Reklama

Dwumetrowy hype train, czyli Robelis Despaigne w UFC. Czyj los podzieli?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

14 grudnia 2023, 13:09 • 22 min czytania 1 komentarz

UFC ogłosiło jakiś czas temu, że podpisało kontrakt z mierzącym 201 centymetrów Robelisem Despaigne. Oczekiwania wobec 35-letniego Kubańczyka są dokładnie takie jak on – ogromne. Ten dał się już bowiem poznać jako specjalista od szybkich i efektownych nokautów. Czy sprosta nakręconemu „hype’owi”? W przeszłości u wielu fighterów bywało z tym różnie. Kto w UFC radził sobie z ogromną presją oczekiwań, a kto nie?

Dwumetrowy hype train, czyli Robelis Despaigne w UFC. Czyj los podzieli?

 

Kubański gigant 

Despaigne podbił niedawno Internet po tym, jak na gali Fury FC 84 w ledwie kilka sekund celnym ciosem powalił na matę Milesa Banksa. To było jego czwarte zwycięstwo odniesione w klatce, w czwartej walce. Wrażenie robi jednak nie bilans – bo na tym etapie kariery wielu fighterów jest bezbłędnych – a styl, w jakim Robelis triumfował. Wszystkie walki wygrywał bowiem w pierwszych rundach. 

W debiucie znokautowanie rywala zajęło mu 4 minuty i 54 sekundy. Kolejne trzy pojedynki kończył w 21 sekund. Łącznie.  

Tuż po ostatnim z nich do Erica Garcii, promotora gali, zadzwonił Mick Maynard, matchmaker UFC. Właściwie zrobił to jeszcze zanim w klatce ogłoszono decyzję. Był zdecydowany – chciał podpisać kontrakt z Kubańczykiem. 10 minut później informację o tym oficjalnie ogłoszono w ringu (Fury często i otwarcie współpracuje z UFC). A w sieci hype train, który rozpędzał się już wcześniej, zmienił się w pendolino.  

Reklama

– Podnieśli moją rękę, zostałem odciągnięty do wywiadu. Gdy wróciłem, rozmawiałem ze swoim menadżerem, dosłownie dwie minuty po walce, a ten powiedział mi: „Hej, UFC chce podpisać kontrakt”. Trzy minuty później ogłosili to w klatce. Wygrane? Zaskoczyłem siebie tym, jak szybko je zdobyłem. Sporo trenowałem, starałem się przeanalizować rywali jak to najlepiej możliwe – mówił Despaigne.

Oczywiście, są i znaki zapytania. Przede wszystkim Despaigne walczył z rywalami o łącznym bilansie 1-0-0, trzech z nich debiutowało w klatce. Owszem, rozniósł ich w fantastycznym stylu, ale jednak nie trafił na razie na nikogo poważnego, kto mógłby go przetestować. Do tego dochodzi kwestia jego wieku, 35 lat to w MMA nie tak dużo, ale z drugiej strony mówimy nie o weteranie, a wręcz nowicjuszu. 

Nie to, żeby Kubańczyk był nowy w sportach walki. To medalista olimpijski w taekwondo z Londynu. Ale po igrzyskach stracił radość z treningów, na kilka lat właściwie opuścił sport. Wrócił w 2019. – Od tamtego czasu trenowałem jiu-jitsu i grappling. Kocham to. Chciałem nawet wziąć udział w turniejach grapplingowych, ale miałem zaplanowane walki w MMA i brakowało mi czasu. Czuję się pewnie i w tym elemencie. Nie mam problemu z zejściem do parteru i walką tam – twierdził. 

W parterze do tej pory udowadniać swego nie musiał, bo rywali, jak już ustaliliśmy, nokautował. I tu trzeba podkreślić, że Despaigne ma piekielnie mocny cios w rękach, ale też świetne kopnięcia, które przecież są podstawą w taekwondo. To pozwala mu trzymać rywali na dystans. Choć pewnie i bez kopnięć mógłby to robić. Zasięg jego ramion wynosi… 221 centymetrów! 

Nikt w historii UFC nie miał większego. Jeśli dobrze to wykorzysta, może stać się postrachem królewskiej kategorii, która zresztą ostatnio poszukuje i potrzebuje nowych gwiazd. 

Reklama

Tego, że Despaigne stanie się jedną z nich z pewnością będą oczekiwali fani, już zachwyceni nowym nabytkiem UFC. Czy jednak Kubańczyk sprosta ich oczekiwaniom? W przeszłości z innymi fighterami różnie z tym bywało.  

Wybraliśmy pięć osób, których przyjściu do UFC towarzyszył – z różnych powodów – największy hype. Jak sobie poradziły? 

