z nim świetną relację, wiele czasu spędził w mojej klasie, myślę, że mi ufał. Rozmawialiśmy o wielu rzeczach – mówiła Nita Creach, która nadzorowała między innymi zajęcia dla dzieci sprawiających kłopoty.

Wśród tych wielu rzeczy, o których wspomniała, wreszcie pojawiła się jedna szczególna.

Różowe paznokcie

Zanim odnalazłem walki, chciałem trafić do NFL, żeby być sławnym i bogatym. Szybko jednak zrozumiałem, że przy moim wzroście i wadze to niemożliwe. Nie wiedziałem, co innego mogę robić. A potem odnalazłem walki i zrozumiałem, że to to. Że w ten sposób zarobię na życie, że to chcę robić. Wszystko ułożyło się idealnie – wspominał Sean.

Jego matka pewnie nie była zadowolona. Ale ojciec – swoją drogą były policjant, działający w oddziale antynarkotykowym – się cieszył. Jak wspominał lata później, to wtedy po raz pierwszy zauważył, że Sean odnalazł swój świat. Kickboxing, potem boks, wreszcie MMA. – Po raz pierwszy miał coś, co go napędzało – mówił Dan. Może cieszył się też dlatego, że Sean miał tendencję do wpędzania się w tarapaty, w tym w bójki.

Na sali treningowej mógł nauczyć się, jak się bronić, ale też wyładować energię. I obie te rzeczy, gdy już tam trafił, przyswajał sobie szybko.

Dan znalazł synowi trenera. Znał się z Johnnym Aho, byłym fighterem, który miał w Helenie, rodzinnym miasteczku O’Malleyów, swoją salę treningową, prowadzoną wspólnie ze Stevenem Jimenezem. To ta dwójka została pierwszymi trenerami w życiu Seana. – Za pierwszym razem wziąłem Seana na bok i spytałem, czego chce od życia, dlaczego chce trenować. Powiedział: „Nie chcę skończyć w złym miejscu, potrzebuję skupić się na czymś w życiu. Chcę dyscypliny. Chcę nauczyć się walczyć”.

Na takie słowa reakcja mogła być tylko jedna – Johnny przyjął Seana do swojej grupy treningowej i szybko zrozumiał, że choć sam O’Malley twierdził, że na początku „nic nie umiał”, to w rzeczywistości Sean ma ogromny talent i wielką chęć do pracy.

CZYTAJ TEŻ: MATEUSZ GAMROT PRZED WALKĄ Z DOS ANJOSEM. “GONIĘ DOSKONAŁOŚĆ”

O’Malley pokochał treningi, to było właśnie to, czego szukał. Przychodził na zajęcia przed wszystkimi, przygotowywał sprzęt dla innych uczestników. Po treningach pomagał z kolei w jego uporządkowaniu. Właściwie nie chciał wychodzić z salki, dopóki nie musiał. Trenował z całych sił nawet, gdy miał urazy – a jako młody chłopak męczył się między innymi z problemami z plecami.

Nie było dla niego wymówek – wspominał Johnny. To on wymyślił Seanowi pseudonim, „Sugar”. Skąd taki. „Bo tak słodko się go oglądało” (z angielskiego: sweet, w tym znaczeniu jako coś znakomitego, fantastycznego do oglądania). – Wygrywał z każdym. Był doskonały. Za każdym razem mu powtarzałem, że mógłby pokonać nawet Georgesa St-Pierre’a, że mógłby znokautować każdego. A on mi wierzył. W swojej trenerskiej karierze spotkałem tylko dwóch zawodników, którym nigdy przed walką nie drżały ręce, gdy je im owijałem. On był jednym z nich – mówił Aho.

