Reklama

Najlepsi w historii letnich igrzysk. Ranking polskich olimpijczyków

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

11 grudnia 2023, 10:10 • 31 min czytania 9 komentarzy

Nie jest łatwo wybrać najlepszych. Paradoksalnie szybko tworzy się podium, problem tkwi dalej. Wielu sportowców ma podobne osiągnięcia. Wielu zachwycało na dwóch, może nawet trzech igrzyskach. Niektórzy pobijali rekordy, inni wspaniale rywalizowali w ringu czy też na macie. Wszyscy przeszli do historii naszego sportu. 

Najlepsi w historii letnich igrzysk. Ranking polskich olimpijczyków

Jak więc ułożyć tę dziesiątkę najlepszych olimpijczyków? Postawiliśmy na kilka wskaźników. Wyliczając od najważniejszego wygląda to tak: 

  • olimpijskie sukcesy; 
  • popularność dyscypliny czy też konkurencji; 
  • „istotność”, waga zdobytych medali; 
  • popularność lub status, jaki osiągnęła konkretna postać za sprawą swoich występów. 

Mimo tego jesteśmy jednak przekonani, że wielu z was ułożyłoby ten ranking inaczej. My postawiliśmy na takie zestawienie, jakie zobaczycie poniżej. 

Byli blisko 

Zanim jednak czołowa dziesiątka, krótko napiszmy o tych, którzy skończyli tuż za nią i mogliby się w niej znaleźć. Jest to na przykład Egon Franke, świetny szermierz, florecista. Zdobył trzy medale – złoto i srebro w Tokio, brąz w Meksyku. Najważniejszy był pierwszy z tych krążków. Franke, na którego raczej nikt w tej kwestii nie stawiał, a i mało brakowało, by w ogóle nie rywalizował indywidualnie, przełamał czar olimpijskich turniejów. Został pierwszym w historii Polski szermierzem – a tych mieliśmy wtedy wspaniałych – który przywiózł nam do kraju złoty medal. Dwa krążki w drużynie były tylko dodatkami. 

Drużynowo sporo zdobywała też Teresa Ciepły. Znakomita sprinterka była członkinią dwóch sztafet 4×100 metrów – brązowej w Rzymie i złotej w Tokio, cztery lata później. W Japonii udało jej się też wywalczyć indywidualne srebro na dystansie 80 metrów przez płotki. Naprawdę niewiele zabrakło, by zajęła swoje miejsce w czołowej dziesiątce tego zestawienia, ale zadecydował jeden fakt – w złotej sztafecie w Tokio gwiazdami była Ewa Kłobukowska (pewnie by tu była, gdyby nie rozgrywki na najwyższych szczeblach władzy, które zakończyły jej karierę) oraz Irena Szewińska, a to one dla polskiego złota okazały się kluczowe. 

Reklama

Kto dalej? Dwóch przedstawicieli sportów walki. Andrzej Wroński należał do złotego pokolenia polskich zapaśników. W Sydney w 2000 roku był chorążym naszej reprezentacji i w pełni sobie na to zapracował, zdobywając wcześniej dwa złota. Najpierw w Seulu w 1988 roku, gdzie debiutował. Potem w Barcelonie miał pecha, wylądował tuż poza podium, ale w pełni formy wrócił do rywalizacji w Atlancie i znów został mistrzem olimpijskim. To zresztą był popis naszych zapaśników – w ciągu jednego dnia złota zdobyło trzech. Oprócz Wrońskiego byli to Włodzimierz Zawadzki i Ryszard Wolny. I może to sprawiło, że sukcesy Wrońskiego nieco się w tym towarzystwie rozmyły, przez co ostatecznie wylądował tuż poza najlepszą dziesiątką. 

Podobnie jak inny z naszych dwukrotnych mistrzów olimpijskich, czyli Waldemar Legień. On zdobył medal historyczny, pierwszy złoty dla polskiego judo. Potem dołożył też drugi – odpowiednio w Seulu i Barcelonie. Jego największym problemem zdaje się być jednak to, że startował… no cóż, w judo. A nie jest to dyscyplina, która byłaby w naszym kraju (i ogółem) przesadnie popularna. Ponadto od dawna mieszka poza granicami, tuż po igrzyskach w Barcelonie przeniósł się do Francji, gdzie został trenerem. W Polsce z jednej strony więc się o nim pamięta, a z drugiej rzadko pokazuje się przy różnych okazjach, jak choćby oficjalne gale. W świadomości fanów jego postać nieco więc zanika. Zresztą podobnie jak judo, w którym ostatnio brak nam olimpijskich sukcesów, ale w całej historii przyniosło nam osiem olimpijskich krążków.

CZYTAJ TEŻ: WYWIAD Z WALDEMAREM LEGIENIEM. O IGRZYSKACH, FRANCJI I JUDO

Dużo więcej dała nam ich jednak lekka atletyka. Jeden z jej najwybitniejszych przedstawicieli mimo tego przegrał rywalizację o miejsce w czołowej dziesiątce. Żeby było ciekawiej – to też dwukrotny mistrz olimpijski. I to całkiem „świeży”. Mowa o Tomaszu Majewskim, który fantastycznie pchał kulą w Pekinie i Londynie. Do konkursów olimpijskich miał wielkie szczęście. O ile w Pekinie wielu czekało na jego medal, o tyle cztery lata później faworytem nie był. W obu przypadkach najlepsze wyniki w sezonie notował właśnie na igrzyskach. Dziś, gdy poziom kuli się podniósł, może się ono wydawać bliskie (21,89), ale wtedy był to świetny wynik, który wystarczył do obrony złota. Dlaczego Majewski nie wszedł do „10”? Cóż, to głównie zasługa innych postaci. Po prostu bardzo trudno byłoby kogokolwiek z tej wyrzucić, a pchnięcie kulą do najpopularniejszych konkurencji nie należy. Jesteśmy sobie jednak w stanie bez problemu wyobrazić ranking, w którym nasz kulomiot się w niej znajduje. 

Z osób, które sukcesy osiągały niedawno, warto też wspomnieć o jednej, której po prostu brakuje złota. Liczbowo jest jednak na trzecim miejscu w klasyfikacjach medalowych, z jednym srebrem i trzema brązowymi medalami. To Karolina Naja, nasza znakomita kajakarka, która krążki zdobywała już na trzech z rzędu igrzyskach. W 2022 roku została za to podwójną mistrzynią świata, gdyby więc powtórzyła takie sukcesy w Paryżu, to nie będzie żadnych wątpliwości – wejdzie do tego rankingu i to z przytupem. W końcu już teraz ledwie dwie osoby w historii Polski mają od niej więcej olimpijskich medali, a dwie kolejne – tyle samo.

