Reklama

Zmarzlik jak Małysz, a Polacy wciąż nie podbili Warszawy. Obrazki z Grand Prix Polski [REPORTAŻ]

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

18 maja 2025, 10:42 • 12 min czytania 3 komentarze

Oczekiwania były ogromne. Fani powtarzali sobie, że do dziewięciu razy sztuka. Okazało się jednak, że nawet magia liczb – no bo dziewięć to trzy razy trzy – nic tu nie pomogła. Polscy żużlowcy nadal nie potrafią podbić Grand Prix na Narodowym. Wczoraj zrobił to za to Jack Holder, a jego rodak, Brady Kurtz, został nowym liderem cyklu. Choć momentem dnia w Warszawie była prawdopodobnie… całkowita cisza. Dlaczego? I jak skomentowali swoje występy nasi zawodnicy? Oraz dlaczego Bartosz Zmarzlik w pewnym sensie przypomina Roberta Lewandowskiego, a w innym – Adama Małysza?

Zmarzlik jak Małysz, a Polacy wciąż nie podbili Warszawy. Obrazki z Grand Prix Polski [REPORTAŻ]

Grand Prix Polski. Jak Australijczycy pokrzyżowali plany polskim fanom

O wyjątkowo zimnym maju śpiewała kiedyś Kora. Nie wiedziała jeszcze, co nas czeka w 2025 roku, jednak wczoraj w okolicach Stadionu Narodowego nikt specjalnie niesprzyjającymi warunkami się nie przejmował. Ani siąpiącym deszczem, ani zimnem, ani historią, która świadczyła przeciw Polakom – przecież przy okazji ośmiu poprzednich edycji warszawskiego Grand Prix nie triumfował jeszcze żaden z nich.

Fani i tak wiedzieli swoje. Co i rusz dało się usłyszeć, że tym razem to już na pewno triumfuje Bartek Zmarzlik. Szaliki na kilku rozłożonych naprędce straganach schodziły, jak trzeba (a ceny w sumie wcale nie były warszawskie), choć wielu kibiców było w nie zaopatrzonych już wcześniej. Biało-czerwone barwy stały się bowiem znakiem rozpoznawczym na dobrych kilka – a może nawet kilkanaście – przystanków tramwajowych przed Narodowym.

Momentami można wręcz było odnieść wrażenie, że to po prostu kolejny mecz piłkarskiej reprezentacji Polski. I to z gatunku tych ważnych. Różnica? Że zamiast „Lewandowski”, to nazwisko „Zmarzlik” było odmieniane przez wszystkie przypadki. Zabrakło tylko koszulek z jego nazwiskiem. Choć, kto wie, może kryły się pod kurtkami?

Reklama

Gwiazda Bartosza Zmarzlika

Przodowały w tym wszystkim zwłaszcza dzieciaki. Idąc na stadion kilkukrotnie usłyszałem, jak pytały rodziców, czy uda im się zgarnąć autograf Bartka, albo zrobić z nim fotkę (odpowiedź była standardowa: “No, zobaczymy, zobaczymy”). Zdarzało się i dopytywanie czy dziś wygra (“Wygra!”), albo upewnianie się, co do jego osiągnięć z przeszłości (“Tata, a ile Bartek ma tych mistrzostw?”). W pewnym momencie zacząłem nasłuchiwać uważniej, próbując trafić na nazwiska innych zawodników, zastanawiając się, czy w tłumie zwykłych kibiców w ogóle padnie którekolwiek z nich.

Udało się wyłowić kilka. Był Dominik Kubera, był Patryk Dudek, ale też Jason Doyle czy Andrzej Lebiediew. Ten ostatni przewinął się z prostego powodu: minąłem grupkę łotewskich fanów, idących na stadion ze swoimi flagami.

Wciąż jednak o Zmarzliku słyszałem więcej, niż o całej reszcie razem wziętej.

