Stadion we Wrocławiu wyprawił dziś swojej drużynie pogrzeb. Kibice przyszli ubrani na czarno, odpalili pirotechnikę w ciemnych barwach, wywiesili transparent o treści „Nic nie może przecież wiecznie trwać”, a później „Chyba że nasz fanatyzm ku*wa jego mać”. Tego mogliśmy się spodziewać, w końcu to ostatni mecz Śląska u siebie przed degradacją. Gorzej, że w ten klimat wpasowali się piłkarze po obu stronach, którzy bawili się jak na stypie (a my z nimi).
Jagiellonia teoretycznie przybliżyła się do pucharów, ale zrobiła to w takim stylu, że szkoda gadać. Gdy białostoczanie mierzą się z poważnymi firmami, to jeszcze są w stanie doskoczyć do zawieszonej przez siebie poprzeczki oczekiwań – jak ostatnio w Częstochowie czy wcześniej w Warszawie.
Ale ze słabeuszami nie da się obecnie tej drużyny oglądać, niestety. Może się cieszyć Adrian Siemieniec, bo gdyby liga potrwała dłużej – i trzeba byłoby jeszcze pojeździć po Mielcach czy Niepołomicach – Jaga mogłaby nie doczłapać się do pucharów.
Śląsk – Jagiellonia 1:1. Smutny mecz
Ten remis jest dla Dumy Podlasia prawie jak zwycięstwo, bo tak w przypadku trzech jak i jednego punktu we Wrocławiu, w ostatniej kolejce wystarczy jej remis z Pogonią na własnym stadionie. Gdyby Jaga wygrała ze Śląskiem, to Pogoń musiałaby jutro zaliczyć zwycięstwo, a tak może też ugrać z gdańską drużyną jedno oczko – ot, tyle białostoczanie stracili poprzez to potknięcie, a więc straty nie są wcale spektakularne.
Niemniej – bardzo ciężko się to oglądało. I to przytyk tak do jednych, jak i drugich. Jedyny komplement, na który zasługuje pierwsza połowa, to „da się coś wyciąć do skrótu”. To coś, co trochę nas zaskoczyło, bo przecież Śląsk nie miał już noża na gardle, nie musiał grać jak sparaliżowany, w końcu stawką było tylko godne pożegnanie się z Wrocławiem. No a Jaga, wiadomo, musiała bronić trzeciego miejsca, od kogo jak nie od ćwierćfinalisty Ligi Konferencji mamy oczekiwać udowodnienia swojej klasy.
– Brakuje nam odwagi. Nie ma nic do stracenia. Ostatni mecz domowy, kibice przygotowali pożegnanie, więc tutaj trzeba dać z siebie maksa, całą energię, żeby później nie mieć do siebie pretensji. Plan na drugą połowę: zagrać odważniej i mieć więcej jaj – tak w przerwie próbował pobudzić swoich kolegów przed kamerami C+ Jehor Macenko.
Ukrainiec jako jeden z nielicznych może chodzić po tym meczu z podniesionym czołem. Jako prawy obrońca stworzył dwie dogodne okazje. O pierwszej zapomnijmy (fatalna główka), ale druga, po której trafił do siatki, to już nagroda za ambicję. Oczywiście, obrona Jagiellonii się ośmieszyła, bo Macenko przebiegł z piłką pół boiska, mimo że dostał podanie od bramkarza w ataku pozycyjnym, ale warto docenić też fakt, że piłkarz Śląska po prostu wierzył. Pobiegł w pole karne jak po swoje, nie zawahał się, otworzył Śląskowi wynik.
Irytujący Pululu
W Jagiellonii strasznie irytował nas Pululu i tak jak Śląsk w średnim stylu żegna się z Ekstraklasą, tak to samo może o sobie powiedzieć napastnik reprezentacji Demokratycznej Republiki Konga. Napastnik ma dziś na koncie prawdziwy festiwal pomyłek i dziwactw:
- w naprawdę dogodnej sytuacji strzelił bombę prosto w bramkarza
- gdy jego zespół przyspieszył i wymienił między sobą kilka szybkich podań, to piłka została mu gdzieś pod butem
- przy wyprowadzaniu kontry zagrał za plecy Pietuszewskiego, który mógł mieć setkę
- stojąc oko w oko z bramkarzem przewrócił się bez kontaktu (po prostu nie wyszedł mu zwód)
- odebrał piłkę w polu karnym, by za sekundę ją stracić
- w dogodnej okazji posłał zupełnie niegroźny, rachityczny strzał.
I oczywiście, pomógł przy bramce, gdy wziął na plecy obrońców i wychodząc z piłką z szesnastki zrobił miejsce dla Imaza, ale niech ten plus nie przesłoni nam minusów, których była dziś naprawdę cała masa. Na swoje pocieszenie napastnik ma fakt, że inni też nie dowozili jakości. Na przykład żaden ze skrzydłowych Jagi – a obejrzeliśmy ich czterech – nie może powiedzieć o sobie, że zagrał choćby solidne zawody.
W Śląsku też niewielu zasłużyło na dobre słowo. Stoperzy popełniali proste błędy, Baluta był Balutą, Al-Hamlawi najlepiej czuł się, gdy mógł dograć (dwie wrzutki naprawdę mu wyszły), ale jako egzekutor raz nie trafił w piłkę, a raz za długo zwlekał z oddaniem strzału. Pod tym względem mistrzem okazał się jednak Ince, który miał w jednej akcji ze cztery okazje do uderzenia, ale drobił, drobił, markował, przekładał, aż w końcu przebiegł wzdłuż całe pole karne i… nie oddał strzału.
No parodia, co wam mamy powiedzieć.
Mistrzowie Polski mogą mówić o szczęściu, że dowieźli ten remis, bo w ostatnich sekundach meczu setkę miał jeszcze Jasper. Tak zakończył się ten ponury mecz dwóch smutnych drużyn.
Zmiany:
Legenda
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Ładny pogrzeb Stali, ale jednak pogrzeb. Mielec pożegnał Ekstraklasę
- Paolo Urfer śmieje się wszystkim w twarz. Płacenie jest przereklamowane [KOMENTARZ]
- Rafał Gikiewicz jak atencyjni celebryci. Wyciąga kartę „hejt”
Fot. newspix.pl