Reklama

I wszystkie są w tej dziesiątce. Przejdźmy do niej.

10. Renata Mauer-Różańska 

Choć w strzelectwie odnosiliśmy sukcesy już wcześniej (nasz łączny bilans medalowy to 4-3-5), to jednak właśnie Mauer-Różańska wprowadziła je do współczesnej zbiorowej świadomości w kontekście olimpijskim. Oczywiście, to w dużej mierze zasługa tego, kiedy odnosiła swoje sukcesy. Działo się to pod koniec XX wieku, w całkiem dobrych dla polskiego sportu czasach. W dodatku strzelectwo zwykle rozgrywa się na samym początku igrzysk, a więc na takie medale zwraca się uwagę. Bo często to jeden z pierwszych – o ile nie pierwszy w ogóle – jaki dany kraj zdobywa. 

I tak też właśnie było w Atlancie. To tam dziewczyna, której droga na igrzyska była naprawdę długa, miała się pokazać. Wszystko zaczęło się jeszcze w szkole. Na WF-ie właściwie zawsze odstawała, lekkoatletyka, której próbowała, zdecydowanie nie była jej powołaniem. Dopiero gdy poszła do szkoły średniej, świetna okazała się podczas ćwiczeń strzeleckich. Skierowała się w tę stronę, szybko posłano ją do Wrocławia, gdzie nawiązała współpracę z Andrzejem Kijowskim. Tuż po przeprowadzce jednak… wpadła pod samochód. Rehabilitacja trwała pół roku. 

Jej talent mimo tego szybko się potwierdził. Sukcesy osiągała już jako juniorka. Wielkim zawodem były jednak nieudane igrzyska w Barcelonie. Załamała się nimi, ale tamto niepowodzenie udało się przepracować. Swoją uwagę skierowała na Atlantę, choć na początku 1996 roku urodziła córkę. Nie było wiadomo, czy w ogóle zdoła przygotować się na igrzyska. Zdążyła jednak. I już pierwszego dnia walczyła o medal. 

Może to sposób, w jaki wywalczyła złoto, sprawił, że tak łatwo przeszła do historii i wszyscy ją poznali? Może ten sukces, w połączeniu z osiągnięciem zapaśników i konsekwencją w postaci wywindowania Polski na szczyt tabeli medalowej, wyrył jej nazwisko w umysłach fanów? Dziś trudno to stwierdzić. Wtedy jednak, 20 lipca 1996, wielu Polaków emocjonowało się tym, co działo się na strzelnicy. 

A tam Renata Mauer goniła prowadzącą Petrę Horneber z Niemiec. Tej drugiej został ostatni strzał. Potrzebowała trafić co najmniej za 9 punktów. Teoretycznie powinno być łatwo. Nerwy wzięły jednak w górę – Niemka zdobyła tylko 8,8 punktu. Po chwili strzelała Polka. Trafiła niemalże idealnie. 10,7 punktu, które wtedy zdobyła, wystarczyło jej do złota. Była mistrzynią olimpijską. Pierwszą na tamtych igrzyskach. Przy wręczeniu jej medalu obecny był prezydent MKOl, Juan Antonio Samaranch. Potem dołożyła jeszcze brąz w konkurencji karabinu w trzech postawach. 

Cztery lata później nie obroniła złota. Występ w karabinie pneumatycznym okazał się katastrofą, wszystko poszło nie tak. Nie załamała się jednak, zostało jej strzelanie w trzech postawach. A tam zgarnęła drugie w karierze złoto. – Dlaczego nie wyszło w pierwszej konkurencji? Wiem, że wzięłam na swoje barki zbyt wielki ciężar, nie udźwignęłam tej presji i oczekiwania kibiców, dziennikarzy, członków ekipy. Padłam przygnieciona tym ciężarem. Ale zdołałam odrzucić złe myśli, stres, przygnębienie. Wiele osób mi w tym pomogło, między innymi mąż Paweł, mówiąc, że on i córeczka Natalka czekają na mnie bez względu na to, co wydarzy się w Sydney. I wtedy zrozumiałam, że to tylko sport. I są jeszcze ważniejsze sprawy w życiu. Postanowiłam jednak walczyć do końca i udowodnić, że jestem w czołówce – mówiła po latach Magdalenie Janickiej. 

Udowodniła. A jej dwa złota i brąz dają jej piąte miejsce w klasyfikacji medalowej polskich sportowców na igrzyskach olimpijskich. To głównie dlatego – mimo że strzelanie nie jest przecież najbardziej popularną konkurencją – się tu znalazła. No i dlatego, że do dziś wiele osób wie, kim jest Renata Mauer-Różańska. 

9. Otylia Jędrzejczak 

Jedna z tych postaci, która przeszła do historii naszego sportu, a jej nazwisko stało się w pewnym sensie symbolem. Pierwsza i do dziś jedyna osoba, która dla Polski zdobyła złoto w pływaniu. Zresztą połowa naszego pływackiego dorobku to właśnie medale Jędrzejczak. Zdobyła je trzy – wszystkie na igrzyskach w Atenach. Przywiozła wtedy do kraju złoto i dwa srebra. I pomyśleć, że to wszystko zaczęło się od zajęć, które miały pomóc na jej skrzywienie kręgosłupa, gdy była dzieckiem. 

Oczywiście, w polskiej klasyfikacji medalowej jest nieco dalej, nie mieściłaby się w pierwszej dziesiątce. Bo mieliśmy kilka postaci, które zdobywały złote medale w liczbie mnogiej, zresztą niektóre wspomnieliśmy już wcześniej. Sęk w tym, że Jędrzejczak sukcesy osiągała w dyscyplinie, którą uprawia tak właściwie cały świat. Złoci medaliści trafiali się już w historii pływania na każdym kontynencie i w naprawdę wielu krajach. Do 2004 roku Polski wśród nich nie było. Otylia to zmieniła. 

Jej sukcesy śledził cały kraj. I choć startowała na czterech igrzyskach, a tylko na jednych stawała na podium, to ten fakt niczego to nie zmienia. Ateńska impreza sprawiła, że Jędrzejczak przeszła do historii. Tym bardziej, że to wszystko rozwijało się wręcz filmowo. Całe igrzyska z naszej perspektywy reklamowano jako pojedynek pomiędzy młodą, dwudziestoletnią Jędrzejczak, a Petrią Thomas z Australii, która miała już wtedy 29 lat. Zresztą tuż po greckiej imprezie zakończyła karierę. 

