Każde starcie derbowe jest w jakimś sensie wyjątkowe. Zwłaszcza w takim mieście jak Kraków, gdzie antagonizmy między dwoma największymi klubami urosły do miana „Świętej Wojny”. Jednak nawet w przypadku tak zajadłej rywalizacji jak ta, która toczy się od dekad między Cracovią i Wisłą, można wyróżnić spotkania bardziej i mniej pamiętne. Do grona tych pierwszych z pewnością należy legendarny już dzisiaj mecz z maja 2010 roku. Walcząca wtedy o utrzymanie w lidze Cracovia podjęła Białą Gwiazdę na Suchych Stawach w ramach przedostatniej kolejki Ekstraklasy. Dla wiślaków sytuacja była z pozoru wymarzona – jednym zwycięstwem mogli przybliżyć się do mistrzostwa Polski, a może nawet je przyklepać, a przy okazji uprzykrzyć lokalnym rywalom życie i pchnąć ich w stronę spadku z najwyższej klasy rozgrywkowej. Mogli, ale – koniec końców – to właśnie oni skończyli z niczym, tonąc we łzach.

Jak doszło do jednego z najbardziej pamiętnych zwrotów akcji na finiszu zmagań w Ekstraklasie?
Powspominajmy w oczekiwaniu na emocje, jakie przyniosą nam – lub nie – nadchodzące mecze z udziałem Rakowa Częstochowa i Lecha Poznań.
„To nie był cud, ale rzecz nadprzyrodzona”. O samobóju, który wstrząsnął Ekstraklasą
Spis treści
- "To nie był cud, ale rzecz nadprzyrodzona". O samobóju, który wstrząsnął Ekstraklasą
- Skorża jak Napoleon, Tallinn jak Waterloo
- Lenczyk prosi, by nie kopać Cracovii
- Wisła pod presją, Cracovia nad przepaścią
- Pierwsze kontrowersje. Był faul czy nie?
- Wisła na prowadzeniu, Lech w tarapatach
- Koszmar Mariusza Jopa
- "Albo jesteś rzeźnikiem, albo baranem"
- Lewandowski już miał wybijać piłkę...
- Kibice Lecha "docenili" Jopa przyśpiewką
Skorża jak Napoleon, Tallinn jak Waterloo
Ekstraklasa w sezonie 2009/10 toczyła się pod dyktando Wisły niemal od samego początku rozgrywek. Krakowski klub na fotelu lidera rozsiadł się już po trzeciej serii gier. Naciskał na Białą Gwiazdę chorzowski Ruch, próbowała jej deptać po piętach warszawska Legia, gdzieś w okolicy kręcił się również Lech Poznań. Generalnie jednak, Wisła miała sytuację w lidze pod kontrolą. Traciła sporo punktów, to prawda, ale konkurencja gubiła ich jeszcze więcej. Najpoważniejszy zgrzyt nastąpił tak naprawdę dopiero w 27. kolejce rozgrywek, czyli tuż przed ich końcem. Krakowska ekipa przegrała wtedy u siebie z Koroną Kielce i roztrwoniła w ten sposób część przewagi nad pościgiem. Ruch i Legia nie liczyły się już w grze o tytuł, ale Kolejorz zbliżył się do lidera na dystans jednego oczka straty.
Obrońcami tytułu dowodził już wówczas Henryk Kasperczak, który niespodziewanie zakopał topór wojenny z Bogusławem Cupiałem i dostał w Krakowie szansę na odbudowanie reputacji, mocno nadszarpniętej spadkiem z ligi z mającym duże ambicje Górnikiem Zabrze w 2009 roku.
