Pierwsza bramka Juliana Alvareza to odbicie lustrzane większości argentyńskich kibiców. Napastnik City poszedł na przebój. Z piękną fantazją, uroczą pokracznością, ale i wiarą, że jakoś się uda. Juranović już prawie zabrał mu piłkę, lecz ta jakoś się odbiła. Alvarez jakoś opanował piłkę, jakoś przeszedł Sosę, jakoś strzelił. Argentyńczykom po powrocie z mundialu też jakoś się uda. Bez auta. Bez oszczędności. Z szalejącą inflacją. Nie czas o tym myśleć. Jest mundial. Trzeba na nim być. Trzeba się bawić. Trzeba widzieć ostatni wielki turniej Leo Messiego.
Argentyńczycy znów opanowali ogromny stadion mieszczący się w miasteczku Lusajl. On z kolei – a także całe miasteczko – są odwrotnością sytuacji w Argentynie. Obiekt, który imponuje przepychem i wygląda jak złota wanna. Miasteczko przyszłości, wybudowane od zera, mające stanowić najnowocześniejsze miejsce do życia na świecie. Dla „Albicelestes” to niemalże jak drugi dom. Nikt nie grał tutaj częściej niż oni. Lusajl widziało porażkę z Arabią Saudyjską. Odbicie się, wcale nie takie gładkie, z Meksykiem. Dogrywkę z Holandią. Wysokie ogranie Chorwacji. Obejrzy też finał, w którym zagrają Messi i spółka.
– Jeśli umrę, nic z tymi pieniędzmi nie zrobię. Więc polecieliśmy do Kataru – mówi kibic spotkany przed stadionem. To nie jest typowe, szczeniackie gadanie. Jest przypruszony siwizną. Niejeden mundial już widział. Do Dauhy zabrał dwójkę swoich synów. – Jak się podejmuje taką decyzję? Pomyśleliśmy sobie: pieprzmy wszystko, a potem się zobaczy! To wielkie wydarzenie. Raz na cztery lata jest okazja, by na nie jechać – opowiada jeden z jego synów.
Decyzję o przyjeździe podjęli nagle. Oglądali mecz z Holandią, przeżywali błysk geniuszu Weghorsta, szargali nerwy na konkursie jedenastek. Po ostatnim gwizdku kupili bilety. – Gdy wsiadaliśmy do samolotu, nie mieliśmy nawet potwierdzenia wyrobienia Haaya Card (dokument, bez którego nie wjedzie się do Kataru – red.). Otrzymaliśmy je podczas przesiadki w Etiopii – opowiadają. Gdyby nie zatwierdzono ich wniosku podczas zmiany samolotów, musieliby się wracać do Argentyny. A pieniędzy za loty, hotele czy bilety nikt by im nie zwrócił. – To moje marzenie być tutaj z dziećmi – opowiada ojciec. – Mundial to nie tylko piłka, a czas spędzony z rodziną – dodaje jeden z synów.
Na tle innych argentyńskich kibiców i tak są dość ułożeni. – Gadaliśmy w samolocie z gościem, który miał ze sobą tylko bilet lotniczy i nic więcej. Żadnych biletów na mecze. Nawet bagażu ze sobą nie wziął – śmieją się. – To, że tu w ogóle przyjechałem, jest szalone – twierdzi inny z kibiców, który również podjął decyzję o przylocie po meczu z Holandią. – Wszystko ogarnialiśmy na ostatnią chwilę. Gdy wsiadaliśmy do samolotu, nie mieliśmy Haaya Card. Na szczęście mieliśmy przesiadkę w Madrycie. Gdy dolecieliśmy do Hiszpanii, Haaya już była – opowiada o stresującym locie.
– Też macie w Polsce inflację? Ale chyba nie tak dużą – gorzko żartuje. Jej wskaźnik, tej argentyńskiej, może wkrótce przekroczyć sto procent. Ekonomiści szacują, że gdyby nie 44 miliardy dolarów zapomogi, jaką Argentyna otrzymała od Międzynarodowego Funduszu Walutowego, kraj mógłby upaść. Jedna piąta kraju drży w obawie, czy przeżyje do końca miesiąca. Dziewięć procent społeczeństwa nie dojada. Rosną nie tylko ceny produktów, ale i kursy wymiany walut, w zależności od celu, w jakim są wymieniane. Na przykład ci, którzy wybierali się do Kataru, płacili po o wiele wyższym kursie niż oficjalny. Taka regulacja ma zapobiec wywozu obcej waluty poza ramy argentyńskiej gospodarki.