Trudno się temu dziwić. Bartek jest bliski statusu najlepszego żużlowca w historii, a dopiero co skończył 30 lat. Pięciokrotnie wygrywał mistrzostwa świata, w tym trzy ostatnie edycje. Można śmiało napisać, że cały cykl jest mu zdecydowanie bardziej przychylny od Warszawy, bo w niej na ogół sobie nie radził. Dopiero w 2023 roku – siódmej edycji tej imprezy – stanął na podium. Na zwycięstwo na Narodowym przed wczorajszym Grand Prix wciąż czekał.

Bartosz Zmarzlik

Bartosz Zmarzlik. W kasku czerwonym. Fot. Newspix

Reklama

Ale fanów to nie zniechęcało. Jeśli w kogoś wierzyli, to właśnie w Bartka. Żeby się o tym przekonać, wystarczyła najzwyklejsza “próba ucha”. O ile bowiem całe Grand Prix miało prowadzony przez konferansjera – choć to słowo jest zbyt „spokojne”, jak na to, co ten wyczyniał – doping, o tyle gdy to Zmarzlik wyjeżdżał na tor, fani go uprzedzali. Podnosiła się wrzawa, zaczynały brawa. Bartek w swoim niebieskim kombinezonie z miejsca zwracał uwagę ludzi.

To nie ta skala – bo być nie może – co Adam Małysz przed laty w skokach, ale w pewnym sensie było podobnie. Wtedy mówiło się „zawołaj, jak Adam będzie skakać”. Na żużlu z kolei zdecydowanie było „czekam, aż Bartek będzie jechać”.

Małysz oddawał jednak niemal zawsze tylko dwa skoki. Zmarzlika na torze fani mogli oglądać sześciokrotnie. Choć pewnie i tak woleliby o jeden raz więcej.

I znowu zwycięstwo. Znowu super, znowu nie my

Już pierwsze dwie serie udowodniły bowiem publice, że łatwo dziś o polski sukces nie będzie. Dominik Kubera zaczął co prawda od przywiezienia trójki – czym faktycznie zachęcił kibiców do podniesienia się z miejsc – ale w kolejnym starcie zgarnął zero punktów. Ogółem zresztą jechał w ciągu tego Grand Prix siedmiokrotnie.

Trzy razy był najlepszy w swoim biegu. Czterokrotnie dojeżdżał ostatni. To była sinusoida, której… on sam nie potrafił wytłumaczyć.

– Nie wiem, dlaczego tak było. Najpierw wygrałem, potem nic nie zmieniałem w motocyklu i przywiozłem zero. Gdy zmieniłem wszystko – znów zero. Gdy zmieniłem jeszcze raz – wygrałem. To specyfika torów jednodniowych, są trudne i zaskakujące. Będę ciężko pracować, żeby wreszcie stanąć na podium, bo to mój czwarty finał i jeszcze na nim nie byłem – mówił.

No właśnie, te dwa najważniejsze starty – w „biegu ostatniej szansy” i finale – też były w jego wykonaniu w pewnym sensie wzlotem i upadkiem. Najpierw, niespodziewanie, bo w teorii nie miał dobrego pola, wygrał pierwszy z nich. Ale w finale – gdzie wybierał jako ostatni – został na starcie i nie był w stanie nadrobić strat na dystansie. Dojechał tuż za pudłem, na którym stanął za to Patryk Dudek.

Ten ostatni po Grand Prix był często pytany o jedno: czy to nie dowód na to, że zasługiwał na stałe miejsce w cyklu? Bo Polaka w sezonie 2025 nie oglądamy w rywalizacji, na Narodowym jechał z dziką kartą. Wybory władz SGP zresztą powszechnie krytykowano, zauważając, że ci posługują się raczej „kluczem geograficznym”, niż patrzą na faktyczne umiejętności zawodników. Dudek był dyplomatą, podkreślał, że to nie jego decyzje, a on sam chce wrócić do Grand Prix na stałe poprzez odpowiednie zawody. W tym sezonie już tego nie zrobi, zostaje przyszły.

Patryk Dudek

Patryk Dudek. Bez kasku. Fot. Newspix

A co do trzeciego miejsca – przed startem ojciec powiedział mu, że widzi go w finale, ba, nawet walczącego o wygraną. Skończyło się dwie lokaty niżej, ale Patryk i tak był niezwykle zadowolony, choć podkreślał, że paradoksalnie pomogło mu to, że jechał „dołożony” do reszty zawodników.

