Wiecie jak jest: wielokrotnie wydawało nam się w ostatnich latach, że w Lubinie rodzi się coś naprawdę fajnego i wielokrotnie okazywało się, że, to „coś całkiem fajnego” można używać wymiennie z „coś bardzo krótkotrwałego”. Dlatego z pewną rezerwą podchodzimy do tego, co obejrzeliśmy w ramach pierwszego niedzielnego spotkania. Zwłaszcza, że ręce na kołdrę położył za nas sam Lech, który nie dał sobie wyrwać z rąk kompletu punktów, a ten – patrząc na sam przebieg gry – należał się raczej „Miedziowym”.
Sama gra (do niej jeszcze przejdziemy) to jedno. Akurat ona wygląda w Zagłębiu dobrze mniej więcej raz na pół roku, więc nie jest to dla nas jakieś wielkie halo. Ale tak duże zainteresowanie? To coś, co śmiało możemy traktować w kategoriach wydarzenia kolejki. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi, klub z Dolnego Śląska wyprzedał swój stadion po raz pierwszy od kiedy… ten w ogóle powstał. Lubińska arena została oddana do użytku w 2009 roku. Rekord frekwencji należał jak dotąd do meczu z 2018 roku, swoją drogą: również z Lechem, kiedy to na trybunach zameldowało się 12 721 widzów. Dziś przyszło ich 15 813. I za to należą się Zagłębiu wielkie brawa. Swoje trzy grosze, a w zasadzie to trzy tysiące, dołożyli kibice Lecha, którzy w tak licznej grupie zameldowali się w Lubinie, ale w żaden sposób nie umniejsza to sukcesu „Miedziowych”.
Wiadomo, jakim klubem jest Zagłębie. Nie bez powodu utarło się, że w Lubinie jest za wygodnie na dużą piłkę, bo i ani nie ma wielkich wymagań, ani wielkiego zainteresowania. Tymczasem niewykluczone, że w tym klubie aspirującym do ligowej czołówki rodzi się coś naprawdę ciekawego. Z Ruchem Zagłębie wygrało pozostawiając po sobie dużo lepsze wrażenie. Ze Śląskiem koniec końców też. Z Lechem walory estetyczne również były po stronie miejscowych, ale zabrakło im wyrachowania w końcówce.
Zagłębie prowadziło do przerwy. Gola na wagę prowadzenia zdobył Kurminowski, który mógł poczuć deja vu: bramkarz znów wypluł piłkę prosto przed jego nogi. Można przyklejać do golkipera Lecha łatkę antybohatera spotkania, ale on sam zrobił wystarczająco dużo, by ją odkleić, broniąc choćby świetne okazje Pieńki czy Chodyny (zakończył mecz z siedmioma zatrzymanymi strzałami, oczywiście nie każdy z nich leciał przy samym słupku). Otwarcie wyniku przyszło w końcówce pierwszej połowy. A chwilę po zmianie stron obejrzeliśmy to wejście Murawskiego…
Nie ma tu absolutnie żadnej dyskusji: ewidentna czerwona kartka. Nawet sam pomocnik Lecha nie zamierzał protestować: po prostu przeprosił kolegę, wymienił dwa słowa z arbitrem i potulnie zszedł do szatni, w idiotyczny sposób osłabiając swoją drużynę. Wielki impet, uniesiona noga, korki lądujące prosto na stawie skokowym i to wygięcie nogi Kurminowskiego, które boli od samego patrzenia…
Całe szczęście, że napastnikowi nic się nie stało (niedawno wrócił przecież po zdrowotnych przebojach).
Mniej więcej wtedy wydawało nam się, że jest po herbacie. Zagłębie rozgrywało naprawdę świetne zawody, jak mawia klasyk: zarówno w ofensywie, jak i defensywie. Tę pierwszą napędzali zwłaszcza Kurminowski, Bohar i Pieńko. Kapitalna była akcja młodzieżowca, który najpierw uciekł Miliciowi, potem nawinął prostym zwodem Blażicia, stanął sam na sam i uznał wyższość bramkarza „Kolejorza”. Pomocnik z rocznika 2004, który po dwóch świetnych wejściach w przerwie wywalczył sobie miejsce w jedenastce (zasłużenie), gra niby niechlujnie, trochę wygląda jakby mu się nie chciało, ale w rzeczywistości to jego unikalny styl, którym nabiera kolejnych rywali. Zanim piłkarze zeszli na przerwę, obejrzeliśmy też dwie drobne kontrowersje: zagranie piłki ręką w polu karnym przez Milicia (nie ma karnego, nie miał jak zareagować, gdy futbolówka odbiła się od Murawskiego) i upadek Chodyny (kontakt z Anderssonem jest, ale nieznaczny).