Bestia weszła po swoje  

W 2001 roku młodego Brocka Lesnara zapytano, czy chciałby pracować w UFC. – Nie. Nawet o tym nie pomyślałem. Nie ma tematu – uciął dyskusję, szykujący się do debiutu w WWE, największej wrestlingowej federacji świata, zawodnik. Rzeczony debiut przyszedł zresztą w kolejnym roku, a Lesnar szybko zapracował na opinię jednego z najlepszych wrestlerów w WWE.  

Nie bez powodu.  

To bowiem nie tak, że był to przypadkowy gość. W czasie wcześniejszej, sportowej kariery, był świetnym zapaśnikiem. Został mistrzem NCAA (ogólnokrajowej ligi uniwersyteckiej) w zapasach w wadze ciężkiej. Zdawało się nawet, że to sport, w którym może zrobić karierę wychodzącą poza uczelnię. Ale nie chciał, postawił na wrestling w wydaniu rozrywkowym. Słusznie, bo szybko stał się gwiazdą, niespełna rok po debiucie pokonał być może największą gwiazdę federacji, The Rocka, w walce o pas. Stał się wówczas najmłodszym mistrzem w historii WWE.  

U Vince’a McMahona walczył do 2004 roku. Odszedł, chcąc zostać… zawodnikiem NFL. Mało zabrakło, na obozie przygotowawczym z Minnesota Vikings był ostatnim z odstrzelonych sportowców. Gdyby próbował dalej, możliwe, że załapałby się w innym klubie. Wolał jednak wrócić do wrestlingu, ale nie do WWE – skąd odszedł w nie najlepszych stosunkach – tylko do NJPW, największej japońskiej federacji. Tam pokazał nieznaną z jego wcześniejszych występów stronę. Potężnie umięśniony Lesnar poruszał się jak wrestlerzy ważący o dobrych kilkadziesiąt kilo mniej, momentami wręcz jak tak zwani high flyerzy – zawodnicy bazujący na akrobacjach wykonywanych w powietrzu. 

W NJPW też został gwiazdą, choć za kulisami toczył batalię sądową z WWE. Złamał bowiem zakaz konkurencji, w teorii do 2010 roku miał nie podpisać kontraktu z inną federacją. Wszystko ostatecznie skończyło się ugodą, a Brock do 2007 roku rywalizował na Dalekim Wschodzie, zostając tam głównym mistrzem NJPW. Pas stracił ostatecznie na rzecz… Kurta Angle, innej byłej gwiazdy WWE, a także mistrza olimpijskiego w zapasach. 

Wtedy właśnie Brock postanowił zrobić karierę w MMA. Najlepiej – od razu w UFC. Ale Dana White nie był fanem Lesnara, uważał, że ten twardy jest tylko na pokaz, w udawanych walkach. Stąd karierę w mieszanych sztukach walki Lesnar zaczął od pojedynku na evencie Dynamite, w formule K-1. Jego rywalem był Min-Soo Kim, który – nazwijmy rzecz po imieniu – został rozniesiony w ledwie 69 sekund.  

Lesnar zaprezentował się w tym starciu jak góra mięśni. Ale taka piekielnie szybka i precyzyjna. – Ludzie zapominają, że po pierwsze jestem zapaśnikiem, dopiero potem wrestlerem. Miałem dziś coś do udowodnienia – że jestem wojownikiem. Wkładam w to mnóstwo serca, trochę tu pobędę – mówił. Walką, a może i przemowami, kupił Danę White’a.  

Ten sięgnął po telefon, szybko uzgodnił warunki umowy i ściągnął do siebie Lesnara po ledwie jednym zawodowym pojedynku, jaki odbył Brock. Oczekiwania wobec Bestii, bo taki przydomek nosi dziś Lesnar, były ogromne. Był potężnie zbudowany. Szybki. Dobrze wyszkolony technicznie. Kilka lat wcześniej był gwiazdą WWE, a wrestling w Stanach jest uwielbiany. Potem udowadniał swoje za Oceanem, a w klatce też pokazał, że walczyć potrafi.  

Innymi słowy: miał być skazany na sukces.  

Zaczął jednak od porażki z Frankiem Mirem. I z jednej strony był to falstart, a z drugiej – fakt, że wystawiono go na tak doświadczonego i świetnego wojownika (zresztą sam Lesnar wielokrotnie podkreślał, że nie chce „łatwych walk”), też swoje mówił. – Wystarczyło, żebym wcisnął Franka w ziemię. A zamiast tego popełniłem błąd, zostałem złapany w dźwignię i poddany. Takie jest życie. Wręczyłem mu wygraną, na którą nie zasłużył. Ale się poprawię – opowiadał Brock.  