Innymi słowy – to raczej czas na zaciskanie pasa, a nie udział w turnieju, który trzeba kilkukrotnie przepłacić już bez inflacji. Mimo to żadna inna grupa kibiców nie stawiła się w Dauszy tak licznie, jak właśnie Argentyńczycy – Dolar jest dla nas ciągle droższy i droższy. Na ten moment przyjazd do Kataru to naprawdę bardzo droga wycieczka. Słyszałem o wielu ludziach, którzy sprzedają swoje samochody czy nawet domy, całe swoje oszczędności. My, Argentyńczycy, robimy wszystko, żeby tu być. Przylatujemy tu mimo wszelkich przeciwności, jesteśmy szaleni – opowiada kibic o imieniu Ramiro. – Messi jest większy niż inflacja! – śmieje się przez łzy.
– Jakieś sto osób sprzedało wszystko, co miało. Samochód, dom, mieszkanie. Szaleńcy. Są z Argentyną na mundialu, ale poza tym nie mają nic – włącza się Juan, brat Ramiro. – Europa inaczej przeżywa piłkę niż Argentyńczycy. My nie mamy kraju, polityki, pieniędzy, gospodarki. Mamy tylko piłkę. To całe nasze życie. Dlatego jeśli pytasz, jak podjęliśmy tak nagłą decyzję o przylocie… To była najłatwiejsza decyzja w moim życiu!
– Mamy szczęście, że nasz ojciec mógł za to zapłacić. On sam nie przyleciał, bo ma dużo pracy. Dziękujemy mu za to, że tu jesteśmy. Gdybyśmy mieli użyć naszych oszczędności, nie byłoby szans. Nie mamy pieniędzy – mówi Ramiro. – Jeśli przejdziemy do finału, obiecuję naszemu tacie, że będę pracował codziennie o dwie godziny dziennie więcej przez cały rok! – odważnie deklaruje Juan.
– Byliśmy na mundialu w Brazylii, Rosji, teraz w Katarze. Wiele lotów, wiele wydanych pieniędzy. Często nie mieliśmy biletów, czasem nawet w dniu meczu. Próbowaliśmy je ogarniać w wielu miejscach z wieloma ludźmi… Dzisiaj kupiliśmy wejściówkę za 600 dolarów. W podobnej cenie zapłaciliśmy za mecz z Meksykiem. Nie są najdroższe, na finał trzeba wydać o wiele więcej. Za kilka dni możemy ci powiedzieć, jaki to będzie wydatek. Nie jest lekko. Inflacja rośnie o około dziesięć procent na miesiąc. Ceny rosną w zasadzie z dnia na dzień. To szalone. Ale Argentyńczycy wydają wszystko, żeby tu przylecieć. Ja sam poświęciłem na to wszystkie dolary, jakie oszczędziłem – opowiada Andres, kolejny z kibiców.
– Szukasz szalonych kibiców? Wiem o człowieku, który przyjechał tutaj rowerem z RPA. Poleciał samolotem do Capetown i stamtąd przejechał przez wszystkie afrykańskie kraje. Są ludzie, którzy robią coś takiego, by tu być – dodaje wesoła parka w argentyńskich barwach. Bartłomiej Rabij twierdzi, że Argentyńczycy kibicują w sposób chorobliwy. Chyba takie historie ma właśnie na myśli.
A przecież kibice, którzy przyjechali z Argentyny – jedni mówią, że jest ich 40 tysięcy, drudzy, że 50 – to tylko połowa społeczności, jaka wspiera Messiego i jego kolegów. W drugiej są Japończycy, którzy robią pod stadionem zdjęcia na dziesięć różnych sposobów, by w końcu znaleźć to idealne. Banglijczyk przebrany za kota bengalskiego (chyba?) ze skrzydłami, na których prezentuje z dumą zdjęcia Messiego, Maradony i ulic Dhaki, które opanowały błękitno-białe barwy. Sobowtór Neymara, którego spotkałem kilka dni temu, żartujący, że przyszedł napawać się smutkiem.
Kolumbijczycy, których nie ma na mundialu, ale wspierają inne ekipy Ameryki Południowej…
Brazylijczycy, którzy myśleli, że to oni zagrają w półfinale…
Katarczycy, którzy nawet na swoich kibicowskich strojach czczą panującego emira…
A także Meksykanie, Peruwiańczycy, Ekwadorczycy. – Love you, love you – mówi do mnie pokracznym angielskim jeden z bengalskich kibiców, gdy pytam, dlaczego tak bardzo rozkochali się w „Albicelestes”. Tak naprawdę chodzi mu nie o mnie, a o Maradonę, dzięki któremu zaczął wspierać Argentynę. – Ta drużyna zawsze miała najlepszych piłkarzy na świecie, to dlatego Bangladesz się w niej zakochał – tłumaczy inny, choć to wcale nie wyjaśnia przyczyn tej wielkiej miłości, bo przecież w innych drużynach też są wielcy piłkarze. Wiem jednak, że pod stadionem tej zagadki prawdopodobnie nie rozwikłam – na szczęście zrobił to Kuba Kręcidło.
