Reklama

Co za mecz Polaków na start EuroBasketu! Koszykarze lepsi od Słowenii!

Sebastian Warzecha

28 sierpnia 2025, 22:45 • 9 min czytania 21 komentarzy

To miał być mecz niezwykle trudny. Spotkanie, zdaniem niektórych, wręcz nie do wygrania, bo przeciwko mocnej kadrze z fenomenalnym Luką Donciciem w składzie. A jednak Polacy wyszli na nie pełni wiary, przekonania, że mogą: powalczyć, dać z siebie wszystko, a nawet wygrać. I wiecie co? Wiara zmieniła się w czyny! Biało-Czerwoni w wielkim stylu rozpoczęli EuroBasket i pokonali faworyzowanych rywali. Lepiej to wszystko nie mogło się zacząć!

Co za mecz Polaków na start EuroBasketu! Koszykarze lepsi od Słowenii!

Na początek EuroBasketu… sukces! Koszykarze pokonali Słowenię

Trzy lata temu, na poprzednim EuroBaskecie, polscy koszykarze doszli do półfinału i ostatecznie zajęli czwarte miejsce, co w XXI wieku było bez wątpienia ich największym sukcesem. Po drodze – w meczu, który przeszedł już do historii naszego basketu – ograli Słowenię z Luką Donciciem w składzie. Fantastycznie pilnujący gwiazdora (wtedy) Dallas Mavericks Michał Sokołowski. Genialny po każdej stronie parkietu i w każdym elemencie gry Mateusz Ponitka. Dokładający swoje A.J. Slaughter. I cała reszta ekipy – wszyscy oni w oczach fanów przeszli do historii.

Reklama

Również trener, Igor Milicić, który w rozmowie z Weszło mówił, że jego zdaniem to już najlepszy mecz w historii polskiej kadry:

– Myślę, że to już jest uznawane za najlepszy mecz polskiej kadry w całej jej historii. Ja mam na komputerze takie „przypominajki”, gdzie wyskakują mi wspomnienia z różnych momentów życia. I co chwilę pojawia się też obraz z meczu ze Słowenią. To zdjęcie moich dwóch synów, którzy byli na tym spotkaniu. Jeden jest w koszulce Olka Balcerowskiego, a drugi w takiej z numerem „10”. Na zdjęciu skaczą z radości i właśnie ta radość jest tak czysta i pełna, że ten obraz zachowałem. Bo to piękna chwila. I mam go po to, żeby pamiętać, uczcić je i cieszyć się z takich właśnie chwil. W sporcie często jest tak, że z wygranej cieszysz się jeden dzień, a po przegranej jesteś zły dużo dłużej. Chciałbym to odwrócić, sprawić, żebyśmy byli w stanie się długo cieszyć z sukcesów. Bo w końcu po co tworzyć negatywną narrację? Ona nikomu nie jest potrzebna – mówił nam trener Polaków.

Sęk w tym, że ostatnio nie sposób było do gry Polaków podchodzić przesadnie pozytywnie. Owszem, przegrane eliminacje do igrzysk olimpijskich przed rokiem specjalnie nas nie zaskoczyły (choć styl, w jakim Polacy stracili szanse na turniej olimpijski – już tak, negatywnie). Ale w trakcie kolejnych zgrupowań w eliminacjach do EuroBasketu, było już kiepsko. Trener robił dobrą minę do złej gry, powtarzał, że to kwestia szukania rozwiązań, testowania, że jako gospodarz mieli już zapewniony udział w turnieju, więc wyniki kolejnych meczów nie miały wielkiego znaczenia.

I w sumie była to racja. Jednak styl gry Polaków kazał się martwić. Podobnie jak kontuzja Jeremy’ego Sochana i Igora Milicicia juniora, który mógłby grać na pozycjach Jeremy’ego. Generalnie: wielkiego optymizmu w narodzie nie było. Ale wiara? Ato już tak. Spodek wypełnił się dziś właściwie do ostatniego miejsca. Było głośno, było biało-czerwono, było żywiołowo.

A naprzeciwko znów stanęła Słowenia z Luką Donciciem w składzie. I Polacy chcieli raz jeszcze gwiazdora – tym razem już Los Angeles Lakers – zatrzymać. I wydawało się, że to wcale nie jest zadanie niemożliwe. Słowenia grała w ostatnim czasie słabo, Doncić był wręcz wściekły na kolegów w meczach sparingowych. Polacy do wspomnianej wiary mieli więc pełne prawo. A że ją faktycznie mają, pokazywali od pierwszych minut spotkania.