Kasperczak na stanowisko szkoleniowca Wisły powrócił w marcu 2010 roku, zastępując Macieja Skorżę. Ten ostatni stracił posadę po serii trzech nieudanych meczów na starcie rundy wiosennej. Ale nagrabił sobie przede wszystkim latem, gdy na europejskiej arenie przegrał dwumecz z Levadią Tallinn. – To moje trenerskie Waterloo – mówił wówczas Skorża, całą winę biorąc na siebie. Choć – gdyby trzymać się tej napoleońskiej metafory – pasowałoby raczej przyrównać tamtą porażkę do bitwy pod Lipskiem. Później Skorża, podobnie jak Bonaparte, dostał jeszcze swoje umowne „sto dni”, aż wreszcie poległ definitywnie, przegrywając po 0:1 z Arką Gdynia i GKS-em Bełchatów oraz remisując bezbramkowo z Jagiellonią Białystok. To ostatnie spotkanie przelało czarę goryczy. – Myślę, że problem leżał jednak w dwumeczu z Levadią. Cała drużyna od tego czasu zaczęła gorzej funkcjonować – tłumaczył Piotr Brożek, były obrońca Wisły.
Czy decyzja o rozstaniu z trenerem, który zdobył z Wisłą dwa tytuły mistrzowskie i – mimo kryzysu formy – był też na dobrej drodze, by sięgnąć po kolejne trofeum, była słuszna? Początkowo wstrząs dobrze zrobił drużynie, która odniosła kilka cennych ligowych zwycięstw z rzędu. Efekt nowej miotły w jakimś sensie zadziałał, choć w połowie marca Kasperczak przegrał dwumecz w Pucharze Polski z Lechią Gdańsk. A po sezonie piłkarze Białej Gwiazdy, powracając autokarem z Gali Ekstraklasy, poprosili kierowcę, by ten nadrobił drogi i zajechał do Radomia, pod dom Skorży. Zawodnicy czuli, że rozstanie z trenerem powinno przebiec w inny sposób.
– Dla niektórych w klubie te dwa mistrzostwa Polski to tylko dwa kolejne tytuły. A dla mnie te dwa mistrzostwa, te mecze z Beitarem i Barceloną, to praktycznie całe życie – tak Skorża żegnał się z Wisłą. – Chciałbym, żeby zawodnicy pamiętali o wszystkich trudnych momentach, z których potrafiliśmy wyjść.

Lenczyk prosi, by nie kopać Cracovii
Kibice powrót Kasperczaka na ławkę trenerską Wisły przyjęli z umiarkowanym optymizmem, mając w pamięci sukcesy tego trenera sprzed lat, ale jednocześnie dość powszechnie wyrażali swoje niezadowolenie z powodu zwolnienia Skorży. Wybaczając mu zarówno kiepską passę po przerwie zimowej, jak i kilka bolesnych wpadek, które Wisła zanotowała jeszcze jesienią. W meczach z Lechem, Legią oraz – przede wszystkim – Cracovią. Dla Pasów zwycięstwo nad liderującą w tabeli Wisłą było nie lada sukcesem. Cracovia na poziom Ekstraklasy wróciła bowiem w 2005 roku, po wieloletniej tułaczce w niższych klasach rozgrywkowych. Była w tamtym czasie ligowym średniakiem, troszczącym się przede wszystkim o utrzymanie. Wisła z kolei – hegemonem. Jej potęga się pomału kruszyła, ale wciąż faworyt derbów Krakowa mógł być tylko jeden. Nawet biorąc pod uwagę, że Biała Gwiazda domowy mecz musiała rozegrać w Sosnowcu.
A jednak w listopadzie 2009 roku to podopieczni Oresta Lenczyka zdobyli w derbowym starciu cenne trzy punkty. – Mieliśmy rozpracowaną Cracovię, wiedzieliśmy że bronią się i kontrują. Nam natomiast szwankuje skuteczność pod bramką przeciwnika, co powtarzam po każdym meczu. Porażka na pewno boli, winę ponosimy tylko my, bo zaczęliśmy grać dopiero dwadzieścia minut przed końcem meczu. Cracovia miała jedną sytuację sam na sam ze mną, nic poza tym – wściekał się Mariusz Pawełek w pomeczowej rozmowie, cytowanej na portalu HistoriaWisły. – Musimy siąść, pogadać. Jest to nasza trzecia porażka w tej rundzie. Drużyny nastawiają się na obronę i kontrują, czasem sprzyja im szczęście, nam piłka nie chce spaść pod nogi i zatrzepotać w siatce przeciwnika. Jesteśmy rozżaleni.
