Kosta Runjaic dziękuje za cierpliwość kibicom i mediom. Docenia, że wszyscy wokół Legii mieli dobrą energię. Wylicza: pracownicy, sztab szkoleniowy, nawet prezydent klubu. Znów wtrąca w swoje wypowiedzi polskie słówka, jakby czuł, że zaczyna się tego od niego oczekiwać. Mówi, że mógłby po tym meczu przekręcić japońskie przysłowie. „Można cztery razy upaść, ważne, by pięć razy się podnieść”. To wersja szkoleniowca Legii. Oryginał brzmi: „Można siedem razy upaść, ważne, by podnieść się osiem”. Jego zespół był na dobrej drodze, żeby niemiecki trener nie musiał niczego przekręcać.
Przegrana z Jagiellonią. Przegrana z AZ Alkmaar. Przegrana z Rakowem. Srogie lanie od Śląska Wrocław. Ponura awantura pod holenderskim stadionem, Dariusz Mioduski traktowany jak popychadło, zamknięcie na nocny areszt Pankova i Josue.
Za Legią naprawdę dużo.
– To nie był nasz poziom. Ale czasem ważny jest wynik. Cieszymy się tym momentem – puentuje Runjaic na koniec konferencji prasowej.
I jedzie do domu jako lider swojej grupy w Lidze Konferencji.
Papierosy w miejscach publicznych
Niemiecki szkoleniowiec żyje w Polsce już szósty rok. W jednym z pierwszym wywiadów został poproszony o wskazanie, co go najbardziej w naszym kraju zaskakuje. Podał, że papierosy. A konkretnie to, że u nas pali się tak niewiele. Gdyby trafił do ligi bośniackiej, raczej by się o taki wniosek nie pokusił. Tak powiedzielibyśmy, gdybyśmy chcieli zachować dyplomację. A gdybyśmy woleli nazwać sprawy po imieniu: pod tym względem Bośnia i Hercegowina to głębokie lata dziewięćdziesiąte.
Wtorek, docieram do Sarajewa, stamtąd mam przedostać się do Mostaru. Dworzec kolejowy w stolicy tego wielokulturowego kraju to gmach, tak na oko, o dwa razy za duży niż zapotrzebowanie na usługi kolejowe. Do Mostaru, piątego co do liczby ludności miasta, odjeżdżają dziennie tylko dwa pociągi. Dosłownie dwa. Rano i wieczorem. W rzeczonym gmachu jest pusta przestrzeń i echo, nie ma rozkładu jazdy. W kasie stoi rządek okienek, ale otwarte tylko jedno. Staram się w tym wszystkim połapać. Przez środek tego okazałego rozmiarami dworca przechodzi starszy mężczyzna. Ma w ustach papierosa. Dymi na prawo i lewo. Strzepuje popiół na lśniącą posadzkę.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, czy wpadłem na pospolitego chama, czy publiczne palenie tytoniu w kraju, z którego Legia wywiozła trzy punkty, to raczej norma. Szybko okazało się, że jednak to drugie. W Bośni i Hercegowinie bez żadnego skrępowania pali się w miejscach publicznych. Nawet na dworcach. Także w restauracjach i kawiarniach. Oczywiście również na stadionach piłkarskich, ale to jeszcze pół biedy, ze względu na otwartą przestrzeń. Podczas meczu Zrinjskiego z Legią ten dym unosi się absolutnie wszędzie. Nikomu to nie przeszkadza. Chyba tylko nam, dziennikarzom z Polski, siedzącym na przyciasnej trybunce odgrodzonej od świata grubą szybą.
Palacze wmawiają sobie, że palenie pozwala im opanować stres.
Nawet po reakcjach bośniackich trybun widać, że to bujda.
Mostar. Miasto, które płacze kulami [REPORTAŻ]
Bałkański kocioł?
Narwany kibic Zrinjskiego wydziera się przy każdej stykowej akcji. Wyzywa, protestuje, daje upust swojej złości. Przeżywa ten mecz w sobie i na zewnątrz. Gdy w doliczonym czasie gry arbiter dopatruje się faulu w wykonaniu jego drużyny, uderza dwa razy pięścią o szybę odgradzającą trybunę prasową. Ma tak poważną minę, jakby zaraz wbiegał na murawę, by samemu wymierzać sprawiedliwość. – Wiecie, jak jest. To mecz. 90 minut. Ale później jest szacunek. Przepraszam za swoje zachowanie. Za wszystkie złe słowa, jakie powiedziałem. Jesteście fajnymi ludźmi. Też jak my jesteście chrześcijanami – rzuca sam z siebie do polskich dziennikarzy, gdy emocje już opadły.