Loyd i Ponitka, czyli duet wyborowy

To Mateusz Ponitka w dużej mierze odpowiadał za sprowadzenie do kadry Polski Jordana Loyda. Ruch ten wzbudził sporo kontrowersji, bo Amerykanin nie miał wcześniej żadnych związków z naszym krajem. I jeśli chodzi o zasadność takich naturalizacji – zostawmy to z boku. Dziś oceniajmy tylko poziom sportowy. A Jordan już pierwszymi dwoma kwartami udowodnił, że kadrze Polski nie tyle może się przydać, co przyda się na pewno.

Od początku grał bowiem – on, ale i Ponitka właśnie, duet znający się z czasów wspólnej gry w Zenicie – na fantastycznym poziomie. Tak, jakby chciał coś udowodnić sobie i innym, a przede wszystkim – Luce Donciciowi. W końcu w rozmowie z naszym portalem mówił niedawno: –  Jako zawodnik chcesz zagrać z najlepszymi możliwymi rywalami. To zawsze coś wyjątkowego, móc zagrać z tymi najlepszymi na świecie. 

Więc dziś zagrał. I to naprawdę znakomicie. Zresztą z tej dwójki – Loyd i Doncić – to przecież ten pierwszy jest mistrzem NBA. A już tak całkowicie poważnie: Loyd po prostu robił swoje w najlepszym możliwym stylu. Rzucał trójkę za trójką. Wypracowywał sobie sytuacje. Harował w obronie i na tablicach. Rozgrywał. Ponitka też się dokładał, na początku Mateusz grał tak, że czego się nie tknął, zmieniało się w punkty. W pierwszej kwarcie to właściwie ten duet dla Polski punktował. Dopiero potem dołożyli się inni.

Słoweńcy jednak mimo wszystko trzymali się blisko… choć to i tak była sytuacja znakomita z naszego punktu widzenia. W końcu przed meczem obawialiśmy się, że Doncić i spółka szybko nam odjadą. Tymczasem pierwszą kwartę skończyliśmy prowadząc – 29:25 – po prawdziwym festiwalu strzeleckim. W drugiej to Słoweńcy byli minimalnie lepsi, ale rzut równo z syreną sprawił, że na przerwę z prowadzeniem schodzili Polacy. Choć już tylko jednopunktowym, 47:46.

Innymi słowy: graliśmy ze Słowenią jak równy z równym. I to już nie była kwestia wiary. Dostaliśmy namacalny dowód tego, że Polacy wiele potrafią.

Pytaniem pozostawało jednak, czy wystarczająco wiele, by zacząć EuroBasket od wygranej.

Popis, popis Polaków

Trzecia kwarta? O rany boskie, ale to było dobre! Od początku ton narzucił Andrzej Pluta, który przypomniał sobie nagle, że ma być w tej ekipie strzelcem. Mateusz Ponitka nadal robił swoje. A to przechwycił piłkę, a to odebrał, a to wszedł pod kosz i wymusił faul. Słoweńcy zresztą faulowali naszych niezwykle często, a Polacy skrzętnie z tych rzutów osobistych korzystali. I powoli rywalom odjeżdżali, bo ci – szczególnie bez Luki Doncicia na parkiecie – momentami byli po prostu bezradni.

Był taki moment, że Polacy prowadzili nawet 15 (!) punktami. Gdybyście powiedzieli nam o takiej opcji przed meczem, uznalibyśmy was za szaleńców.

Ale to nasi koszykarze oszaleli. I my też – ze szczęścia, patrząc na to, jak fantastycznie grają. Bo nawet gdy Słoweńcy złapali nieco wiatru w żagle, Polacy zdawali się nic sobie z tego nie robić. Po prostu odpowiadali. Trójka na trójkę. Dwójką na dwójkę. Jasne, rywale w końcu kilka punktów odrobili, bo musieli to zrobić – kwarta zakończyła się wynikiem 33:23 (a ogółem było 80:69) dla Biało-Czerwonych – ale sytuacja przed ostatnią częścią gry była fantastyczna (no, poza drobiazgami, takimi jak nabite już cztery przewinienia na koncie Jordana Loyda). Pozostało tylko (i aż, a nawet – przede wszystkim aż) tego nie zmarnować. Dalej grać tak, jak do tej pory.

Tak skutecznie. Tak dobrze. Tak uważnie.

Początek IV kwarty należał jednak do Słoweńców. To oni kilka razy skutecznie rzucili, a w defensywie byli w stanie zatrzymać Polaków. Straty w jakieś 70 sekund zmniejszyli o pięć punktów. Ale naszą niemoc przerwał Tomasz Gielo, a rywale po chwili popełnili faul w ofensywie… tyle że tym samym odpowiedzieli nasi zawodnicy. Generalnie: było nerwowo. Jasne, niby był to pierwszy mecz w grupie, z której wychodzą cztery zespoły. Ale obie ekipy wiedziały, że inni rywale też grają na poziomie. I wygrana dziś byłaby – zwłaszcza dla Polaków – niezwykle cenna.