Jego zasługą jest w dużej mierze zachowanie oryginalnego stylu Seana. Gdy zorientował się, jakie atuty ma O’Malley i jak może walczyć, nie zmieniał ich. Modyfikowali niektóre zachowania, ulepszali je, ale nie starali się na siłę wciskać do repertuaru O’Malleya na przykład zapasów (raczej, jeśli już, to obronę przed obaleniami). Eksponowali jego atuty, bo te były ogromne. Jak ujął to Christopher Smith, były sparingpartner Seana:

Powiedział mi: „Będę tak dobry jak ty”. Wtedy on nie był jeszcze zbyt doświadczony, ja trochę doświadczenia miałem. Powiedziałem: „Nie, będziesz duży lepszy”. Wiedziałem, że tak się stanie, że zostanie mistrzem. Popatrzcie na niego teraz. Robi wszystko to, o czym mówił lata temu. Wszyscy, którzy go tu spotkali, mu kibicują.

W końcu nadszedł jednak dzień, gdy Sean musiał wyjechać z Montany. To nie stan, który zapewniałby duża przyszłość w MMA, brak tam takich perspektyw. Pojechał do Phoenix, tam trafił do lepszego gymu, zaczął się rozwijać. Nita Creach wspominała, że gdy wpadł się z nią pożegnać, pierwszy raz widział go tak uśmiechniętego. I to mimo tego, że sprzedał swój samochód, z kołami w jego ulubionym, różowym kolorze.

Sam Sean uważa jednak, że o ile wyjazd był koniecznością, o tyle wychowanie w małym miasteczku gdzieś w Montanie, było istotne na jego drodze.

To uformowało mnie jako człowieka. Małe miasteczko, dobre miejsce do dorastania. Ale to też ważne miejsce dla mojej kariery, amatorsko walczyłem tam w wielu miejscach, bywało, że i trzy razy w miesiącu. Kiedy przeniosłem się do MMA Lab, wiele osób czekało tam nadal na swoją drugą amatorską walkę. A ja miałem już duże doświadczenie, to dało mi przewagę – wspominał.

Już wtedy był też sobą i pod innymi względami – choćby ekstrawagancji w tym, jak się „nosił”.

Pamiętam, jak przygotowywaliśmy się czasem do walk – wspominał Aho. – Siedział w pokoju, a ja klęczałem na dywanie przed nim i malowałem mu paznokcie u stóp na różowo. Bo to ostatnia rzecz, jaką chcesz zobaczyć przed oczami, zanim zostaniesz znokautowany. (śmiech)

Sugar Show

Chcę być wielkim celebrytą. Jak Michael Jordan. Jak Muhammad Ali – mówił O’Malley jakiś czas temu. Ale takie podejście miał właściwie od samego początku kariery w UFC. Gdy trafiał do organizacji Dany White’a miał niespełna 23 lata i siedem zawodowych walk na koncie. Tylko jedna z nich – w innej kategorii wagowej, w której raz się spróbował – nie zakończyła się nokautem lub poddaniem.

A nokautował na każdy możliwy sposób. Ciosem, kopnięciami, trafiła się też obrotówka. Zaczęło się o nim robić głośno, stąd dostał szansę w drugim sezonie „Dana’s White Contender Series”. Tam dał taki popis, zatrzymując już w pierwszej rundzie Alfreda Khashakyana w wielkim stylu, że Dana White wstał z krzesełka przy klatce i postanowił to rozchodzić, a komentujący walkę Snoop Dogg dobrych kilkanaście razy wykrzyczał nazwisko „O’Malley!”, po czym zaapelował o wręczenie temu chłopakowi kontraktu.

A na koniec zaprosił go na wspólnego jointa. W końcu to Snoop Dogg, a Sean – jak się okazało – dzielił z nim zainteresowanie i swoje lubił wypalić.

Do UFC O’Malley ogółem wszedł z przytupem. Początkowo wyróżniał się głównie tym, jak podchodził do walk i co o sobie mówił. Poza tym był bowiem chudy, nosił „białe afro”, innymi słowy wyglądał trochę jak Dawid Podsiadło w początkach kariery. Jedynie tatuaży miał dużo. – Sam nie jestem fanem tatuaży, ale pierwszy, jaki zrobił, to bokserskie rękawice z inicjałami mojej matki, kiedy walczyła z rakiem. Nie było opcji, żebym się na to denerwował – wspominał Dan O’Malley.