I faktycznie, poprawił się. Zresztą już z Mirem faktycznie pokazał, że ma „pełen pakiet”. Świetnie obalał rywala do parteru, mocno i celnie uderzał w stójce. Gdyby nie błąd, o którym wspomniał, pewnie zmusiłby Franka do poddania. A tak przygodę z UFC zaczął od porażki. Jak się okazało – ostatniej na dłuższy czas. W kolejnej walce jednogłośną decyzją pokonał Heatha Herringa.  

Później czekał na niego Randy Couture, czyli… mistrz UFC. W ledwie trzeciej walce, z bilansem 1-1, Lesnar otrzymał szansę zdobycia pasa. I w pełni ją wykorzystał. W drugiej rundzie znokautował rywala. Później to samo zrobił ze wspomnianym Mirem, broniąc pasa i rewanżując się za porażkę w debiucie. Mistrzostwo – przez fantastyczne duszenie trójkątne rękami – obronił jeszcze w starciu z Shane’em Carwinem. 

Trzy miesiące później stracił je jednak w starciu z Cainem Velasquezem, a potem przegrał jeszcze z Alistairem Overeemem. Po tym odszedł z UFC, w glorii chwały wrócił do WWE i znów został tam jedną z największych gwiazd. Do MMA wrócił jeszcze raz, w 2016 roku. Pokonał Marka Hunta, ale po wykryciu w organizmie Lesnara marihuany, wynik zmieniono na no contest. Od tamtej pory do klatki już nie wszedł i zapewne nigdy nie wejdzie – ma w końcu 47 lat.  

Oczekiwaniom jakie towarzyszyły jego przyjściu do UFC w pełni jednak sprostał. Dał świetne walki. Zdobył pas. I choć stracił go stosunkowo szybko, to jego przygoda z MMA jest niezapomniana. 

Jak z filmów akcji 

Todd Duffee jako dzieciak próbował gry między innymi w baseball czy koszykówkę. Trenował też boks, a nawet… ujeżdżanie byków. Jego miłością stał się jednak futbol, do którego miał talent, grał nawet na uniwerku. Szybko jednak doznał kontuzji, która przerwała jego dobrze zapowiadającą się karierę. Wrócił więc do boksu, a potem trafił na mieszane sztuki walki. 

Okazało się, że może zrobić w nich karierę. Miał ledwie 21 lat, gdy wyszedł do klatki w swojej pierwszej walce. Wygrał w 15 sekund. Drugą w 16. Trzecia była stosunkowo długa, bo trwała 3 minuty i 22 sekund. Czwarta – minutę i 25 sekund. Piątą zamknął „dopiero” w drugiej rundzie. Z idealnym bilansem pięciu zwycięstw i pięciu nokautów naturalnie wzbudził zainteresowanie większych federacji. 

W tym tej największej. W 2009 roku trafił do UFC.  

Oczekiwania? Były ogromne. Zresztą jak sam Todd. Ten bowiem wyglądał jak „figurka superbohatera, którą bawią się dzieciaki” czy „bohater wyjęty z filmów akcji”. Potężnie zbudowany, dysponował zabójczą siłą. Z czasem miało okazać się, że sam jest podatny na ciosy rywali – ostatecznie wszystkie walki w jego karierze kończyły się po uderzeniach zadawanych rękami (nie licząc jednej bez rozstrzygnięcia, skończonej po przypadkowym wsadzeniu palca w oko rywala).  

Ale gdy podpisywał kontrakt z UFC, Dana White mógł podejrzewać, że znalazł nowego dominatora kategorii ciężkiej. Zresztą obsadzonej wtedy naprawdę solidnie – mówimy o czasach, w których Brock Lesnar odbudowywał się po pierwszej porażce, a w dywizji byli Frank Mir, Cain Velasquez, Junior dos Santos czy Randy Couture. Eksperci sugerowali jednak, że oni wszyscy wkrótce mogą uznać wyższość Duffeego. Fani uważali podobnie. 

A po debiucie Todda hype tylko wzrósł. Duffee bowiem w ledwie siedem sekund zgasił światło w głowie Tima Hague. To był najszybszy nokaut w historii wagi ciężkiej w UFC. Równie szybko Todd stał się prawdziwą gwiazdą. On sam pozostawał jednak w tej kwestii zdystansowany. W kolejnej walce miał podjąć Mike’a Russowa. Przed nią, naturalnie, udzielał wielu wywiadów, w których mówił, że… właściwie nie rozumie tak dużego zainteresowania swoją osobą. 