– To trochę inne odczucie, gdy startuje się we wszystkich rundach. W tym roku jechałem tu bez presji, jako dzika karta, i udało się stanąć na podium. Wystawcie mnie z dziką karta na wszystkie rundy cyklu, może wtedy powiem wam dokładnie, jaka jest różnica między stałym uczestnikiem, a kimś, kto jedzie i nie czuje tej presji – mówił.

A poza tym podkreślał, że chciałby na pytania odpowiedzieć szybko, bo… miasto czeka, trzeba na nie uderzyć. No fakt, akurat on miał co świętować. Nawet jeśli nie wygrał.

Nie wygrał też Zmarzlik. Ba, nie był nawet w finale, co nieco zaszkodziło atmosferze na Narodowym. Ale tylko trochę, bo przecież w barażu, w którym jechał i Bartek, triumfował Dominik Kubera. Niemniej: wszyscy czekali na triumf pięciokrotnego mistrza świata. I znów się nie doczekali. Sam Zmarzlik dziękował fanom za doping i dość krytycznie podchodził do swojej jazdy. W rozmowie z Eurosportem mówił:

Po prostu taki dzień. Ważne, że Dominik i Patryk weszli do finału, to mnie naprawdę cieszy. Wolno mi się jechało. Myślę, że robiłem duże błędy również jeździeckie. Kiedyś po nieudanym turnieju może bym nie przyszedł pogadać. Dzisiaj to robię, bo wiem, że pewnych spraw nie przeskoczę. Jeszcze jest długi sezon, dużo rund, będziemy walczyć.

„Walczyć” to zresztą najważniejsze słowo. Bo wydaje się, że Zmarzlik faktycznie ma w tym sezonie z kim przegrać.

Australijska fantazja

Gdybyście minęli Brady’ego Kurtza na ulicy, pewnie nie zwrócilibyście na niego uwagi. Gość niczym przesadnym się nie wyróżnia. Wygląda normalnie, mówi stosunkowo cicho i spokojnie, generalnie jest raczej stoikiem. Ale na motocyklu to inna bestia. Gość o niesamowitych umiejętnościach, dodatkowo z nutką szaleństwa, który potrafi wyczarować znikąd genialny manewr.

Jego kariera długo była podobna do niego – niczym, ale to absolutnie niczym się nie wyróżniała. Jeszcze kilka lat temu jeździł nawet na zapleczu polskiej Ekstraligi. W cyklu Grand Prix z kolei debiutował w 2016 roku, jako młody chłopak, gdy zawody zawitały do Melbourne. W ojczyźnie zgarnął dwa punkty, a potem długo czekał na to, by jeździć w nim na stałe. W ostatnich latach wystrzelił, wszedł do cyklu na stałe przez Grand Prix Challenge, które zresztą wygrał.

I już przed sezonem mówiło się, że może być czarnym koniem. Po ledwie dwóch Grand Prix trzeba zmienić tę opinię – to nie czarny koń, to główny faworyt do odebrania Zmarzlikowi tytułu. Po rywalizacji Warszawie jest bowiem liderem klasyfikacji generalnej. Bartek jeszcze przed startem SGP mówił, że Brady „robi show”. A od osób, które w środowisku żużlowym siedzą słyszeliśmy, że to „prawdziwy rockandrollowiec”.

Brady Kurtz

Brady Kurtz (stoi), obok jego motocykl (leży). Fot. Newspix

I faktycznie, jest w jeździe Brady’ego sporo fantazji, a jeszcze więcej umiejętności. Na jednodniowym torze w Warszawie poradził sobie znakomicie, a potem mówił:

Lider klasyfikacji to oczywiście to miejsce, w którym chcesz się znaleźć. To co prawda dopiero dwie rundy, ale chciałbym na tym prowadzeniu pozostać. Wkładam w to dużo pracy, wydaje mi się, że mogę wygrać klasyfikację generalną. Wiem jednak, że przede mną też trudne momenty. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.