Kulturka. Zmierzmy się z mitem „bałkańskiego kotła” i „zawsze gorącego terenu”. Druga minuta. Już wtedy fanatyczni kibice Zrinjskiego wystrzeliwują fajerwerki. Te wybuchają nad głowami piłkarzy. Odłamki spadają na murawę, niemalże na ich głowy. Mecz jest na chwilę przerwany. Incydent wygląda tak, jakby zwiastował kolejne.
Ale nie. Jest względnie spokojnie. Na tyle, na ile może być spokojnie w bałkańskim kraju. Pirotechnika wraca na sektor najbardziej zagorzałych jeszcze kilka razy. W doliczonym czasie gry, wtedy już emocje buzują, na boisko wlatuje plastikowa butelka z wodą. Nikt nie przekracza jednak żadnej granicy. A cierpliwość kibica, zwłaszcza drużyny gospodarzy, została przecież mocno przetestowana.
Gol Cuze, który dobił strzał po tym jak Hładun wypluł piłkę przed siebie? Odwołany przez VAR. Spalony.
Gol Kramera, który głową przelobował bramkarza? Początkowo nieuznany. VAR zmienił decyzję z boiska.
Gol Malekinusicia po błędzie całej defensywy Legii? Znów VAR. Znów stadion cieszył się na darmo.
Można się wkurzyć. To jasne.
Gdyby kibice Zrinjskiego i Górnika Zabrze połączyli siły, mieliby wszystko. Przynajmniej, jeśli chodzi o infrastrukturę. Chorwacki klub z ligi bośniackiej dysponuje tylko jedną trybuną. Podobno może wejść na nią nawet dwadzieścia pięć tysięcy osób, ale trudno to zweryfikować, bo w górnym sektorze dominują miejsca stojące. Na Legię przychodzi nieco ponad sześć tysięcy widzów. Wszyscy muszą zmieścić się na tej jednej trybunie. Młyn, który został ulokowany gdzieś w narożniku. Pikniki. VIP-y. Media. Komentatorzy. Rodziny z dziećmi. I jeszcze pojedynczy kibice gości.
Po drugiej stronie stadionu używano jeszcze kiedyś niewielkiej trybunki zajmowanej najczęściej przez ultrasów, ale na puchary została wyłączona z użytku. Oczy wszystkich skierowane są więc, widzieliście to też wy w telewizyjnym przekazie, na czarną tymczasową płachtę z napisem: „UEFA EUROPA CONFERENCE LEAGUE”. Trochę jak sparingi w Turcji, nie ma co kryć.
Ale czy chcemy wyśmiewać? Wręcz przeciwnie. Doceńmy. Po utworzeniu Ligi Konferencji europejski tort zrobił się trochę większy. Reformy otwierają szansę dla tych najmniejszych. Takich właśnie bośniacko-chorwackich Zrinjskich, farerskich Klaksvików czy islandzkich Breidbablików. Wyśmiewać nie chcemy tym bardziej, że Zrinjski naprawdę mocno się postarał, żeby móc grać w Europie na własnym obiekcie. Dopiero co wyremontował go za 2,5 miliona bośniackich marek (około 5,5 miliona złotych). Kawał pieniądza. Inwestycja się powiodła, przecież żaden klub z ligi bośniackiej nie kwalifikował się wcześniej do pucharów.
Właśnie dla takich historii powstała Liga Konferencji.
Stadion, nawet wyremontowany i doinwestowany, dalej przypomina obiekt z dawnej epoki. Jeśli coś mogło zaimponować, to na pewno strefa VIP.
Przeciwieństwo AZ Alkmaar
Legia jechała na kolejny wyjazd trochę z duszą na ramieniu. Z poprzedniego wróciła z międzynarodowym skandalem i bez dwóch zawodników. A przecież grała w cywilizowanej, wydawałoby się, Holandii. Teraz trafiła do Bośni i Hercegowiny. Raczej biednej. Raczej fanatycznej. Raczej skonfliktowanej i nieprzewidywalnej, bo przecież w pucharach zagrała u siebie dopiero jeden mecz. Na jednej trybunce.
