Gdy stało się jasne, że GKS Tychy zacznie sezon od trzech meczów wyjazdowych, a pierwsze domowe spotkanie rozegra z Wisłą Kraków, wielu kibiców obawiało się, czy na tym etapie drużyna będzie miała na koncie przynajmniej jedno zwycięstwo. Rzeczywistość przeszła najśmielsze oczekiwania. Podopieczni Dariusza Banasika idą za ciosem, wciąż są bez straty punktów, a dzisiejszym zwycięstwem nad “Białą Gwiazdą” rozwiali wątpliwości, czy wcześniej nie jechali zbyt mocno na farcie.
Nie ma co ukrywać, tyszanie z wyjazdów wycisnęli maksimum. Z Polonią Warszawa szybko przegrywali 0:2, mogli przegrywać 0:3, ale potem z nawiązką odrobili straty, wychodząc z beznadziejnej sytuacji. Na terenie Stali Rzeszów świetnie bronił Maciej Kikolski, by w Opolu… bronić jeszcze lepiej. Młody bramkarz zatrzymał wtedy Macieja Makuszewskiego z rzutu karnego, a potem złapał jego dobitkę. Do tego Odra od 51. minuty grała w dziesiątkę i w końcówce wreszcie pękła.
GKS Tychy – Wisła Kraków 1:0. Do trzech goli sztuka
Pewne znaki zapytania więc pozostawały, ale z Wisłą absolutnie nie widzieliśmy zespołu, który zdawał się mieć świadomość, że osiąga wyniki ponad stan. Wręcz przeciwnie, to był najpewniejszy GKS pod wodzą Banasika. Mierzył się z rywalem dysponującym największą piłkarską jakością w I lidze i nic sobie z tego nie robił.
Do przerwy “Biała Gwiazda” naprawdę niewiele wskórała i po raz pierwszy w tym sezonie Radosław Sobolewski nie mógł się pocieszać nawet tym, że jego drużyna górowała nad przeciwnikiem jakością gry czy liczbą stwarzanych sytuacji i tylko przez nieskuteczność fundowała sobie nerwówkę. Nie, grający zorganizowanie, agresywnie i z rozmachem gospodarze zasłużenie prowadzili, gdy Błachewicz efektownym wślizgiem wykończył dośrodkowanie Połapa. Wcześniej piłka dwukrotnie lądowała w siatce Alvaro Ratona, ale najpierw sędziowie anulowali gola po analizie video (ręka szarżującego Błachewicza, Łasicki nie musiał się wstydzić za samobója), a później od razu bez wahania odgwizdali spalonego Radeckiemu, dobijającemu strzał Śpiączki w słupek.
W drugiej połowie Wisła zaczęła wreszcie mieć momenty dominacji, GKS częściej był wycofany, ale nigdy nie dał się zepchnąć do rozpaczliwej defensywy. Cały czas w miarę możliwości starał się atakować wyżej i wyniknęło z tego kilka groźnych kontr, które zostały źle rozegrane. Przy jednej z nich Wiktor Niewiarowski nie potrafił wykonać prostego podania na skrzydło, goście przejęli piłkę i kilka sekund później Goku w sytuacji sam na sam obił poprzeczkę. To była jedyna naprawdę dobra okazja Wisły.
Pudło Niewiarowskiego
Końcówka to znów szanse dla GKS-u. Było blisko, coraz bliżej, aż w doliczonym czasie tyszanie wyszli z kontrą 3 na 1 do opuszczonej przez Ratona bramki. Niewiarowski połakomił się na gola w czwartym meczu z rzędu i… piłka odbiła się od słupka. Gdyby jego brak precyzji kosztował zespół punkty, pewnie usłyszałby kilka cierpkich słów w szatni. Zamiast tego, koledzy zaraz po ostatnim gwizdku sędziego pocieszali wyraźnie przybitego 21-latka.
Kibice w Tychach mogą czuć się dziwnie, bo przyzwyczaili się już, że ostatnie lata to pasmo niepowodzeń, mniejszych i większych rozczarowań. Dlatego też trudno im teraz uwalniać nadzieje, z obawą, że zaraz wszystko się zepsuje. Na razie jednak mogą żyć piękną chwilą. Radosław Sobolewski natomiast ma coraz mniej argumentów na swoją obronę. Wisła z meczu na mecz zdaje się cofać, drużyna jest pogubiona, a przecież przy Reymonta nikt nie ukrywa, że liczy się tylko awans. Ile jeszcze szefowie klubu wytrzymają?
GKS Tychy – Wisła Kraków 1:0 (1:0)
- 1:0 – Błachewicz 41′
CZYTAJ WIĘCEJ O NA WESZŁO:
- Kowal: Dalej jesteśmy mistrzami europejskich pucharów, czy już nie?
- Bramkarz, czyli długodystansowiec. Czy da się wyjechać z Polski na jedynkę?
- Niemczycki: – Wzbudziłem szok w Fortunie. W mediach też zrobiłem trochę szumu
Fot. Newspix