W obu sytuacjach sędzia Kos zachował się w porządku. Za to w drugiej połowie, mniej więcej po czerwonej kartce Murawskiego, stracił kontrolę nad tym spotkaniem (inna sprawa, że wejście lechity też odpowiednio ocenił dopiero w drugie tempo, posiłkując się VAR-em). I wcale nie chodzi nam o to, że pokazał dużo żółtych kartek, a raczej o to, że pokazał ich zbyt mało (śmiało mógł więcej, bo mieliśmy długi okres wystawiania niby niewinnych stempelków), a niektórych przewinień w ogóle nie dostrzegł. Widział je za to van den Brom, który przytomnie ściągnął do bazy Milicia, zanim zrobił to arbiter.
Lech wyrównał po stałym fragmencie gry, a konkretnie rzucie rożnym. Nie opłaciło się Zagłębiu krycie strefowe: Blażić od samego początku miał masę miejsca i nawet nie musiał wykonywać wielkich ruchów w polu karnym, by piłka spadła na jego głowę (wykonał je za to Weirauch – nieporadne, bo minął się z piłką, czym ułatwił sprawę Blażiciowi). Musimy zaczepić się przy tej akcji trzech nazwisk. Po pierwsze: Pereira. To on wrzucał z rzutu rożnego i ma już na swoim koncie trzecią asystę w trzecim meczu ligowym. Po drugie: Blażić. Mimo że uratował swojemu zespołowi tyłek, to wygląda momentami jak tykająca bomba. Przed tygodniem pracował dla Radomiaka stwarzając sytuacje Semedo. Dziś już w pierwszej minucie Kurminowski wyłuskał od niego piłkę, stwarzając sobie okazję. W innej akcji ograł go w polu karnym (ale piłka mu podskoczyła i nie kopnął tak, jak chciał). No i, o czym wspominaliśmy, Pieńko zakręcił nim jak dzieciakiem. Nie wieszczymy „Kolejorzowi” źle, ale jeśli ktoś ma być w Europie zapalnikiem, to być może właśnie Słoweniec. No i trzecie nazwisko: Weirauch. Podobna sytuacja jak z Bednarkiem: gola zawalił, ale swoje też wyjął. Mamy na myśli zwłaszcza sam na sam Velde (świetnie zostawił rękę), ale też okazję z samej końcówki, gdy Blażić próbował wpakować na 1:2.
Piłkarz meczu? Na to miano zasłużył dziś naszym zdaniem Ławniczak, który najpierw ofiarną interwencją zablokował strzał Pereiry, a później Szymczaka. W innych sytuacjach, o mniejszym ciężarze gatunkowym, też się raczej nie mylił. Rozczarował nas za to Hotić, dziś schowany gdzieś w cieniu, o którym bardzo głośno było w poprzedni weekend. W Lechu można jeszcze pochwalić Anderssona: może nie ma tak spektakularnego wejścia, jak Pedro Rebocho, ale lewą nogą potrafi robić porównywalne cuda, co wczesny Portugalczyk.
To taki mecz, że dyskutuje się po nim głównie o sprawach piłkarskich – i fajnie. Biorąc pod uwagę kulturę gry (niekoniecznie same emocje, ale to, jak staranne są podania, jak pomysłowe są akcje) być może obejrzeliśmy dziś najlepsze 45 minut w dotychczasowym sezonie (oczywiście mamy na myśli pierwszą odsłonę gry).
Zagłębie już wcześniej wysłało sygnał, że chce w tych rozgrywkach pograć o coś więcej. Dziś potwierdziło, że ma ku temu potencjał. Ma też Fornalika. Ma ciekawy skład. Ma komplet widzów. Już na wiosnę wyglądało naprawdę dobrze.
Dlaczego nie?
WIĘCEJ O POLSKIEJ PIŁCE:
- Radomiak wrócił do domu. Dlaczego Radom może być dumny z nowego stadionu?
- Na balu u Kuby. Reportaż z pożegnania Jakuba Błaszczykowskiego
- Radomiak wygrał w „crossbar challange”, a Cracovia wygrała mecz w Ekstraklasie
Fot. newspix.pl