Po raz pierwszy na tamtych igrzyskach mierzyły się ze sobą 15 sierpnia na 100 metrów stylem motylkowym. Jędrzejczak zaczęła wtedy słabo, ale fantastycznie popłynęła drugą pięćdziesiątkę. Skończyła druga, tuż za Thomas. Jeszcze tego samego dnia Polka płynęła na 400 metrów stylem dowolnym. Nigdy wcześniej nie odnosiła na tym dystansie specjalnych sukcesów, ale świetnie spisała się w eliminacjach, gdzie była druga. To samo miejsce zajęła w finale, przegrywając jedynie z faworytką, Laure Manaudou. 

Otylia jednak nie cieszyła się przesadnie tymi srebrami. Bo przed nią wciąż była konkurencja, w której królowała, jej specjalność – 200 metrów stylem motylkowym. W niej została mistrzynią świata w 2003 roku, w niej biła rekord świata na dwa lata przed igrzyskami. W eliminacjach popłynęła jednak nieco wolniej od najgroźniejszych rywalek, była trzecia. Finałowa rozgrywka należała do niej. To był wyścig taktyczny, wiele zależało od tego, kto lepiej rozłoży siły. Jędrzejczak zrobiła to doskonale. Wygrała z Thomas o 31 setnych sekundy. 

Próbowałam śpiewać hymn na podium, ale z tyłu na trybunach było dwóch kibiców. Szli zupełnie innym rytmem niż ja i miała kupę śmiechu. Chyba było to widać podczas dekoracji. Jeszcze wcześniej śpiewali mi polski hip hop. Było zabawnie. […] To było uwieńczenie mojej pracy. Będąc na próbie przedolimpijskiej obiecałam sobie, że zlicytuję zdobyty medal. To była moja motywacja na igrzyskach. Chciałam zrobić coś dla innych. Tak było w całej mojej karierze – mówiła później w rozmowie z TVP. 

Medal faktycznie zlicytowała. Ale tak naprawdę nadal go ma, cały czas jest na jej szyi. Bo każdy pamięta, że Otylia Jędrzejczak to ta pływaczka, która zdobyła jedyne złoto w całej historii tej dyscypliny w Polsce. Poza tym jej sukces jest tym większy, że od tego 2004 roku wciąż czekamy na… jakikolwiek medal z pływalni olimpijskiej.

Teraz zresztą Otylia stara się polskiemu pływaniu pomóc je zdobyć – od września 2021 roku jest prezeską Polskiego Związku Pływackiego.

8. Waldemar Baszanowski 

Wybitnych sztangistów mieliśmy wielu. Do dziś jednak to jego uznaje się za największego w całej polskiej historii. To nie dziwi, bo Baszanowski był prawdziwym dominatorem. Sześć razy zostawał mistrzem Europy, pięć razy mistrzem świata. Przede wszystkim jednak – dwukrotnie był złotym medalistą igrzysk olimpijskich. 

Na swoje powołanie trafił zupełnie przypadkowo. Próbował wcześniej sił w lekkiej atletyce i gimnastyce, ale nie wyszło, bo w pierwszych zawodach w obu przypadkach był szósty. A to było dla niego nie do zniesienia. Jeśli już miał uprawiać sport, to chciał wygrywać od samego początku. Skoro tak nie było, to odpuszczał. Wydawało się więc, że sportowcem nie zostanie. W międzyczasie trafił jednak na obowiązkową służbę wojskową, tam wysłano go na spartakiadę. Jako gimnastyka, ale akurat zabrakło kogoś, kto mógłby wystąpić w podnoszeniu ciężarów w wadze lekkiej. Kazano zaprezentować się Baszanowskiemu. Ten wystartował… i wygrał. Nie było odwrotu, musiał trenować ze sztangą. 

Choć nie tylko. W wojsku ponoć wszystko opierało się na prowizorce. Coś co przypominało sztangi tworzył z gąsienicy od czołgu i kół zamachowych. Dopiero potem trafił na AWF, tam mógł trenować normalnie. Bardzo szybko wszedł na poziom światowy, mistrzowski. Miał 22 lata, gdy poznał podnoszenie ciężarów, a mistrzem świata i Europy został po raz pierwszy cztery lata później. Na olimpijski tytuł czekał kolejne trzy. 

Już wtedy był na tyle uznany, że niósł flagę na ceremonii otwarcia igrzysk. Klątwy chorążego wówczas jeszcze w naszej kadrze nie znali. – Z każdą godziną odczuwał narastające napięcie, nasilanie się emocji, a nie nerwowego niepokoju – powtórzył kilka razy, aby nie poplątać tych pojęć. Jest i był zawsze tego zdania, że solidnie przygotowany zawodnik, który ma świadomość, jak wiele przepracował, nie powinien odczuwać paraliżując tremy, on zaś w tamten wtorek czuł się silniejszy niż kiedykolwiek – relacjonował ostatnie godziny przed startem Baszanowskiego w Tokio Roman Szymczak. Polki sztangista stoczył wtedy niesamowity bój z Włodzimierzem Kapłunowem. Obaj podnieśli… dokładnie tyle samo. Polak był jednak o 300 gramów lżejszy. I to zdecydowało, że jemu przypadło złoto. 

Cztery lata później zdobył drugie mistrzostwo olimpijskie. W Meksyku okazał się bezkonkurencyjny. Wydawało się, że wszystko mu sprzyja. Aż nagle posypało mu się życie. Prowadził samochód, który wpadł w poślizg. On i jego sześcioletni syn wyszli z tego z lekkimi obrażeniami. Żona Baszanowskiego jednak zginęła. Ukojenie po wypadku sztangista odnalazł w… treningach. Postawił sobie cel – trzecie złoto olimpijskie. Dążył do niego. Przed Monachium dopadła go jednak kontuzja, mięśnie grzbietu i kręgosłupa zaczęły szwankować. Polak niemal cały czas czuł ogromny ból. Wystartował i tak, skończył na czwartym miejscu. Gdyby był zdrowy, pewnie znów nie dałby szans rywalom. Potem został trenerem. Zresztą bardzo dobrym. 

Jego historia kończy się jednak smutno. Druga żona przegrała walkę z rakiem, a on sam spadł po latach z małego drzewa, któremu przycinał gałęzie. Spadł, dodajmy, tak niefortunnie, że doznał paraliżu, poruszał tylko głową i rękami. Nie chciał, by widziano go w takim stanie, rzadko się z kimś spotykał. Zmarł w 2011 roku. Do dziś nikt nie wyrósł ponad niego. W historii polskiej sztangi nie było lepszego zawodnika. Jeśli ktoś w tym sporcie chce więc równać do naszej największej legendy, to jest nią właśnie Baszanowski. 