Lenczyk na konferencji prasowej nie do końca godził się na to, by występ jego drużyny sprowadzać do jednej, fartownej akcji. – Nie jestem zadowolony z poziomu meczu, ale nie mam zamiaru krytykować na forum publicznym zawodników że grali tak, jak grali. Zwycięzców się nie sądzi, a my nadal jesteśmy w bardzo trudnej sytuacji. Sytuacja drużyny, nie powiem mojej drużyny, ale tej, której jestem trenerem, nadal jest trudna. Wygrała z Polonią w Warszawie, zremisowała z Legią, a więc z drużynami reprezentującymi Polskę w pucharach. Nie sądzę, byście mieli państwo powody, by kopać Cracovię za styl.
Po końcowym gwizdku Skorża przepraszał kibiców, a Michał Goliński mówił, że zwycięskie trafienie z Wisłą to najważniejszy gol w jego karierze. Obie strony krakowskiej barykady nie mogły sobie wtedy zdawać sprawy, że prawdziwie wielkie derbowe emocje w tamtym sezonie dopiero przed nimi.
Wisła pod presją, Cracovia nad przepaścią
Niespodziewanie przed 29. – czyli przedostatnią – kolejką Ekstraklasy zarówno Wisła, jak i Cracovia miały swoje bardzo poważne problemy. Biała Gwiazda nie potrafiła zamknąć tematu w lidze – choć dopiero co pokonała aż 3:0 Legię w Warszawie, to przegrała też 0:1 z Koroną Kielce, pozwalając się wtedy dogonić Lechowi Poznań. Kolejorz przez rozgrywki ligowe od dłuższego czasu kroczył tymczasem bez porażki – ostatni raz podopieczni Jacka Zielińskiego polegli w październiku 2009 roku. W bezpośrednich starciach z Wisłą byli lepsi – jesienią wygrali 1:0, wiosną bezbramkowo zremisowali. Wcześniej pokonali też Białą Gwiazdę w meczu o Superpuchar.
Mieli wszelkie argumenty, by celować w złoto.
– Życie uczy mnie pokory, szczególnie w Wiśle się jej nauczyłem – mówił podłamany Arkadiusz Głowacki po sensacyjnej porażce z Koroną.
Cracovia również na finiszu sezonu wpakowała się w tarapaty. Po dwudziestu seriach ligowych zmagań Pasy zajmowały bardzo bezpieczną, dziewiątą lokatę w tabeli. Jednak gdy do końca rozgrywek pozostawały dwa mecze, podopieczni Lenczyka znajdowali się tuż, tuż nad strefą spadkową. Przewaga niby była jeszcze komfortowa – cztery punkty nad przedostatnią Odrą Wodzisław Śląski, pięć nad Arką Gdynia. Ale nietrudno sobie było wyobrazić czarny scenariusz – Cracovia przegrywa z Wisłą, konkurenci porządnie punktują i w ostatniej kolejce trzeba grać mecz decydujący o ligowym bycie. Nie bez kozery derbowe starcie z 11 maja 2010 roku przedstawiono zatem jako najważniejszą odsłonę „Świętej Wojny” od 1948 roku. Wtedy dwie ekipy z Krakowa zdobyły tyle samo punktów w lidze i trzeba było zorganizować im dodatkowe spotkanie, żeby wyłonić złotego medalistę mistrzostw Polski. W 2010 roku sytuacja była już trochę inna, lecz równie elektryzująca.
Teoretycznie Wisła była w łatwiejszej sytuacji niż Lech. Starcie z Cracovią stanowiło oczywiście spore wyzwanie, ale Kolejorz mierzył się na wyjeździe z bardzo mocnym Ruchem Chorzów. Ekipa Waldemara Fornalika też miała o co grać – walczyła, by utrzymać się na ligowym podium.