Zdenerwowany mógł być lekko, gdy Sean postanowił robić sobie ich więcej, w tym na twarzy . Dziś ma ich kilka. Jest gwiazdka, jest słowo „breathe” (dla niego najważniejszy ze wszystkich), jest też wytatuowany „Champion”, pamiątka po tym, jak zdobył pas. Jak sam mówił, może jest głupi, skoro robi tatuaże na twarzy, ale nie głupi na tyle, żeby najpierw nie zrobić tymczasowego i zobaczyć, czy mu się spodoba.

Z czasem zaczął jeszcze bardziej kreować wizerunek kogoś, łagodnie rzecz ujmując, odjechanego. Przed walką z Marlonem Verą przefarbował włosy na kolor flagi Ekwadoru, ojczyzny rywala. Na konferencje regularnie zakłada stroje, jakich nie powstydziliby się gwiazdorzy rocka z lat 70. Ba, farbował nawet czuprynę… swojego psa. Co jednak najważniejsze – wszelkie ekstrawagancje zawsze popierał czynami w klatce. Jak sam mówił:

Nokautuję ludzi, mam kolorowe włosy i dużo gadam. Tak to wygląda. Im więcej jest gadki, tym lepiej.

CZYTAJ TEŻ: CZY SNOOP DOGG PRZYCIĄGNIE LUDZI DO IGRZYSK?

Trash talk faktycznie kochał, od samego początku. Rywalom opowiadał, jak ich pokona i co zrobi im w oktagonie. Z wieloma się ścierał, bywało nawet, że na konferencjach przerzucał się wyzwiskami z zawodnikami… z innych kategorii wagowych. To wszystko kreowało wizerunek kogoś, kto żadnej bitki się nie boi. I faktycznie, nie bał się. Po znokautowaniu Khashakyana dwie kolejne walki wygrał decyzjami, a potem wrócił do swojego normalnego trybu – i w następnych dwóch pojedynkach nie spędził w oktagonie nawet jednej pełnej rundy. Łącznie.

Nie dziwi, że po jednej z walk – udzielając wywiadu w pozycji… leżącej – krzyczał do mikrofonu:

Kocham tę grę. Kocham media. Kocham wszystko w tym sporcie. I cholernie kocham ciebie, Joe Roganie!

Złote dziecko

Rogan odpowiedział wtedy, że też go kocha. Pewnie nie mówił tego dosłownie, ale jasnym było, że się O’Malleyem zachwyca, bo ten w oktagonie był po prostu od początku cholernie widowiskowy. A Dana White – jak się wydaje – czuł, że to może być gość, który zostanie nową gwiazdą jego federacji. I od początku dawał to O’Malleyowi do zrozumienia, podobnie jak mediom. Biznes w końcu trzeba na kimś robić.

A najlepiej robi się go na kimś, kto daje mediom wszelkie powody, by o nim pisać.

O’Malley kimś takim mógł się stać i, jak czas pokazał, faktycznie się stał. Zakulisowe działania czy inwestycje – których, rzecz jasna, White’owi nigdy nikt nie wykazał, a opierają się na przypuszczeniach – się opłaciły. Ale nawet Sterling przed walką o pas sugerował, że Sean dostawał wszystko na złotej tacy. Jego kolejni rywale przez dłuższy okres byli spoza rankingu, po prostu nie był testowany przez najlepszych w tej branży.

Zauważali to też fani. Wielu mówiło, że gdy O’Malley wreszcie dostanie poważnego rywala, to pęknie, nie poradzi sobie. Tymczasem on odprawiał wszystkich kolejnych, a jedyna porażka w jego rekordzie… no, w sumie do tego jeszcze przejdziemy. Dość napisać, że Sean jej po prostu nie uznaje, co też zresztą nie pomagało opiniom o nim i jego statusie w organizacji. Pomógł ostatecznie sobie sam, gdy zaczął odprawiać rywali z czołówki. A zdobycie pasa było tylko ostatecznym potwierdzeniem możliwości.

Inna sprawa, że wielu długo miało żal do O’Malleya. Przy jego stylu bycia i walk, zdecydowanie mógłby powiem pozwolić sobie na więcej ryzyka, pasowałoby to do niego. Tymczasem o ile już w oktagonie był szalony, to poza nim – w planowaniu kariery – kierował się głównie złotą zasadą, że to przede wszystkim biznes.