7. Józef Szmidt 

Nawet wielki Jonathan Edwards, rekordzista świata w trójskoku, mówił, że czytał o sukcesach Szmidta i oglądał zachowane nagrania jego skoków. To nie może dziwić, bo Szmidt złoto na igrzyskach zdobywał dwukrotnie, za każdym razem bijąc rekord olimpijski. Skakał fantastycznie, daleko, z nieprawdopodobną lekkością. Był jednym z symboli lekkoatletycznego Wunderteamu w jego schyłkowym okresie. Złota zdobywał bowiem w Rzymie i Tokio, a to te drugie igrzyska wyznaczają – zdaniem historyków sportu – koniec reprezentacji znanej pod tą nazwą, wypartej potem przez nowe pokolenie. 

Szmidt treningi początkowo łączył z zawodem ślusarza samochodowego. Szybko okazał się jednak nieprawdopodobnym talentem. Zresztą nie tylko w trójskoku, miał bowiem fenomenalną naturalną szybkość, bywało, że biegał w polskiej sztafecie 4×100 metrów. Życiówkę na setkę – 10,4 – miał zresztą znakomitą. Świetnie skakał też w dal, ustanawiał rekordy Polski. Jego główną konkurencją był jednak trójskok. W nim był najlepszy. Rekord Polski pobił już w 1958 roku, wtedy zdobył też mistrzostwo Europy (wówczas naprawdę cenny tytuł, nie było bowiem mistrzostw świata). 

Gdy jechał na igrzyska w Rzymie, był faworytem. Nic dziwnego, niedługo przed nimi w Olsztynie skoczył 17 metrów i 3 centymetry. To była próba wykraczająca poza ówczesne czasy, absolutny rekord świata. Operator filmowy, nagrywający wszystko na potrzeby kroniki, był w takim szoku, że się pomylił i wszystko tuż po skoku zaczął kręcić wszystko w zwolnionym tempie. W Rzymie Szmidt nie zawiódł. 17 metrów co prawda nie przekroczył, ale 16,81 m dało mu złoto i rekord olimpijski. W tamtym momencie w trójskoku miał wszystko, dominował. Może poza… wspomnieniami. Sam przyznawał bowiem, że nie pamięta żadnego z dwóch skoków – ani tego na olimpijskie złoto, ani rekordu świata. Bo na rozbiegu nie myślał, do gry wchodziły wypracowane mechanizmy. 

CZYTAJ TEŻ: POLSKI KANGUR Z DWOMA OLIMPIJSKIMI ZŁOTAMI. HISTORIA JÓZEFA SZMIDTA 

Pamiętał za to dekorację. I bardzo chciał przeżyć taką jeszcze raz, w Tokio. Tyle że przypałętała się choroba. Szmidta bolała noga, pod koniec czerwca 1964 roku wykonano mu zabieg, z kolana wycięto kaletkę maziową. Czekała go rehabilitacja. Ledwo ją rozpoczął, to… naderwał przyczep więzadła stawu kolanowego. Do tego wszystkiego doszedł stan zapalny. Wydawało się, że do Japonii nie pojedzie. Na szczęście dla niego (i Polski) igrzyska były wtedy w październiku. Miał trochę czasu. I zdążył. No, prawie. 

W Tokio startował nie w pełni zdrowy. Problemy sprawiało mu nawet wejście po schodach. Biegał i odbijał się nieco inaczej niż zwykle. W eliminacjach oddał spokojny skok, byle wejść do finału. Dopiero w nim mógł zaryzykować. Nie miał nic do stracenia, choć igrał ze zdrowiem. Postawił wszystko na jedną kartę. Okazało się, że to as kier. Oddał skok lepszy niż w Rzymie. 16,85 m. Nowy rekord olimpijski, złoty medal. Przede wszystkim jednak – pierwsza w historii polskiego sportu obrona złota olimpijskiego. W nagrodę otrzymał nie tylko sam medal, ale też uznanie cesarza Japonii, który zaprosił go na pokład swojego samolotu i z perspektywy nieba pokazał mu Tokio. Nieba, którego Szmidt wtedy sięgnął. 

Na igrzyskach startował jeszcze raz. Bez medalu, świat poszedł naprzód. Szmidt skończył siódmy. Dwa złota z Tokio i Rzymu sprawiają jednak, że na miejsce w takim rankingu zdecydowanie sobie zapracował. Choć po karierze zniknął z radarów. Zaszył się. Najpierw poza granicami, potem – po upadku PRL-u – na polskiej wsi, gdzie zajął się… hodowlą kóz (niedawno jednak większość sprzedał). Z dziennikarzami rozmawia rzadko, jeszcze rzadziej pojawia się na oficjalnych imprezach czy galach. Takie życie sobie wybrał. 

6. Jerzy Pawłowski 

Historia Jerzego Pawłowskiego to materiał na niezły film. Szpiegowski. Najpierw bowiem współpracował z polskimi służbami, choć tłumaczył, że zrobił to tylko po to, by zostawiono w spokoju jego ojca, weterana Armii Krajowej. Donosił wówczas na kolegów i koleżanki ze świata sportu, ale zwykle były to informacje nieistotne. Pawłowski był bowiem bywalcem gal, przyjęć i bali, ale cieszył się życiem, nie znał żadnych faktycznie istotnych dla służb szczegółów. Współpracę z nim rozwiązano, gdy w trakcie egzaminów wstępnych na studia obwieścił innemu piszącemu, że ten musi mu dać ściągać, bo Jerzy jest współpracownikiem służb i tego wymaga jedno z jego zadań operacyjnych. 

Później do współpracy zaangażowało go CIA. Przez ponad dekadę dostarczał Amerykanom informacje, ale również głównie prywatne, towarzyskie. Polskie władze kochały go za jego osiągnięcia, wygrywał plebiscyty popularności, miał więc wstęp na salony. Wszystko urwało się, gdy wykryto jego działalność. Zniknął, po prostu. Po dwóch miesiącach podano, że okazał się „Zdrajcą Ojczyzny”, został aresztowany i czeka go proces. Sam się przyznał, podobno nawet osobiście zgłosił się do służb, wiedząc, że jest spalony. 

Jurek często opowiadał dziwne historie. Raz, że wojsko wysyła go w ważnych sprawach i dlatego nie będzie go w klubie. Innym razem, że w celu wykonania zadania zrzucano go ze spadochronem z samolotu. Dziwiliśmy się, bo wiedzieliśmy, że nie przeszedł żadnego szkolenia. Ale śmialiśmy się z tego, bo znaliśmy „Pawła”. Nikt z nas nie przypuszczał, że coś takiego może się stać. Na zawodach i w kraju, i za granicą zachowywał się normalnie. Nie zauważyliśmy, aby spotykał się z jakimiś dziwnymi ludźmi. Po aresztowaniu domyśliliśmy się, że swoimi opowiadaniami ukrywał zdenerwowanie. Niestety pogubił się – opowiadał „Przeglądowi Sportowemu” Jerzy Sobol, były szablista, kierownik tej sekcji w Legii Warszawa. 