Mostar to wielokulturowe miasto. Ale nawet tu nie znajdziemy tak wielkich skrajności jak pomiędzy podejściem AZ Alkmaar (i holenderskich służb) i podejściem Zrinjskiego (i bośniackich służb). Nikt o nic nie pyta. Nikt niczego nie wymaga. Oficer prasowy Zrinjskego wydaje akredytacje na mecz. Z jakichś powodów brakuje mnie na liście. Nie rozstrzyga. Po prostu wręcza mi wejściówkę. Trudno. Widocznie ktoś popełnił błąd. Z czasem, wręczając wejściówki kolejnym dziennikarzom, przestaje już nawet patrzeć na listę. Dajcie spokój. Nie ma czym się przejmować.
Nikt nie sprawdza, co mam w plecaku. Wchodząc na stadion mijam trenera Rendulica. Wychodzący na boisko piłkarze mijają się z ultrasami, którzy idą z bębnami na sektor. Miejsce pracy dla mediów to zwykły namiocik z ciastkami, stolikami i krzesełkami. Tych ostatnich brakuje na trybunie prasowej. Podobno liczy ona trzydzieści miejsc dla dziennikarzy. Są blaty, przy których można siedzieć. Ale nie ma siedzeń. Obowiązuje zasada „kto pierwszy ten lepszy”.
Przaśnie, ale sympatycznie i serdecznie.
„Nie zasłużyliśmy na porażkę”
Krunoslav Rendulic, trener Zrinjskiego, emanuje po meczu wielkim żalem. „Taka jest piłka”, mówi po chorwacku, tego akurat nie trzeba tłumaczyć. Gratuluje Legii, ale gratuluje też swoim zawodnikom. Zwraca uwagę na to, że w Europie błędy są niewybaczalne. Tak zwane frycowe. – Nie zasłużyliśmy na porażkę – rzuca, ale bez tworzenia aury dziejowej niesprawiedliwości.
Żałuje. Potwornie. Przed meczem bośniaccy i chorwaccy dziennikarze zupełnie na serio pytali go, czy jego drużyna może wygrać w grupę. A on zupełnie na serio odpowiedział, że może. I tak jest nowicjuszem, jakim każdy chciałby być. Z AZ Alkmaar wyciągnął z 0:3 na 4:3. Z Aston Villą trzymał się dzielnie niemalże do końca. Paradoksalnie najgorzej wyszło z Legią, z którą powinno być najłatwiej. Ale i tu były dobre momenty.
Choć – tak po prawdzie – to raczej Legia powinna wygrać wyżej. Josue dawał niesamowite podania zewniakiem. Najpiękniejsze to do Kramera. Jakaś inna liga. Gdy Słoweniec nie trafił, Portugalczyk stanął na murawie i teatralnie złapał się za głowę. Dał do zrozumienia całemu stadionowi, że on nie wie, co się wydarzyło. Takie podanie i tak prymitywne wykończenie? To się nie godzi. Potem jeszcze Rosołek został nabity w zły sposób. Trudniej było tego nie strzelić niż strzelić. No i nie strzelił. Kilka metrów do pustej bramki. Trzeba było tylko dobrze ułożyć ciało.
No cóż.
– Mecz była bardzo trudna. Wygraliśmy mecz. Jestem szczęśliwy – mówi Kosta Runjaic po polsku. Gdy wypowiada ostatnie zdanie, patrzy niepewnie na tłumacza, szukając potwierdzenia, czy używa odpowiedniego słowa.
– Tak – odpiera tłumacz.
– Szczęśliwy – przytakuje Runjaic. – That’s the most important.
Niech mówi po polsku w sposób karykaturalny. To bez znaczenia, jeśli ma zachowywać się w tak spokojny sposób po czterech porażkach z rzędu. Mecz w Mostarze trzeba było przepchać. Legia to zrobiła. Zażegnuje kryzysik, lecz wciąż zostaje ze znanymi problemami: zarówno w defensywie, jak i ofensywie.
WIĘCEJ O MECZU LEGII ZE ZRINJSKIM MOSTAR:
- Koniec serii porażek, ale nie kabaretu w defensywie
- Znakomity dyrygent przeciętnej orkiestry. Josue przerastał dziś wszystkich [NOTY]
- Mostar. Miasto, które płacze kulami [REPORTAŻ]
Fot. FotoPyK / JB