Czuję, jakby to był debiut. Mam wrażenie, że nie walczyłem przez ostatnie półtora roku. W tym momencie widzę swoją sytuację tak: chcę zrobić karierę. Jeśli wygram [z Russowem] może mi się to uda. Na razie stoczyłem tylko sześć walk. Mam może jedno spore nazwisko na rozkładzie, Assuerio Silvę. Moim zdaniem w tej chwili jestem przesadnie hype’owany – mówił. 

Czy miał rację? I tak, i nie. Z jednej strony z Russowem pokazał, że zdecydowanie potrafi walczyć na znakomitym poziomie. Dominował w tym pojedynku, zdawało się, że zmierza do nokautu. Aż w połowie trzeciej rundy Mike ustrzelił go fantastycznym ciosem i Todd zanotował pierwszą porażkę w karierze, znokautowany. Wcześniej mówił, że chciał się sprawdzić w prawdziwej bitwie. No i ten sprawdzian dostał.  

Z tego prawdopodobnie mógł się jeszcze spokojnie podnieść, wygrać kolejnych kilka walk. Było go na to stać. Ale UFC.. postanowiło rozwiązać z nim kontrakt.  

Nie wiem, co się stało. Usłyszałem o tym od mojego menadżera jakiś tydzień temu. Mówił, że mogę zostać odpalony. Wczoraj dostałem maila z potwierdzeniem, że zwolniono mnie, bo przegrałem ostatnią walkę. To boli. Nie wiem z jakiego powodu mnie zwolniono. Chciałbym to po prostu usłyszeć – mówił. Zresztą ta decyzja faktycznie mogła dziwić, Todd wydawał się stworzony do UFC, nawet jeśli nigdy miałby nie doczłapać się do pasa. Dana White między wierszami sugerował, że Duffee był trudny we współpracy, ale… właściwie nikt tego nie potwierdzał. 

Faktem pozostawało jednak, że Todd tak szybko jak wszedł, a potem rozniósł Tima Hague, tak szybko też z UFC wyleciał. Kolejne dwa starcia stoczył więc w Japonii i Indiach. W pierwszym z nich przegrał w ledwie 19 sekund z Alistairem Overeemem. W drugim wygrał w 34 sekundy z Neilem Grove’em. Jedno więc było pewne: gdzie był Todd, tam były efektowne nokauty. 

Ponownie sięgnąć postanowił po niego White. Na powrót ściągnął go więc do UFC. Tym razem oczekiwania wobec Todda były mniejsze i może pierwotnie to mu pomogło. W nieco ponad dwie minuty znokautował Phila De Friesa. Potem w 34 sekundy skończył Anthony’ego Hamiltona. I gdy hype znów zaczął rosnąć, tym razem to on wylądował na macie, a załatwił go Frank Mir.

Jeśli do tego wszystkiego dodamy problemy zdrowotne Todda, który regularnie pauzował przez dłuższy czas – to z powodu kontuzji i operacji, to przez chorobę związaną z problemami z układem nerwowym, a to w końcu przez bóle w klatce piersiowej – finalnie wyjdzie nam obraz kogoś, kto miał wszystko, by w UFC odnieść sukces, ale okoliczności sprawiły, że właściwie nie mógł tego dokonać. 

Dlatego Duffee wrócił do klatki w 2023 roku, cztery lata po ostatniej walce dla federacji Dany White’a, ale… w KSW. Na rewanż z Philem De Friesem, mistrzem polskiej organizacji.  

Przegrał w pierwszej rundzie.

Najgroźniejsza kobieta świata 

To było moje dziecięce marzenie. Spędziłam całe życie, pracując na to. Nie udało mi się zrealizować go w pełni, zawsze miałam przez to pęknięte serce. Po czasie jestem jednak nieco wdzięczna, gdybym wygrała złoto, pewnie nie miałabym motywacji, jej niekończącego się źródła, które jest we mnie – mówiła Ronda Rousey.

Marzeniem tym było zostać mistrzynią olimpijską w judo, które trenowała od najmłodszych lat. Zdobyć jedno, ale najważniejsze trofeum. Złoty medal. Nie wyszło, bo była Edith Bosch. Holenderka pokonywała Rondę w najważniejszych turniejach, w tym na pekińskich igrzyskach. Rousey po porażce się jednak nie poddała, przeszła przez repasaże i ostatecznie sięgnęła po brąz. Zresztą na najniższym stopniu podium stała… razem z Bosch (w judo wręczane są dwa brązowe medale). 

Marzenie o złocie trwało jeszcze jakiś czas. Ronda miała w głowie występ na igrzyskach w 2012 roku, ale w 2010 rozstała się z wieloletnim trenerem i zrezygnowała z judo. To był jeden z gorszych okresów w jej życiu. Pracowała w trzech różnych miejscach, z trudem utrzymywała siebie i swojego psa. Przez moment mieszkała nawet w aucie, potem współdzieliła mieszkanie ze znajomą. 