Nigdy nie wiesz, ile zostało ci walk. Możesz mieć jedną, która zakończy twoją karierę, albo nawet doznać kontuzji na treningu – mówił. Stąd swoje pieniądze niezmiennie inwestował. W domu, sklep z gadżetami (Suga Shop), a także w firmę sprzedającą legalne produkty z marihuaną. Niemal wszystko to robił samemu, bo „nie podobał mu się pomysł powierzenia swoich pieniędzy komuś innemu”.

Podobnie jak nie podobał mu się pomysł brania walk, na które nie był gotowy, czy nie miałby czasu się do nich odpowiednio przygotować. Dlatego na pojedynek ze Sterlingiem wolał poczekać dłużej, niż ryzykować to starcie w maju 2023 roku (stąd o pas walczył wtedy Cejudo). – Jestem biznesmenem, tak nawiguję swoją karierą. Jeśli podejmę ryzyko i przegram pojedynek, na który nie byłem w pełni gotowy, moja szansa na tytuł zniknie – mówił.

A zarzuty, że jest miękki? Że UFC traktuje go wyjątkowo łagodnie? Że jest wręcz pchany na mistrzostwo? No, może i jest w nich trochę prawdy, ale ostatecznie Sugar wychodził do oktagonu i roznosił rywali. A przy okazji, jak to ujmował:

Udowadniam głupim ludziom [hejterom], że są głupi.

Pauza

Nawet złoty dzieciak może jednak wpaść w kłopoty. W przypadku O’Malleya takimi był moment, gdy w jego organizmie znalazła się niedozwolona substancja. Wpadł w 2018 roku, gdy wykryto u niego ostarynę, steryd anaboliczny. Według nowej polityki UFC i USADA (Amerykańskiej Agencji Antydopingowej) wszelkie informacje o naruszeniu przepisów pozostawały utajone, nie mówiono o tym, w jaki sposób Sugar naruszył wytyczne organizacji.

Ale postanowił o tym opowiedzieć on sam.

Nie miałem żadnej intencji w przyjmowaniu zabronionych substancji. Liczę, że śledztwo w mojej sprawie to wykaże. Kocham moich fanów, mam nadzieję, że wpływ tej sprawy na moją karierę będzie minimalny i będę mógł szybko wrócić do walki. Mimo że cała sprawa nie byłaby publiczna, czuję, że to ważne, bym był szczery z moimi fanami – pisał na Instagramie.

Z treści posta trudno to wywnioskować, ale jego ojciec wspominał, że dla Seana był to naprawdę trudny okres. – Rozmawialiśmy o tym, że nie wiem, skąd wzięła się ta substancja w jego organizmie. Pamiętam, jak otwierał lodówkę, po czym trzaskał jej drzwiami i krzyczał: „Nie wiem nawet, co mogę jeść! Nie mogę nic jeść!”. Ta niepewność, skąd ostaryna się wzięła, była najgorsza.

Sam Sugar przyznawał, że czuł się, jakby był w depresji. Nawet gdy sprawa już się wyjaśniła, przerażał go każdy telefon od menadżera. Bo wcześniej to on powiadomił go o tym, że jest problem z próbkami. – Pamiętam, że gdy powiedział mi, że moja walka wylatuje z karty, płakałem. To było coś strasznego dla kogoś, kto w 2013 walczył sześć razy jako amator, a w 2015 czy 2017 po cztery razy jako zawodowiec – wspominał.

Co jednak wyszło w toku śledztwa organów antydopingowych?

Że O’Malley faktycznie przyjął zakazany środek nieświadomie. Karę zawieszenia zresztą skrócono mu nawet z roku do sześciu miesięcy, bo od samego początku współpracował z oficerami. Wspólnie z trenerami szukali źródła ostaryny, w końcu znaleźli suplement, w którym mogła się znajdować. Próbki napoczętego wysłali do badania, zrobili to też z jeszcze drugim, nieotwartym. Testy trochę trwały, a Sean nadal informował o wszystkim fanów przez Instagrama.