Historia Brady’ego jest o tyle interesująca, że momentami można było zapomnieć, że to… nie on wczoraj wygrał. Triumfował jego rodak, Jack Holder, który za zwycięstwem w Warszawie uganiał się przez lata. Sam zresztą o tym wspominał. – W końcu udało mi się tu wygrać. Pod koniec tor zaczął być problematyczny. Zaryzykowałem, wziąłem drugie pole na finał. Skupiłem się na sobie i może to zdecydowało, że wygrałem.

Australijczycy mieli więc powody do zadowolenia. Ale też… do obaw.

Wyczekiwanie upadku

Obawiać mogli się bowiem o zdrowie Jasona Doyle’a. Ten w biegu numer 15 potężnie uderzył w bandę, a służby medyczne, które z miejsca się przy nim pojawiły, zbierały go z ziemi przez dobrych 20 minut. Australijczyk w końcu wylądował na noszach, a z oficjalnych komunikatów można było się dowiedzieć, że jest przytomny – zresztą pomachał ręką do fanów – i że problemem jest najpewniej jego lewa noga, w której podejrzewano złamanie.

Na stadionie z miejsca dało się usłyszeć opinie pod tytułem: „Cholera, znowu on”. Bo i faktycznie, Doyle to wielki pechowiec. Akurat na Narodowym rok temu wygrał. Ale ledwie rundę później – w Niemczech – zaliczył upadek i kontuzję, która wyeliminowała go z rywalizacji na kilka miesięcy. Zresztą urazów w swojej karierze Australijczyk miał już mnóstwo. I wychodzi, że kolejny przydarzył mu się właśnie wczoraj na Narodowym.

Inna sprawa, że żużel to tak naprawdę sport, w którym na te upadki się czeka.

Ci goście jadą przecież bez hamulców, blisko siebie. Kontakt właściwie stale zdaje się być nieunikniony. I, bądźmy szczerzy, fani w pewnym sensie go chcą. Gdy motocykle się stykają, to dodaje czegoś ekstra do całości. Widowiskowe akcje, na kilka centymetrów od siebie, są podstawą tego sportu. Upadki w pewnym sensie też. Z jednej strony nikt ich nie chce, z drugiej – wzbudzają emocje. A o emocje tu chodzi.

Gdy więc w biegu 14. upadł Brady Kurtz, jednak właściwie z miejsca się pozbierał, fani wiwatowali, nagradzając go oklaskami. Chwilę później już gwizdali, bo wykluczony z restartu został Fredrik Lindgren, który spowodował upadek Australijczyka. Na telebimach widać było bowiem, że kontakt był albo minimalny, albo nie było go w ogóle. Decyzja się nie spodobała, choć w ramach przepisów się broniła. Bo faktycznie – to Szwed był tu winien tego, że jego rywal przywitał się z nawierzchnią. W teorii powinniśmy takich powitań unikać. W praktyce – to właśnie ono ożywiło wówczas publikę.

Ożywiło jednak dlatego, że upadek Brady’ego był niegroźny i z miejsca było to widać. Gdy upadł Doyle, potężnie uderzając w bandę, na stadionie zapadła cisza.

Jason Doyle

Jason Doyle na sekundę przed zderzeniem z bandą. Życzymy zdrowia. Fot. Newspix

Nie da się tego porównać do ciszy, która zapada na przykład wtedy, gdy reprezentacja Polski straci na tym samym obiekcie bramkę. W takim przypadku mimo wszystko ktoś krzyknie, ktoś w końcu poderwie do braw, odezwie się spiker. Tu przez dobrych kilkadziesiąt sekund nie działo się nic poza tym, że do Australijczyka biegli medycy. Nawet silniki zjeżdżających z toru rywali Doyle’a jakby przycichły. Będąc tam wczoraj miałem wrażenie, że tego rodzaju ciszę słyszałem do tej pory tylko raz – gdy w 2011 roku Adam Małysz zaliczył groźnie wyglądający upadek na Wielkiej Krokwi w Zakopanem.