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Miała jednak nowy cel: zrobić karierę w mieszanych sztukach walki. A to wcale nie było tak oczywiste, kobiece MMA dopiero raczkowało, UFC nie miało w tamtym okresie nawet żeńskiej dywizji. Na przełomie 2010 i 2011 roku Rousey stoczyła trzy amatorskie walki. W marcu 2011 zadebiutowała w zawodowych. Wygrała przez poddanie po dźwigni na rękę. Jak i w kolejnych… siedmiu pojedynkach.  

Po dwóch pierwszych walkach trafiła do Strikeforce, organizacji o uznanej reputacji w świecie MMA. Stoczyła tam cztery pojedynki, wszystkie wygrała w pierwszych rundach. W trzecim zdobyła pas wagi koguciej. W czwartym go obroniła. A potem podpisała kontrakt z UFC, bo Dana White uznał, że warto jednak zainwestować także w mieszane sztuki walki w damskim wydaniu. Przeszła tam zresztą razem z pasem, mistrzostwo Strikeforce zamieniło się po prostu w mistrzostwo UFC (których właściciele wykupili mniejszą organizację).  

Ronda ma wszystko. Nigdy wcześniej nie byłem zainteresowany kobiecym MMA. Nie było nawet tyle dziewczyn, żeby stworzyć całą kobiecą dywizję. Ludzie mówili co prawda o Ginie Carano, ale reszta była tylko resztą. Ale teraz mówię wam: ta dziewczyna [Ronda], jest groźna. Może być ładna na zewnątrz, ale w środku jest wojowniczką. To prawdziwa fighterka, ma wielki talent. Myślę, że zostanie wielką gwiazdą – mówił White.  

I ani trochę się nie pomylił.  

Wokół Rondy już w momencie podpisania przez nią kontraktu z UFC zrobił się wielki hype. Oczekiwania szybowały pod sufit, bo Rousey miała być nie tylko mistrzynią, ale też twarzą całego kobiecego MMA. Wszystkie swoje wcześniejsze walki wygrywała w końcu szybko i efektownie. Była specjalistką od obaleń i poddań. Kolejne rywalki musiały uznawać jej wyższość. W dodatku walczyła często, nie bała się wyzwań. Pierwszych pięć starć w zawodowym MMA odbyła na przestrzeni roku. 

W UFC nieco zwolniła. W 2013 roku zaliczyła tylko dwie walki – najpierw pokonała Liz Carmouche, a potem (po raz drugi w karierze) Mieshę Tate. Wtedy po raz pierwszy fani dostali walkę Rousey, która wykroczyła poza pierwszą rundę. Tate wytrzymała do początków trzeciej. Po latach wszyscy – Rousej, Tate, White, a także inne fighterki – przyznawali zgodnie, że rywalizacja tej dwójki była zresztą czymś, co dało kobiecemu MMA rozpęd. Bez niej UFC mogłoby nie zdecydować się nawet tak szybko na inwestycję w kobiecą dywizję.  

Rousey ruszała więc kamyki, a te zmieniały się w lawinę. W dodatku zdawała się rozwijać z walki na walkę, bo w kolejnych pojedynkach zaskoczyła Sarę McMann pokonała po kolanie na ciało, to był jej pierwszy triumf nie przez poddanie. Alexis Davis przekonała się za to, że Ronda ma też sporo siły w rękach – po 16 sekundach walka została przerwana z powodu ciosów. Wypada jednak dodać, że te zadawane były… w parterze. Rousey wróciła do korzeni w walce z Cat Zingano, gdy w ledwie 14 sekund poddała rywalkę, ale Bethe Correia padła po fantastycznym ciosie.  

W tamtym momencie Ronda miała bilans 12-0 i tylko raz wyszła poza pierwszą rundę walki. I wtedy sensacyjnie pokonała ją Holly Holm, a potem zrobiła to też Amanda Nunes. To był koniec kariery Rousey w oktagonie, z czasem przeszła do WWE i wrestlingu, a teraz kontynuuje tę przygodę, ale w mniejszych federacjach. W Strikeforce i UFC zaliczyła siedem skutecznych obron pasa kategorii koguciej. Sprawiła, że kobiece MMA nie było tylko ciekawostką, ale i czymś, co zaczęło przyciągać rzesze ludzi przed telewizory. 

To dla innych fighterek postać pomnikowa, po prostu.  