A więc gdy trójkę trafił Mateusz Ponitka, trybuny wybuchły. Zrobili to też centrzy obu ekip, którzy wdali się w utarczkę i rozdzielali ich zarówno sędziowie, jak i koledzy. Powtórzmy: było nerwowo. Ale w tej nerwówce lepiej odnajdywali się Polacy.

A to z jednego prostego powodu – oni mimo wszystko trzymali nerwy na wodzy. Słoweńcy tego nie potrafili, na czele z ich trenerem, który średnio co akcję dyskutował żywiołowo z sędzią. Co równie istotne – Polacy grali jak prawdziwa drużyna. Zjednoczona w każdym elemencie. Dość napisać, że tylko trzech z Polaków w tym meczu nie punktowało. U Słoweńców wszystko opierało się na tym, co wyczaruje Luka Doncić, który zresztą finalnie przebił granicę 30 oczek – trójką na sześć minut przed końcem, którą zmniejszył przewagę Biało-Czerwonych do dziewięciu punktów.

A więc: dziewięć punktów, sześć minut. Tak dużo i tak mało.

Historia się powtarza!

Spalać licznik. Trafiać. Dobrze bronić. Przed Polakami stały proste zadania. Ale aż czterech z nich miało już na koncie po cztery przewinienia. I to ważne elementy zespołu: Jordan Loyd, Aleksander Balcerowski, Michał Sokołowski i Dominik Olejniczak. A w końcówkach meczów do tego często bywa tak, że przede wszystkim liczą się indywidualności. A tę największą na parkiecie mieli oczywiście nasi rywale, w osobie Doncicia. To on – dwoma osobistymi – zmniejszył straty Słowenii do siedmiu punktów.

Polacy tymczasem nie mogli przedrzeć się przez obronę rywali. Ale skoro nie dało się rzucać, trzeba było wymusić faul rywali, bo każdy kolejny dawał nam już rzuty osobiste. I dokładnie to zrobił Loyd, który potem oba te rzuty wykorzystał. Na koncie miał już wtedy 22 punkty i był najskuteczniejszym strzelcem w naszej ekipie, przed Ponitką (19). Złe wiadomości? Chwilę później z pięcioma faulami wyleciał z meczu Michał Sokołowski. A do końca wciąż pozostawało niemal pięć minut.

Pisaliśmy coś o nerwówce? Nerwówka to dopiero się zaczynała.

Ale wtedy po rzucie Jordana Loyda piłkę w ofensywie zebrał Aleksander Balcerowski, trafił dobitkę, a przy okazji wymusił faul rywali… i to niesportowy! Osobistego co prawda nie trafił, ale piłka była po tym wszystkim w posiadaniu Polaków. I to posiadanie nasi gracze wykorzystali – a konkretnie Mateusz Ponitka, dobrą dwójką. Słoweńcy jednak szybko odpowiedzieli i to trzema punktami. Gra zresztą nagle przyspieszyła, bo już chwilę później do kosza znów trafili Biało-Czerwoni, po czym czas wzięli Słoweńcy.

Wynik w tym momencie? 95:85. To nie był mecz twardej defensywy, którego mogliśmy oczekiwać, bo wydawało się, że to będzie dla Polaków kluczem do wygranej. Nie, wręcz przeciwnie – Biało-Czerwoni wyszli na Słoweńców z opuszczoną gardą, gotowi na wymianę ciosów. I tę wymianę ciosów wygrywali.

A szczególnie – Jordan Loyd. Chłop najpierw rzucił piekielnie trudną dwójkę, a potem dołożył trójkę równo z syreną kończącą akcję. Miał w tym momencie na koncie 29 punktów i już wszelkie dywagacje pod tytułem: „Czy warto było go sprowadzać?” można było odsunąć na bok. Warto. Gość dał dziś mecz życia i niesamowicie wiele z wątroby, wręczając momentami – wraz z kolegami, rzecz jasna – wygraną Polakom.

Bo ta wygrana przyszła. Musiała przyjść. Od pewnego momentu nie było mowy, by Biało-Czerwoni mieli ten mecz przegrać. Nie dziś, nie z takim nastawieniem, nie przy takiej grze, nie przy tych trybunach. Historia się powtórzyła. Trzy lata później Polacy znów pokonali Słowenię.

Tym razem jednak to tylko początek. Przed nimi na tym EuroBaskecie wciąż wiele pracy. Ale dziś? Dziś jest czas na krótkie świętowanie. Bo ci goście w pełni na to zasłużyli.

Polska – Słowenia 105:95 (29:25, 18:21, 33:23, 25:26)

Fot. Newspix

Czytaj więcej o koszykówce na Weszło:

21 komentarzy

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Reklama

Koszykówka

Boks

Plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski – poznaliśmy nominowanych!

Szymon Janczyk
28
Plebiscyt na Najlepszego Sportowca Polski – poznaliśmy nominowanych!
Reklama
Reklama