Do więzienia wpakowano go na ćwierć wieku, wyszedł po 10 latach w ramach wymiany szpiegów. Wolał jednak zostać w Polsce, nie chciał lecieć do USA. W wieku 57 lat pojawił się na turnieju szermierczym w Łodzi, skończył czwarty. Po tym jednym starcie zabroniono mu jednak występów, więc szermierkę trenował amatorsko, zajął się za to malarstwem i bioenergoterapią. Zmarł w 2005 roku. 

Piszemy o tym, bo to właśnie przez zarzuty szpiegostwa i więzienia przerwano jego karierę. Karierę, dodajmy, wybitną. Pawłowskiego nazywano „szablistą wszech czasów”. I to nie w Polsce, tytuł nadano poza granicami naszego kraju. Szermierka nęciła go od młodych lat – zaczytywał się w Sienkiewiczu, utożsamiał z jego bohaterami. W latach 40. znalazł, ponoć zakopaną w ziemi, oficerską szablę. Wreszcie poszedł na treningi, to był rok 1949. Miał 17 lat, a cztery lata później został po raz pierwszy medalistą mistrzostw świata. Tych medali miał zdobyć o wiele więcej, choć po pierwszy tytuł sięgnął dopiero w 1957 roku w Paryżu, a organizatorzy okazali się być na to nieprzygotowani – nie mieli płyty z polskim hymnem. 

W tamtych czasach budowała się potęga naszej szermierki, pojawiały wybitne postaci, które miały rywalizować o najwyższe laury. Głównie drużynowo, choć niektórzy – jak Pawłowski czy wspomniany wcześniej Franke – wybijali się i indywidualnie. Na igrzyskach pierwszy z nich zaczął odnosić sukcesy już w 1956 roku w Melbourne. Z Australii wrócił wtedy z dwoma srebrami – zdobytymi indywidualnie i w drużynie. Cztery lata później, w Rzymie, dołożył do tego kolejny srebrny medal (drużynowy), a w Tokio – ku rozczarowaniu fanów – sięgnął jedynie po brąz wraz z kolegami. 

Jego momentem był Meksyk, piąte igrzyska (bo jako młody zawodnik startował też w Helsinkach w 1952 roku), na które pojechał. To tam wywalczył wreszcie upragnione, indywidualne złoto, powiększając swój dorobek do pięciu olimpijskich medali. Ze wszystkich polskich sportowców tylko Irena Szewińska ma więcej. A Pawłowski pewnie zdobyłby kolejne – szykował się na igrzyska w Monachium – gdyby nie więzienie. Z Szewińską łączy go jednak coś innego – to jedyne w historii naszego sportu osoby, które zdobywały medale na czterech kolejnych igrzyskach. 

Wobec takich osiągnięć, obecność Jerzego Pawłowskiego w czołówce rankingu dziwić nie może. A jednak jest jeden szermierz, którego postanowiliśmy umieścić wyżej. 

5. Witold Woyda 

Gdyby ułożyć klasyfikację medalową wśród polskich sportowców byłby czwarty. To on był pierwszym z Polaków, którzy z floretem w ręku odnosili wielkie sukcesy – potem dołączyli Ryszard Parulski i Egon Franke, zdobywca sensacyjnego mistrzostwa olimpijskiego w Tokio. Woyda był jednak pionierem, a w końcu został i najlepszym florecistą na świecie. 

Rok 1964 należał do niego. Wygrywał wszystkie turnieje, do których przystąpił. Polskie, zagraniczne – bez znaczenia. Na planszy wręcz bawił się z rywalami, potrafił wszystko, nikt nie był w stanie go zatrzymać. Aż do igrzysk w Tokio. Tam doszło do sensacji – Woyda przegrał. Załamał się, usiadł gdzieś w kącie, z nikim nie rozmawiał. Powetował to sobie jedynie drużynowym srebrem. W Meksyku też poszło mu gorzej, niżby tego chciał – zdobył jedynie brąz, znów w rywalizacji drużynowej. 

Dla Woydy to było mało. Wszyscy wiedzieli, że stać go na złoto, a tymczasem turnieje olimpijskie szły mu zupełnie inaczej. Odpadał szybko. Zawodził. Aż do igrzysk w Monachium. Tam bał się jedynie jednego rywala – Francuza Revenu. Nienawidził z nim walczyć, bo ten miał na niego sposób. Obaj faktycznie na siebie trafili, Woyda przegrał 4:5, choć prowadził już 4:0. Inne pojedynki Polak jednak wygrał, w kluczowym starciu z Włochem Granierim sam zdobył decydujący punkt przy remisie 4:4 i awansował do sześcioosobowego finału. 

A tam nie wszedł Revenu, którego wyeliminował… Marek Dąbrowski. 

Drugi z Polaków pewnie wtedy jeszcze tego nie wiedział, ale bardzo pomógł Woydzie. Skoro Revenu zabrakło, to Woyda mógł robić swoje. Był spokojny. Przed finałem odwiedził go wtedy w szatni Bohdan Tomaszewski. I opisał, jak wyglądała atmosfera, podejście naszego szermierza. 

Jesteśmy sami. Chodzę tam i z powrotem i nic nie mówimy. Wreszcie przerywam milczenie: – Musisz teraz połączyć dwie rzeczy. Całkowite rozluźnienie z całkowitą koncentracją. Jesteś szybki, ale byłeś dotąd za nerwowy. Uwierz do końca w siebie. 

Słucha, nic nie odpowiada. Wie, że nie znam tajników szermierki. Ale wie, że chcę mu pomóc. Wyczuwa, że jestem zdenerwowany i to go właśnie uspokaja. – Najważniejsze, że odpadł Revenu – mówi. – Pójdę teraz luźniej. Jestem zmęczony, ale nie czuję zmęczenia. Znam ich wszystkich na pamięć. Typują Noela i Marka, prawda? 

– Tak, prawie wszyscy mówią, że wygra Noel albo Dąbrowski. – Odpowiadam z całą szczerością. – To dobrze, że nie stawiają na ciebie. Walka z Granierim była przełomowa. – Zaciągnąłem się papierosem. Raptem wyciągnął rękę i odebrał mi go. Zaciągnął się tylko raz, ale głęboko. Puścił dym i uśmiechnął się, jak chłopiec, którego złapano na gorącym uczynku. – Chyba zacznę znowu palić. Kończę karierę. To moja ostatnia olimpiada”. 