Gdy niektórzy zawodnicy próbują przyjąć imponujące pozy, Rousey nie jest taka. Często się uśmiecha, tak szeroko, że właściwie znikają jej oczy. Łatwo płacze, to dziewczęcy nawyk, z którego nigdy w pełni nie wyrosła. Przed każdą walką patrzy jednak na rywalkę tak, jakby była gotowa zakończyć trwający całe życie konflikt. A po walce znów się uśmiecha – pisał w 2014 roku „The New Yorker”.  

I choć kariera Rondy zakończyła się dwoma porażkami, to wszyscy pamiętają ją właśnie taką. Uśmiechniętą, ale tylko do momentu, gdy zaczynała się walka. Wtedy gotową wygrać, za wszelką cenę, w dodatku zwykle w ekspresowym tempie i w wybitnie widowiskowy sposób.  

A więc: hype? Sprostała mu w pełni.  

Punk is dead 

CM Punk (Phil Brooks) był w pewnym momencie jedną z największych gwiazd wrestlingu. Niezły w ringu, znakomity z mikrofonem w ręku, potrafiący przegadać właściwie każdą inną gwiazdę w WWE, a wcześniej choćby w Ring of Honor, gdzie też walczył. Jego starcia z Johnem Ceną, Undertakerem czy Reyem Mysterio były znakomicie rozpisane. W pewnym momencie Punk miał jednak WWE dość.  

Poszło o wiele spraw. Raz, że czuł przepracowanie. WWE dekadę temu wiele wymagało od wrestlerów, którzy nierzadko podróżowali właściwie tygodniami bez przerwy. Ba, odejście z tego powodu Punk planował już wcześniej, w okolicach 2010, może 2011 roku. Ale ostatecznie został.

Do tego doszła kwestia obaw o zdrowie, czuł, że w WWE nie dbają o jego samopoczucie i nie ma wystarczającej opieki lekarskiej (od jednego z lekarzy usłyszał, że pewna infekcja… mogła go zabić, bo nie zadbano o nią w odpowiedni sposób). Docenienie to inna rzecz – Punk miał wrażenie, że Vince McMahon, właściciel WWE, po prostu nie szanuje jego wkładu w sukcesy federacji.  

Byłem chory, zraniony i wypalony. Odszedłem. Mogłem to zrobić, bo nie byłem zatrudniony na stałym kontrakcie. Nie miałem już do tego wystarczająco dużo pasji – mówił. Wszystko to razem sprawiło, że w końcu zrezygnował z wrestlingu. Rozstał się z nim zresztą na długie siedem lat – aż wrócił, ale w All Elite Wrestling. A dziś… znów jest częścią WWE. Ale już w innych realiach i z innym kierownictwem u steru.

My jednak nie o tym. Phil bowiem po odejściu z WWE nie pozostawał bezczynny.  

6 grudnia 2014 roku, na UFC 181, wypełnionym zresztą całkiem niezłymi walkami, główną wiadomością dnia był fakt, że organizacja podpisała kontrakt z CM Punkiem. A ten mówił, że skoro Brock Lesnar podołał w UFC, to i on chce się sprawdzić. Tyle że… był do tego wszystkiego kompletnie nieprzygotowany. Gdy Joe Rogan przeprowadzał z nim wywiad, Punk nie potrafił powiedzieć, w jakiej kategorii wagowej chciałby walczyć czy gdzie będzie trenować. 

Ostatecznie trafił do Roufusport MMA, wtedy być może najlepszego miejsca do treningów w UFC. Anthony Pettis, Sergio Pettis, Tyron Woodley, Rose Namajunas, a nawet Ben Askren, o którym za chwilę – oni wszyscy wyszli właśnie z Roufusport. Punk trenował więc z najlepszymi na świecie. Czy coś jednak od nich podłapał? Niespecjalnie. Niby miał nieco doświadczenia z jiu-jitsu czy karate, ale gdy w końcu wyszedł do klatki, zupełnie nie było tego widać.  

A oczekiwania wobec niego były, oczywiście, ogromne. Raz, że był gwiazdą, jak już wspominaliśmy. Ludzie go uwielbiali, wręcz kochali. Przez całe siedem lat, gdy go nie było, na wrestlingowych galach regularnie skandowano jego pseudonim. Gdy finalnie wrócił do wrestlingu, niektórzy fani płakali ze wzruszenia. Do tego jego styl walk w WWE był oparty między innymi na kopnięciach, w teorii mógł się sprawdzić w UFC… gdyby tylko Punk faktycznie miał potencjał. A okazało się, że nie miał.  