Tu nie chodziło jednak w żadnym razie o to, że to Polak, że mistrz, że upadek przekreślił nadzieje fanów na kolejny triumf. Na Narodowym wszyscy bali się po prostu o zdrowie – a niektórzy pewnie i o życie – Doyle’a. Bo choć upadki dodają emocji, choć są wpisane w żużel, to takiego jak ten Jasona nikt nie chciał widzieć. To, że ktoś spadnie z motocykla, może być wyczekiwane, owszem. Ale tylko pod warunkiem, że zaraz się podniesie i po chwili znów zajedzie na start.

Nikt nie czeka na to, co było wczoraj udziałem Doyle’a. Absolutna cisza – którą wreszcie przerwały brawa, doceniające Australijczyka, bo ten przecież, jak i jego rywale, ryzykuje zdrowiem regularnie właśnie dla fanów – była tego dowodem.

W całym Grand Prix przydarzyły się potem jeszcze trzy upadki, z czego dwa… w kolejnym biegu. Ale one nie były już tak groźne. Stadion nie zamarł, a zamiast ciszy pojawiły się brawa i okrzyki doceniające poświęcenia żużlowców. W pewnym sensie gdy kolejni zawodnicy spadali z motocykli, ale bez wielkich konsekwencji, pozwoliło to fanom na powrót cieszyć się Grand Prix. Jakby odebrało poczucie winy, panujące po upadku Doyle’a, że oglądają coś, co może skończyć się fatalnie.

Bo mimo wszystko patrzą na to głównie dla rywalizacji. Upadki pozostają w tle… aż do momentu gdy się przytrafią.

Pierwszy raz… mógł być lepszy

Przyznam wprost: nigdy wcześniej nie byłem na żużlowych zawodach na stadionie. Choć żużel oglądałem już jako dzieciak, nie był to dla mnie sport pierwszego wyboru. Chodziłem na boiska, korty, stadiony lekkoatletyczne. Na speedway było mi jakoś nie po drodze, może po części dlatego, że ani moje rodzinne strony, ani te, z którym związałem się później w życiu nie są z nim związane. Ot, pokonała mnie geografia.

Gdy więc pojechałem na Narodowy, przypomniałem sobie, co powtarzali mi wszyscy: żużel w telewizji jest fajny. Ale na żywo to zupełnie coś innego.

Czy tak było?

Kurczę, no nie. Brakowało w Grand Prix Polski ścigania, mijanek. Większość biegów układała się już na starcie i do mety jechała procesja. Z rzadka zdarzyło się coś, co podnosiło nieco z miejsca, jak bieg, w którym Bartek Zmarzlik na kresce minimalnie pokonał Jana Kvecha (a potem, już za metą, przypadkowo go wywrócił – na szczęście niegroźnie). Ale to pojedyncze sytuacje, poza tym było stosunkowo nudno.

I jasne, pierwszy raz często bywa nie tak dobry, jak miało się nadzieję. Dlatego daję żużlowi przywilej wątpliwości. Ufam, że to nie problem z nim, a z tymi konkretnymi zawodami. Zresztą sami żużlowcy przyznawali, że warszawski tor nie był dla ścigania przyjazny. Patryk Dudek mówił, że trudno się na nim jeździło. Dominik Kubera wypowiadał się podobnie. Nawet Jack Holder, zdecydowanie najlepszy wczoraj, sugerował, że choć atmosfera była super i świetnie jeździć przed tak dużą publiką, to jednak brakowało nieco ścigania.

Pozostaje zrobić więc chyba tylko jedno – zapakować się któregoś dnia do auta czy pociągu i pojechać: do Częstochowy, Zielonej Góry, może Tarnowa. A tam siąść jak najbliżej barierki i sprawdzić, czy wtedy – w kurzu i zapachu metanolu – jednak odkryje się magię żużla.

Czytaj również na Weszło:

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Świątek zapytana o selekcjonera reprezentacji. Jasna deklaracja: “nie znam się”

Paweł Paczul
3
Świątek zapytana o selekcjonera reprezentacji. Jasna deklaracja: “nie znam się”

Polecane

Piłka nożna

Świątek zapytana o selekcjonera reprezentacji. Jasna deklaracja: “nie znam się”

Paweł Paczul
3
Świątek zapytana o selekcjonera reprezentacji. Jasna deklaracja: “nie znam się”

Komentarze

3 komentarze

Loading...