Uczcił tę ostatnią olimpiadę. Zdobył indywidualne złoto, był nie do zatrzymania. Jeszcze przed ostatnim pojedynkiem był pewien, że został mistrzem. W nim i tak rozniósł Rumuna Tiu 5:0. Wreszcie potwierdził, że jest najlepszy, że jest genialny, niesamowity. Zrobił to, co miał zrobić już osiem lat wcześniej w Tokio, a czego wtedy dokonał Egon Franke. Woyda ogółem był jednak lepszym szermierzem. Potwierdzał to wiele razy i wreszcie zrobił to w Monachium. Zresztą dwukrotnie. Po indywidualnym złocie zgarnął też drugie – drużynowe. Został podwójnym mistrzem olimpijskim. 

A potem skończył karierę. Na szczycie, tam, gdzie było jego miejsce. 

4. Jerzy Kulej 

Legenda. Pięściarz, który przeszedł do historii. Powstawały o nim książki, filmy, artykuły. Niespodziewana śmierć, o której wieść obiegła całą Polskę, tylko utrwaliła pamięć o nim. Zaliczał się do „złych chłopców Stamma” – grupy problematycznych zawodników, którą w latach 60. prowadził Feliks Stamm, twórca naszych pięściarskich sukcesów. Był w niej Marian Kasprzyk – który na igrzyska do Rzymu pojechał właśnie kosztem Kuleja – był Józef Grudzień, był też Kulej. Wszyscy trzej znakomici w swoim fachu. 

Ale Kulej najlepszy. 

Już do Tokio jechał w roli faworyta. I był tam absolutnie bezkonkurencyjny. Do półfinału dotarł bez żadnego problemu. Dopiero tam mocnymi ciosami naruszył go Eddie Blaya z Ghany. Kulej pojedynek wygrał, ale wspominał później, że bolało go właściwie wszystko. To był problem, bo w finale już czekał Eugeniusz Frotow, znakomity pięściarz ze Związku Radzieckiego, który dziewięć miesięcy wcześniej Polaka pokonał. 

Feliks Stamm uznał, że trzeba rywala zaskoczyć. I wraz z Kulejem opracował prosty plan – Jurek miał się bić tak, jak tego normalnie nie robił. Przynajmniej początkowo. Chodziło o to, by zbić Rosjanina z tropu. Kulej więc wyczekiwał na jego ciosy, kontrował i spokojnie obserwował rywala. Gdyby to była taka walka taka jak zwykle, wtedy od początku rzucałby się do ofensywy, parł do przodu i zasypywał Frotowa gradem ciosów. W tym pojedynku miał to jednak robić od połowy drugiej rundy. Wypracował już wtedy sporą przewagę, walczył doskonale. W trzecim starciu Stamm dał mu wolną rękę. A gdy Polak ruszył do przodu tak, jak potrafił to robić najlepiej, kompletnie rywala rozbił. I zdobył złoto. 

Do Meksyku miał jechać po jego obronę. Mało jednak brakowało, by w ogóle się tam nie znalazł. Od dziecka miał pewne chuligańskie zaciągi. Matka była zapracowana, ledwo wiązała koniec z końcem, nie była w stanie dopilnować małego Jurka. Ten uciekał ze szkoły, wpadał w nieciekawe towarzystwo. Wyszedł na prostą, gdy trafił na treningi – najpierw pływania czy piłki nożnej, potem boksu, w który wsiąknął. 

Tyle że jeszcze przez lata potrafił władować się w kłopoty. Przed igrzyskami w Meksyku nawet dwa razy. Najpierw zaliczył wypadek samochodowy, jego auto koziołkowało, uderzył głową w szybę, miał poranioną twarz. W szpitalu leżał długo, zszycie wszystkich ran zajęło sporo czasu. Na szczęście obeszło się bez poważniejszych obrażeń, ale lekarze i tak zalecali mu, by do treningów zbyt szybko nie wracał. Nie posłuchał ich, niemal natychmiast poszedł na salę, nominowano go do kadry olimpijskiej. Niedługo potem niemal tę nominację stracił. Na zgrupowaniu w Zakopanem – samemu będąc oficerem MO – znokautował czterech milicjantów, jednego po drugim. Od więzienia uratowała go tylko interwencja Papy Stamma, który zapewnił władze, że Kulej zdobędzie złoto. A jeśli nie, to on sam zrezygnuje z posady. 

CZYTAJ TEŻ: JERZY KULEJ – MISTRZ, KTÓRY NIE DAŁ WYLICZYĆ SIĘ ŻYCIU

Jurek, wiedząc, że walczy dla Stamma, który był w jego życiu niezwykle ważny i zrobił z niego mistrza, zyskał dodatkową motywację. Mistrzem został więc drugi raz, choć finał z Enrique Requeiferosem z Kuby należał do jednej z najtrudniejszych walk w jego karierze. Polak otrzymał wtedy mocny cios, ledwo utrzymał się na nogach, a potem wspominał, że przed oczami widział jedynie ciemną plamę. Podjął jedyną, jego zdaniem, jedyną rozsądną decyzję – rzucił się do ataku, uderzając właśnie w tę plamę. Wygrał niejednogłośną decyzją, 3:2. Obronił medal, siebie i swojego trenera. 

Karierę skończył nagle, niespodziewanie, tuż przed igrzyskami w Monachium. Czekały go zresztą przez to nieprzyjemności, podobnie jak redaktora Jacka Żemantowskiego, któremu to ogłosił. Mówiono, że to on – dla materiału – namówił na to Kuleja. Prawda była jednak taka, że Polak czuł, iż jego najlepsze czasy mijają, a odporność na ciosy – którą przecież zawsze imponował, bo nigdy nie padł na deski i nie był nawet liczony – spada. 

Zdecydował się więc skończyć karierę, gdy jeszcze był na szczycie. Tak robią najwięksi. A Jerzy Kulej bez wątpienia się do nich zaliczał. I to w konkurencji od zawsze popularnej i takiej, którą uprawia właściwie cały świat. Stąd w naszym rankingu jest wysoko, na czwartym miejscu.

3. Anita Włodarczyk

W rzucie młotem to instytucja. Już ma trzy złote medale olimpijskie, a w Paryżu – choć ostatnio zmaga się ze zdrowiem – będzie chciała powalczyć o czwarty. I nie można wykluczyć, że uda jej się go zdobyć. W formie dominowała jak nikt, jej rekord świata najpewniej jeszcze długo nie zostanie pobity. Długo była jedyną kobietą w historii, która przerzuciła 80 metrów. Dopiero w ostatnich latach dołączyły do niej DeAnna Price i Brooke Andersen. Na liście najlepszych wyników w historii do Anity należy sześć pierwszych. I 15 z pierwszej “20”.