W końcu też pogodził się z zawieszeniem. Rozwinął wtedy własną markę gadżetów, nagrywał podcasty z trenerem, przybrał na wadze i rozwinął muskulaturę. Wkręcił się też w jiu-jitsu, przez co rozwinął swoje umiejętności walki i obrony w parterze. Czytał też książki, rozszerzał horyzonty, jak sam to opisywał. Ale nie mógł doczekać się powrotu do klatki. Gdy więc zawieszenie się skończyło, od razu wziął pierwszą walkę, jaką mu oferowano.

Po czym… nie wystąpił w niej. Bo w jego organizmie znów wykryto ten sam środek. Śladowe ilości, jak ustalono – pozostałości z poprzedniego, nieświadomego przyjęcia. Ale że miał je nadal w organizmie, to walka wyleciała, a on sam musiał odczekać, aż wszystko wyparuje. Dodatkowej kary nie otrzymał, jednak dla niego i tak była to tragedia. Czekał na pojedynek, przygotowywał się do niego, a ten w ostatniej chwili zniknął z karty walk.

Zostałem ukarany dwukrotnie za to, że nie zrobiłem nic złego. Nigdy nie zażyłem świadomie niedozwolonych substancji. Nie wiem, co się stanie, ale sam będę trenować i się rozwijać – pisał.

Wielu fanów mogło go w tym czasie stracić z pola widzenia. Jednak gdy tylko wrócił – po dwóch latach, w czasie których przeszedł też zabieg biodra – natychmiast o sobie przypomniał, w fantastyczny sposób rozbijając José Alberto Quiñóneza.

A potem szedł po swoje, aż do pasa. Co nie oznacza jednak, że nie miał przystanków.

Niepokonany

To była 13. walka w jego karierze, piąta w UFC. Nadal był niepokonany, a po drugiej stronie klatki stanął Marlon Vera, niezły fighter, ale z bilansem 17-6-1. W teorii idealny sprawdzian dla O’Malleya na tamtym etapie kariery. Sprawdzian, którego Sean jednak nie zdał. Przegrał z rywalem już w pierwszej rundzie, ale od pewnego momentu właściwie nie mógł stawiać ciężaru ciała na jednej z nóg. Momentami skakał na drugiej, próbując znaleźć drogę do głowy Very i zakończyć walkę.

Nie udało się. Vera został pierwszym pogromcą Sugara. Ten jednak… do dziś uważa inaczej.

Ta walka nigdy mnie nie uwierała. Popatrzcie, gdzie jestem teraz. Gdybym wygrał tamtą walkę, a potem przegrał kolejną, moja kariera mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. A tak? Po Verze wyszedłem i znokautowałem Thomasa Almeidę jakieś siedem razy w pięknym stylu – mówił. Z Verą zmierzy się jednak ponownie, dziś w nocy, w pierwszej obronie pasa mistrzowskiego. Sam tego chciał, a i Ekwadorczyk na takie starcie zapracował.

Dla O’Malleya sprawa jest jednak prosta. W jego głowie to ich pierwsze faktyczne starcie, poprzedniego nie było. – Jeśli mnie pokona, zrobi to po raz pierwszy. To tak proste. Jest groźny, trudno jest go znokautować. Przygotowuję się na 25 minut walki – mówił Sean. Wspominał też, że po pierwszej walce z Marlonem obudzili się jego hejterzy. I gdy znów wchodził do oktagonu, wszyscy powtarzali, że ma słabe kostki, że trzeba kopać go właśnie tam. Cóż, kolejnymi wygranymi – jak sam to powiedział – pokazał hejterom, jaka jest prawda. Szczególnie w pierwszym z nich, przywoływanym już starciu z Almeidą.

A skąd w ogóle tamta kontuzja? Niedawno winę na siebie wziął jego trener, Tim Welch.