W debiucie – który był zaplanowany na październik 2015 roku, ale kontuzja ramienia Punka przesunęła go na 2016 – Phil walczył z Mickeyem Gallem. Mickey to żaden wielki wojownik, do pojedynku z Punkiem przystępował z bilansem 2-0 w całej karierze. W klatce wyglądał jednak jak mistrz, który wyszedł do walki z amatorem. W nieco ponad dwie minuty poddał rywala. Brooks dostał jednak jeszcze jedną szansę – niemal dwa lata później wyszedł do walki z Mikiem Jacksonem. 

Walkę, którą stoczyli, uznano za jedną z najgorszych w historii UFC. Dana White był wściekły, ponoć chciał zwolnić obu zawodników. Punka, bo brakowało mu umiejętności. Jacksona za to, że nie planował skończyć rywala, a zamiast tego bawił się z nim przez trzy rundy.  

Masz możliwość walki z CM Punkiem a zaczynasz robić pokazówkę z jakimiś ciosami na klatkę piersiową gdy jesteś w dosiadzie. Ani przez moment nie wyglądało jakby Mike chciał skończyć Punka, a mógł to zrobić kilka razy. Nie wiem co ten facet robił zanim daliśmy mu szansę zawalczyć, ale niech do tego wraca. Jak dla mnie to on jest przegranym – mówił wściekły White.  

Takie słowa jednak najgorzej świadczą o Punku i jego możliwościach. Nie dziwi więc, że ten więcej do klatki nie wyszedł, choć jeszcze przez kilka lat był związany kontraktem z UFC. Sam po latach przyznawał, że ta przygoda z oktagonem nie miała wielkich szans powodzenia. 

– Pomysł był taki: „Zróbmy to, póki nie jesteś zbyt stary”. Cholera, okazało się, że byłem na to za stary już wtedy – mówił.  

I cóż, trudno nie przyznać mu racji. Marnym pocieszeniem jest to, że dziś w jego bilansie widnieje tylko jedna porażka. Jackson nie dość, że zdenerwował Danę White’a tym, jak walczył, to na końcu wpadł jeszcze na dopingu. Walkę z Punkiem zmieniono więc na no contest. 

Złośliwi powiedzieliby, że to i tak lepszy rezultat, niż Phil mógł oczekiwać. 

Jedno kolano zmieniło wszystko 

Choć w UFC debiutował stosunkowo niedawno, bo w 2019 roku, a jego przyjściu do federacji towarzyszyły spore oczekiwania – podkręcane przez samego fightera – to Ben Askren szybko zleciał z piedestału. Ostatnią walką, jaką jak na razie stoczył w życiu, była ta w formule bokserskiej z Youtuberem, Jakiem Paulem. 

Askren łatwo przegrał. I nikogo to nie zaskoczyło.  

Przed UFC Askren był topowym zawodnikiem. Może trochę nudnym, bo wszystkie walki w MMA przeprowadzał w jednym stylu, ale trzeba mu było oddać, że był to styl niezwykle skuteczny. Rywali, jednego za drugim, sprowadzał do parteru i tam albo poddawał, albo po prostu kontrolował starcie do końca. W miarę nabierania doświadczenia zaliczył nawet kilka nokautów, jednak to parter pozostawał jego największym atutem.  

Pomiędzy 2009 a 2017 roku dorobił się bilansu 18-0 (i jeden no contest po włożonym w oko palcu). Inna sprawa, że ani w Bellatorze, ani w ONE – a więc dwóch uznany federacjach – nie miał przesadnie trudnych rywali. Owszem, trafiło się kilka znanych nazwisk, choćby Shinya Aoki, ostatni rywal przed UFC, ale ogółem byli to fighterzy, którzy nikogo nie podrywali z krzeseł.  

I może to zakrzywiło trochę obraz Bena. A może po prostu za mało osób zwróciło uwagę na fakt, że gdy przychodził do UFC, to wracał tak naprawdę z emerytury. Po walce z Aokim zakończył karierę, miał mocno przeorane ciało, choćby kolana czy biodra. Zostawił sobie co prawda furtkę, gdy żegnał się z MMA – powiedział, ze chętnie zmierzyłby się z George’em St-Pierre, ale do takiej walki nigdy nie doszło. 

Zamiast tego zgłosiło się jednak UFC. A to też było ciekawe – Dana White mógł bowiem sięgnąć po Bena już wcześniej, ale uznał, że ten jest… zbyt nudny. Do zatrudnienia Askrena ponoć przekonał go Joe Rogan, który był nim zachwycony i opisywał jego umiejętności grapplerskie, mówiąc, że to „tak, jakbyś walczył w parterze z dwoma osobami”. Ben ostatecznie więc do UFC trafił. Ale, powtórzmy: chyba za późno. 

Choć fani, wiadomo, nie mogli tego przewidzieć. Oczekiwania wobec Askrena były ogromne. Sam je podbijał.  