Polska młociarka zasłużenie znajduje się na podium naszego zestawienia i to mimo tego, że rzut młotem to konkurencja, którą w Polsce uwielbiamy, bo daje nam medale, ale jednak taka, że uprawiać może ją wąska garstka osób. Jest trudna technicznie, do tego potrzebne są odpowiednie warunki fizyczne. Nie każdy jest w stanie chwycić młot i zacząć nim rzucać. Zresztą mało kto próbuje to robić.

Sukcesów Włodarczyk nie sposób jednak zignorować. Jest jedną z tych postaci polskiej lekkiej atletyki, które zna każdy. Nic dziwnego, skoro kilkukrotnie biła rekord świata, dała nam trzy złota olimpijskie i cztery tytuły mistrzyni świata. Rekord olimpijski też, oczywiście, należy do niej. Ustanowiła go w Rio (82,29 m), wtedy był zresztą najlepszym wynikiem w historii, ale ledwie 13 dni później w Warszawie rzuciła 82,98, co do dziś pozostaje rekordem świata. 

Owszem, ktoś może podnieść zarzut, że złoto z igrzysk w Londynie dostała po latach, gdy zdyskwalifikowano Tatianę Łysenko. Skoro jednak rywalka oszukiwała, to mistrzostwo olimpijskie Anicie – wcześniej srebrnej medalistce – się po prostu należało. Włodarczyk zresztą, choć pierwotnie nie chciała go nawet odebrać, to z biegiem lat zaczęła doceniać ten medal. I na gali, gdy go oficjalnie otrzymała, była już bardzo szczęśliwa. 

Pamiętam doskonale drogę, jaką przeszłam. Zaczęłam treningi w Poznaniu w 2004 roku. Wtedy naszym celem było znalezienie się w składzie reprezentacji na igrzyska [w Pekinie]. Nie myślałam nawet o tym, że awansuję do finału, ale udało się i zajęłam wysokie, szóste miejsce. Ten start pokazał mi, że mogę daleko rzucać. Pamiętam przysięgę, ceremonię otwarcia, wioskę olimpijską – tego się nie da zapomnieć – mówiła przy tamtej okazji. 

Swoją klasę najdobitniej potwierdziła jednak w Tokio. Po dwóch sezonach właściwie w całości straconych z powodu kontuzji i pandemii, wróciła do rywalizacji na najważniejsze zawody. Miała już jednak groźne rywalki, wydawało się, że tym razem celem powinno być podium, może wyrwany brąz, a nie kolejne złoto. Tymczasem już w eliminacjach rzuciła 76.99 m w pierwszej próbie, pewnie weszła do finału i to z najlepszym wynikiem. Pokazała, że ma możliwości i spory zapas sił. A w finale huknęła świetne 78.48 m, w tamtym sezonie był to trzeci najdalszy rzut – lepsza dwukrotnie była tylko DeAnna Price, ale ona z powodu urazu w Tokio rzucała stosunkowo słabo.

Włodarczyk skorzystała z tego w wielkim stylu. Drugą Chinkę Wang Zheng wyprzedziła o 1.45 m. Znów była złota, trzeci raz w karierze.

Po pierwszym rzucie wiedziałam, że popełniłam błąd i trener od razu mi powiedział, co mam skorygować. Od drugiego już wiedziałam, że muszę iść na całość. Te 76,01 m technicznie rzuciłam bardzo źle, niemniej właśnie wtedy pomyślałam sobie, że będę miała medal. Od razu przypomniałam sobie, że zawsze na dużych imprezach poprawiam się z kolejki na kolejkę. Teraz też sobie tego życzyłam, a po 78,48 m emocje już opadły. Wiedziałam, że nikt mnie nie przerzuci – mówiła wówczas świeżo po medalu.

Teraz, przed IO w Paryżu, znów nie będzie faworytką. Ale w jej przypadku już niczego nie można wykluczyć. Zapracowała na to, by zawsze w nią wierzyć.

2. Robert Korzeniowski 

Znów zacznijmy od tabeli medalowej. Gdyby ułożyć taką tylko dla naszych sportowców, wygrałby właśnie on. Nie sposób nie doceniać jego sukcesów. Cztery złota olimpijskie, na trzech z rzędu igrzyskach – niesamowity wynik. Każdy, kto wtedy interesował się sportem, pamięta, że Polska nagle żyła chodem, czyli konkurencją, która w telewizji – nie oszukujmy się – wygląda stosunkowo nudno. A tu oglądało się, jak Korzeniowski przez 50 kilometrów machał nogami. Pamiętny jest też jego wywiad po zdobyciu srebrnego medalu w Sydney, gdy okazało się, że… jednak jest złoty, bo właściwie już na mecie zdyskwalifikowali mu rywala. To też moment, który przeszedł do historii polskiego olimpizmu. 

Bliski był zresztą jeszcze jednego krążka. W Barcelonie w 1992 roku szedł na srebro, ale tuż przed wejściem na stadion, gdzie była meta, zdyskwalifikowano go, choć on z tą decyzją się nie zgadzał. W rozmowie z nami wspominał kiedyś tamten moment. 

To była jedna z najgorszych chwil, jakie przeżyłem w życiu – mówił nam Korzeniowski. – Czułem się bezsilny, niepotrzebny, potraktowany jak śmieć i pokrzywdzony. Nie potrafiłem znaleźć powodu tego, co się stało. Bo w moim mniemaniu robiłem wszystko, żeby do tej dyskwalifikacji nie doszło. Zmieniłem zupełnie taktykę, odpuściłem nieco rywalizację, gdy inni narzucali tempo, unikałem błędów. Igrzyska były jednak dla mnie czymś tak nowym, że wielu rzeczy nie rozumiałem. Z drugiej strony to nie było też coś takiego, że wyjeżdżałem z Barcelony ze łzami w oczach. Czułem jakąś nadzieję w tym wszystkim. Bo, kurczę, ilu młodych chłopaków chce pojechać na igrzyska? Ilu faktycznie na nich startuje? Ilu ociera się o wysokie miejsca? Ja omal nie zostałem wtedy srebrnym medalistą olimpijskim. To był bardzo poważny sygnał, że jestem na właściwej ścieżce. 

Już w Atlancie, cztery lata później, okazało się, że ścieżka faktycznie jest właściwa. Korzeniowski został wtedy złotym medalistą na 50 kilometrów. W Sydney medal obronił, a do tego dorzucił kolejny – na 20 km. W Atenach po raz trzeci z rzędu stał się najlepszym chodziarzem na dłuższym z dystansów. To zresztą też coś niemal wyjątkowego w historii naszego sportu. Nikt z Polaków wcześniej nie obronił złota w jednej konkurencji na trzech z rzędu igrzyskach, dopiero w Tokio dokonała tego Anita Włodarczyk. Wciąż nikt nie ma za to czterech złotych medali, a jeśli nie uda się to Włodarczyk, to długo nikogo takiego nie będzie.