– To w dużej mierze moja wina. Jeden z gości od UFC obwinął mu kostki i parę razy… „Suga” zazwyczaj na nic nie narzeka. A wtedy parę razy powiedział: „Za mocno obwinął mi kostkę”. Powiedział to dwa razy. Po drugim razie kazałem chłopakom odciąć kawałek z góry, kawałek z kostki – i myślałem, że na pewno poluzuje. Zakończyliśmy rozgrzewkę i powiedzieli, że za pięć minut wychodzimy, więc byliśmy trochę w niedoczasie. Patrząc na to z perspektywy czasu, na sto procent powinienem był powiedzieć: „Hej, ściągnij ten stabilizator, zróbmy go od nowa. Walka może poczekać, obwijaj jeszcze raz”, bo jeśli kiedykolwiek mieliście zbyt ciasno owiniętą kostkę, to wiecie, że krew po prostu nie dopływa i czujesz, jakby twoja stopa zasypiała. Więc wyobraźcie sobie, że stajecie do walki na pięści z kompletnie uśpioną stopą.

Czy to prawda, czy tylko wymówka? Dziś trudno stwierdzić, w każdym razie ze względu na ten właśnie uraz O’Malley twierdzi, że nadal ma „zero” w rekordzie po stronie porażek.

Rzeczywistość, oczywiście, jest inna. Ale trzeba przyznać, że ta wpadka nie wyhamowała jego kariery. W kolejnym roku zawalczył trzykrotnie, zawsze wygrywał przed czasem, choć jego rywale nie mieli wielkich nazwisk. Na moment wyhamował go też jeden no contest – z Pedro Munhozem, gdy walkę przerwano przez przypadkowe włożenie palca w oko – o którym… mówił, że tak naprawdę to tę walke wygral.

Ot, taki właśnie jest Sean O’Malley. Pewny siebie i tworzący własną narrację. Jak inny wielki fighter.

Conor McGregor? To zdecydowanie ktoś, kto mnie inspiruje do tego, by chcieć więcej i móc powiedzieć: „To jest możliwe”. Conor zarobił najwięcej pieniędzy ze wszystkich fighterów w UFC, jest najpopularniejszy ze wszystkich gości w tej organizacji. Chcę dojść do tego punktu, a potem go przerosnąć. To mój cel. Gdy mi się uda, ktoś inny będzie starał się przerosnąć mnie. Tak to działa – mówił.

Czy przerośnie Conora, można wątpić. Niewątpliwie jednak już teraz jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy w świecie MMA i gościem, od którego zaczyna się wyliczanie największych gwiazd tego sportu. A że UFC od czasów Conora – w dużej mierze przez McGregora i jego fenomen – jeszcze urosło, to O’Malley jest gwiazdą większej federacji niż UFC sprzed pięciu lat czy dekady.

Generalnie obu ich dużo łączy. Przebojowość, niewyparzony język, niezwykle efektowny styl walk. Obu porównywał ze sobą były mistrz dwóch kategorii wagowych, Daniel Cormier, który stwierdził, że sposób, w jaki Sugar wykończył Sterlinga przywodzi na myśl nokaut z UFC 194, jaki Jose Aldo zafundował McGregor. W dodatku O’Malley, choć nigdy tam nie był, ma po dziadku irlandzkie korzenie i mówił otwarcie, że chciałby kiedyś w Irlandii zawalczyć.

A żeby pójść w ślady Conora gotowy jest zrobić więcej i ruszyć po drugi pas – jakiś czas temu mówił, że jeśli Ilia Topuria pokona Alexandra Volkanovskiego, to chętnie się z Hiszpanem zmierzy. Topuria pas faktycznie zgarnął. I kto wie, czy w niedalekiej przyszłości Sean O’Malley nie spróbuje o niego powalczyć. Choć on sam dobrze wie, że byłaby to być może najtrudniejsza walka w jego karierze, bo o Ilii wypowiadał się (co u niego niespotykane) wyłącznie z respektem.

Na razie jednak czeka go rewanż z Marlonem Verą. Choć nie, nie rewanż. Pierwsza walka. Przynajmniej według jego matematyki.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o MMA:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

MMA

Ekstraklasa

Prezes Śląska liczy na wsparcie. “Chciałbym, żeby miasto jak najwięcej dołożyło”

Michał Kołkowski
21
Prezes Śląska liczy na wsparcie. “Chciałbym, żeby miasto jak najwięcej dołożyło”

Komentarze

0 komentarzy

Loading...