Wielu innych chciałoby wejść na stadion, ale nie ma wejściówki. – Po ile chodzą bilety? – pytam młodą dziewczynę z Argentyny, trzymającą kartkę „need ticket”.
– Teraz? Tysiąc euro.
– Dasz tyle?
– Tyle to nie… – odpowiada, a za chwilę do dyskusji włącza się czarnoskóry chłopak.
– Masz bilet? Zapłacę każdą cenę.
– Trzy tysiące dolarów?
– Nie, ale realną cenę – zapłacę.
Gdybym napisał, że Chorwaci wypełnili dziesięć procent stadionu, prawdopodobnie bym przeszacował. Kilkutysięczna grupa ginęła w tym złotowannianym ogromie. Ich przyśpiewki najgłośniej było słychać kilka godzin przed meczem, w metrze. Nie dlatego, że kibice tak wrzeszczeli. Dlatego, że komunikacja miejska puszczała z głośników po równo chorwackie i argentyńskie melodie. A za dnia metro – długaśne i częste – jeździ zazwyczaj puściutkie.
Spotykam Chorwatkę w koszulce Domagoja Antolicia. – Dlaczego mu kibicuję? Kocham go! – odpowiada, gdy upewniam się, że chodzi o byłego piłkarza Legii. Nie jest jednak jego małżonką, a dalszej historii nie zdradza, bo się zawstydza. Rozgadany jest za to Leo Messi, wybrany najlepszym zawodnikiem spotkania, zasiadający na konferencji prasowej. Lider reprezentacji „Albicelestes” jest z reguły maksymalnie powściągliwy w kontaktach z mediami. – Nie wiem, czy odpowiedziałem na twoje pytanie, ale chciałem to powiedzieć – żartuje po jednej z trzech wypowiedzi, szeroko się uśmiechając. Generalnie emanuje bardzo pozytywną energią. – Wiemy, jak czytać grę. Jak czytać każdy moment. Mamy inteligentny skład, który wie, że trzeba cierpieć i wie, że ważne mieć piłkę, pressować, odpoczywać w niektórych fragmentach meczu. Także świetny sztab, który wie, co robi, dba o każdy detal. Wiemy, co robić w każdym momencie gry – nie może się nachwalić gwiazdor PSG.
Falstart z Arabią? Coś, co pomogło być im silniejszym. To, co wydarzyło się po tej porażce? Test dla całego składu. Każdy kolejny mecz, a więc i ten z Polską? Jak finał. Inne konkrety? Zlatko Dalić nie zamierza rezygnować z obecnej posady i obecność w strefie medalowej, nawet w obliczu dotkliwej porażki, postrzega jako duży sukces. Chorwacki selekcjoner uważa, że jego drużyna zbyt łatwo dała się pokonać, a przy pierwszej bramce był błąd sędziego, który powinien zagwizdać wcześniej faul dla Chorwatów. Zaznacza jednocześnie, że to nie przez arbitra przegrał. Lionel Scaloni? Postrzega Messiego za najlepszego piłkarza w historii piłki niezależnie od tego, czy wygra mundial, czy nie. Rozgaduje się zwłaszcza na prośbę od jednego z argentyńskich dziennikarzy, by powiedział coś do kibiców, którzy wpadli właśnie w najwyższe stadium mundialowej gorączki.
– Sam próbuję nie być zbyt emocjonalny. Ciężko to ująć w słowach. To coś, o czym my wszyscy jako Argentyńczycy marzyliśmy. Co ja mogę powiedzieć? To ekscytująca sprawa. Mieliśmy trudne momenty jak mecz z Arabią Saudyjską. Ale ludzie nas wspierali. Czuliśmy to. Wszyscy pchamy drużynę w tym samym kierunku. Oni powinni świętować, a my pomyślimy o meczu – opowiada selekcjoner na spotkaniu z mediami.
Na ulicach Dauhy wielkiego świętowania nie było. Nawet w metrze, odwożącym kibiców spod stacji Lusajl, panował spokój. – Jeszcze tu wrócimy – myśleli sobie ci, którzy mają bilet na finał. Reszta musi stanąć na głowie, żeby zdobyć pieniądze. Cena za wejściówkę? Ponad pięć tysięcy euro.
REPORTAŻE Z KATARU
- Nie wierzymy w hidżab. O piekle irańskich kobiet
- Dzień wielkich miłości. Do Rosji, Ronaldo i praw człowieka
- Japończycy i sprzątanie stadionu. „Taką mamy kulturę”
- Schowani czy docenieni? Robotnicza strefa kibica
- Airport? This way! Jak odpadła Brazylia
- Piotr Słonka: – Organizacja mundialu? Po obejrzeniu 34 meczów z trybun oceniam ją na szóstkę!
Fot. Jakub Białek