Wróciłem z emerytury, by coś udowodnić – że jestem najlepszy na świecie. Gdybym nie dostał takiej okazji, już bym się w MMA nie pokazał. Nie chcę sławy, nie potrzebuję jej. Nie robię tego też dla pieniędzy. Te mogę zarobić inaczej. Choć tu dobrze zarabiam, bo na to zasługuję. Patrząc na to, jakie generuję zainteresowanie, mogę być w tym momencie największą gwiazdą UFC – mówił niedługo po swoim zatrudnieniu. 

Jednak już pierwsza walka sprawiła, że jego gwiazda zaczęła świecić nieco słabszym blaskiem. W pojedynku z Robbiem Lawlerem był górą, owszem, ale wcześniej przyjął sporo ciosów. A i finisz był kontrowersyjny, bo sędzia ringowy niesłusznie uznał, że Lawler zemdlał przy duszeniu przez rywala, więc walkę skończono. Askren wyszedł na 19-0 i zaliczył triumf w debiucie, ale jego mankamenty były dość widoczne. 

Przede wszystkim ta nieszczęsna stójka. Ben nigdy nie był dobrym puncherem, ale też przez lata właściwie nie nadrobił braków w tej kwestii. Zdawało się, że na tyle wierzył swojej umiejętności obalania rywali i temu, że w parterze jest w stanie skończyć każdego, że był to jego jedyny plan na większość pojedynków. I to miało się zemścić w walce numer dwadzieścia – z Jorge Masvidalem. 

Dużo było przed tym pojedynkiem trash talku, dużo wzajemnej niechęci. Większość ekspertów była jednak zgodna, że jeśli Askren zejdzie do parteru, to wygra. I Ben faktycznie spróbował, od razu po rozpoczęciu walki ruszył po nogi Masvidala, a ten… to przewidział. I fantastycznym kolanem skończył starcie w siedem sekund, jeszcze przed tym, jak komentatorzy skończyli mówić o tym, jaka firma „dostarcza” zegar na tę walkę.  

Do dziś to jeden z najlepszych nokautów w historii UFC.  

Askren wrócił potem do klatki jeszcze raz. Zmierzył się z Demianem Maią, innym fantastycznym grapplerem, jednym z najlepszych w historii UFC. I pierwszy raz został pokonany w parterze, Brazylijczyk poddał go pod koniec trzeciej rundy. Dla Askrena był to koniec nie tylko przygody z UFC i kariery. Ta druga była udana. Ta pierwsza – zdecydowanie nie. Szczególnie wobec nakręconego przez UFC i samego Bena hype’u. 

Przy tym wszystkim należy jednak oddać Askrenowi, że nie bał się wyzwań. Każdy z jego trzech rywali w UFC był zawodnikiem z najwyższej półki. Ba, możliwe, że gdyby Masvidal nie poszedł na całość w pierwszych sekundach, wszystko potoczyłoby się inaczej. I pewnie w 99 na 100 scenariuszy, Jorge nie trafiłby tym kolanem. Ale ten jeden raz mu się udało. I właściwie to był moment, który zdecydował o tym, że Askren niedługo potem skończył karierę.  

Cóż, bywa i tak.  

*** 

Jaką drogą pójdzie Despaigne? Trudno przewidzieć. Na papierze ma wszystko, by dojść choćby do walki o pas mistrzowski. Warunki fizyczne, moc, najpewniej też umiejętności. W praktyce jednak nie został poważnie przetestowany, a trzy z jego dotychczasowych starć kończyły się natychmiastowo. Weteran oktagonu – jeśli takiego „otrzyma” w debiucie w UFC – może sprawić, że Kubańczyk będzie wyglądać znacznie gorzej. 

Ale może też okazać się, że po ponad dekadzie od igrzysk w Londynie i brązowego medalu, Robelis Despaigne znalazł swoje miejsce. I zostanie jednym z najlepszych ciężkich w historii UFC.  

Bo i czemu by nie? 

SEBASTIAN WARZECHA 

Fot. Newspix 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Francja

Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

Piotr Rzepecki
0
Puchary się oddalają. Lens Frankowskiego przegrywa z Marsylią

MMA

MMA

Od krwawego sportu do Conora. Najważniejsze momenty w historii UFC

Szymon Szczepanik
2
Od krwawego sportu do Conora. Najważniejsze momenty w historii UFC
MMA

Nie lubię Donalda Trumpa. O brudnych związkach Republikanów ze światem sportu

Bartek Wylęgała
51
Nie lubię Donalda Trumpa. O brudnych związkach Republikanów ze światem sportu

Komentarze

1 komentarz

Loading...