Niezależnie od tego, kto mu dorównał lub dorówna, to Korzeniowski w takich zestawieniach na zawsze będzie pierwszy.

1. Irena Szewińska 

Nie mogło być inaczej. Przywoływaliśmy ją w tym tekście już kilkukrotnie. Królowa polskiego sportu, ceniona i uwielbiana na całym świecie. Szczególnie w Tokio. Japończycy bardzo zresztą chcieli móc ją zaprosić na igrzyska w 2020 roku, ale śmierć Szewińskiej pokrzyżowała te plany. Z igrzysk przywiozła siedem medali – trzy złote, dwa srebrne i dwa brązowe. Zaczęła właśnie od Tokio. Gdy tam pojechała, była jeszcze nastolatką i swoimi występami podbiła serca miejscowych kibiców. Dlatego zawsze ją tam pamiętano i ceniono.

Złoto zdobyła w sztafecie 4×100 m, gdzie była jedną z kluczowych postaci. Srebra w konkurencjach indywidualnych – na 200 metrów i w skoku w dal. Była zawodniczką uniwersalną, specjalizowała się w sprintach, ale potrafiła też skakać naprawdę daleko. Zresztą w Japonii udowodniła to nie tylko miejscami, ale i tym, że w obu przypadkach pobijała rekord kraju. A w sztafecie wraz z koleżankami ustanowiła nawet rekord świata. 

Tych zresztą na koncie miała w czasie swojej kariery jeszcze dziewięć. Rekordy świata poprawiała na 100 metrów (dwa razy), 200 metrów (trzy razy), 400 metrów (trzy razy) i dwukrotnie na igrzyskach w Tokio – właśnie w sztafecie 4×100. Co ciekawe – pięć z rekordowych wyników osiągała na olimpiadach. Zawsze potrafiła przygotować znakomitą formę na kluczową imprezę sezonu. Jeśli chodzi o rekordy, to obok wspomnianych rezultatów w sztafecie, na igrzyskach ustanawiała też takie na 100 i 200 metrów w Meksyku oraz 400 metrów w Montrealu. 

Z czterech z rzędu igrzysk – od Tokio do Montrealu – zawsze przywoziła do domu choć jeden medal. W Meksyku zgarnęła dwa – na 200 metrów była złota, a na krótszym dystansie brązowa, bo w finale poszło jej nieco gorzej, niż w eliminacjach, gdy biła rekord świata. Potem miała przerwę, urodziła syna. Do Monachium pojechała w dodatku tuż po kontuzji i to uniemożliwiło jej walkę o złota. Wywalczyła jedynie jeden krążek, brązowy. Mówiono, że powoli się kończy. Nic z tych rzeczy. Przed kolejnymi igrzyskami – w Montrealu – wydłużyła dystans do 400 metrów i znów odsadziła rywalki, osiągając wynik 49,29 s. Do dziś jest on najlepszym rezultatem w historii polskich biegów. Wtedy był rekordem świata. 

Patrząc na jej wyniki, aż dziwnie myśleć, że to wszystko zaczęło się przypadkowo. Gdy Szewińska miała 14 lat nauczycielka zorganizowała sprawdzian w biegu na 60 metrów. Irena pobiegła tak, że musiała wystartować jeszcze raz, bo pani od WF-u myślała, że popsuł się jej stoper. Okazało się, że wszystko działało prawidłowo. To Szewińska była po prostu niesamowicie szybka. 

Dwa tygodnie później wystartowałam na Agrykoli, wygrałam bieg na 60 m, skok w dal, skok wzwyż – bez żadnego przygotowania. Zaczęli mnie namawiać na treningi. Szkoła nawiązała kontakt z klubem Polonia Warszawa. Pan Jan Kopyto, były oszczepnik, rekordzista Polski, zaczął tam pracować jako trener i stworzył grupę dziewcząt i chłopców z ósmych klas. Pierwszy rok trenowałam trzy-cztery razy w tygodniu w tej grupie szkolnej, wszyscy zapisaliśmy się do Polonii Warszawa. Barwy tego klubu reprezentowałam do końca kariery – mówiła magazynowi „Bieganie”. 

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Już cztery lata później była w Tokio, choć sezon olimpijski zaczęła od kontuzji, a potem zdawała maturę. To wszystko jej nie przeszkodziło, pojechała do Japonii i zdobyła wspomniane trzy medale. Potem były kolejne sukcesy w Meksyku, ale też nieudany skok w dal, gdzie odpadła w kwalifikacjach. Bo w karierze Szewińskiej nie zawsze było wesoło. W tym przypadku później mówiła, że nie udźwignęła presji faworytki. Potem, na tych samych igrzyskach, zgubiła też pałeczkę w sztafecie 4×100 metrów i pojawiły się głosy, że zrobiła to umyślnie. W Polsce rosły bowiem akurat antysemickie nastroje, a ona pochodziła z żydowskiej rodziny. Do tego doszła jeszcze jedna rzecz: 

Ja już wtedy w Meksyku byłam dosyć rozbiegana, i kiedy na ostatniej zmianie ruszyłam, to taka była różnica szybkości, że koleżanka podała mi pałeczkę za sam koniec, a ja przy kolejnym ruchu uderzyłam o biodro i pałeczka wypadła. Niestety potem była taka audycja telewizyjna, zrobiona przez Pana Eugeniusza Pacha, który nagrywał oddzielnie nasze wypowiedzi,  a potem tak to zestawiał, że w efekcie tej manipulacji wychodziło, jak gdybym była przez koleżanki atakowana. 

Później były narodziny syna, kontuzja, niezbyt udane igrzyska w Monachium. Przez uraz kostki zrezygnowała zresztą wówczas ze skoku w dal… i wzwyż, bo poważnie rozważała start również w tej konkurencji. Po niemieckich igrzyskach chciała wiele udowodnić swoim przeciwnikom. Zrobiła to w Montrealu fantastycznym biegiem na 400 metrów, i wcześniej – w 1974 roku zanotowała bowiem najlepszy sezon w karierze. Nie przegrała wówczas ani jednego startu, ustanowiła dwa rekordy świata. 

Była perfekcyjna. I w zasadzie to słowo najlepiej podsumowuje jej karierę. Perfekcja – do niej dążyła. Czasem udawało jej się ją osiągnąć. Nic dziwnego, że do dziś króluje w wielu, również międzynarodowych, rankingach. W tym naszym też. 

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Igrzyska

Igrzyska

Stres, depresja i inne zaburzenia polskich sportowców „Dzieje się dużo złego”

Jakub Radomski
62
Stres, depresja i inne zaburzenia polskich sportowców „Dzieje się dużo złego”

Komentarze

9 komentarzy

Loading...