– Faworytem jest Wisła. Ale tych faworytów jest coraz mniej, ta liga tak się wyrównała, że każdy walczy z każdym jak równym – tonował nastroje Henryk Kasperczak podczas przedmeczowej konferencji prasowej. Po Oreście Lenczyku widać było natomiast nerwowość i rozgoryczenie. Szkoleniowiec Pasów miał za złe dziennikarzom, że ci po poprzednim spotkaniu jego zespołu nie dostrzegli błędu sędziego, po którym Cracovia straciła pierwszą bramkę. – Jesteśmy w takim miejscu, w jakim jeszcze niedawno nie wyobrażałem sobie, że będziemy. Niestety, kibice będą mieć emocje do końca ligi.
Emocje… I to jeszcze jakie!

Pierwsze kontrowersje. Był faul czy nie?
Spotkanie derbowe rozpoczęło się o godzinie 19:00, podobnie jak pozostałe ligowe mecze, rozgrywane w ramach Multiligi. Murowanym faworytem bukmacherów była Wisła, choć warto napomknąć, że obie ekipy przystąpiły do gry z pewnymi osłabieniami. Między słupkami krakowskiej Wisły stał Marcin Juszczyk, wychowanek klubu i wieczny rezerwowy, tym razem zastępujący kontuzjowanego Mariusza Pawełka. Z powodu urazu pauzował też Łukasz Garguła. Z kolei dostępu do bramki Cracovii strzegł Łukasz Merda. Trener Lenczyk stracił bowiem cierpliwość do pomyłek Marcina Cabaja i dokonał podmianki na pozycji golkipera. Szkoleniowiec Pasów miał również spore kłopoty z obsadzeniem bloku defensywnego. W efekcie z boku obrony grał Tomasz Moskała, znany wcześniej z występów na pozycji… napastnika.
Kasperczak również był zmuszony do kombinacji w defensywie. Wypadli mu między innymi Pablo Alvarez i Junior Diaz, więc w pierwszym składzie pojawił się między innymi Mariusz Jop, który wcześniej zagrał wiosną tylko jedno spotkanie. W ogóle, jeżeli chodzi o personalia, obie strony przystąpiły do meczu bardzo odważnie usposobione. Kasperczak i Lenczyk oddelegowali na boisko wielu zawodników typowo ofensywnych, jednak specjalnego przełożenia na przebieg spotkania to nie miało.
Mecz rozkręcał się powoli.
To, co w pierwszej połowie najważniejsze, wydarzyło się na kilka minut przed zejściem obu ekip do szatni na przerwę. Paweł Brożek, największa wówczas postać Białej Gwiazdy, zgłosił sztabowi medycznemu uraz łydki. Kontuzja okazała się na tyle poważna, że dwukrotny król strzelców Ekstraklasy, który kolejkę wcześniej swoim hat-trickiem załatwił Legię, musiał definitywnie opuścić plac gry. Choć, co ciekawe, jego kłopoty zbiegły się w czasie z najlepszą okazją Wisły do wyjścia na prowadzenie. Arkadiusz Głowacki wpakował nawet piłkę do siatki, ale sędzia Dawid Piasecki uznał, że akcja toczyła się niezgodnie z przepisami i trafienia nie zaakceptował. Chwilę potem blisko błędu był zaś wyraźnie zagotowany Merda, który wybił piłkę wprost w plecy Wojciecha Łobodzińskiego, lecz futbolówka nie znalazła drogi do siatki.
„Co to ma znaczyć, kurwa?”
dociekliwy Arkadiusz Głowacki po nieuznanej bramce dla Wisły
– Sędzia tłumaczył, że był faul na bramkarzu – mówił potem rozeźlony Głowacki o swoim nieuznanym golu. Piasecki wzbudził swoją decyzją spore kontrowersje podczas Multiligi. I chyba słusznie, bo ten faul na Merdzie był – delikatnie rzecz ujmując – bardzo, ale to bardzo wątpliwy.
Wisła na prowadzeniu, Lech w tarapatach
Mimo wszystko, do przerwy to Wisła miała więcej powodów do satysfakcji.
Ofensywna taktyka zastosowana przez gospodarzy kompletnie nie zdała egzaminu, Cracovia właściwie nie zaistniała pod bramką Juszczyka. No a sytuacja zrobiła się jeszcze wygodniejsza dla lidera tabeli, gdy w 46. minucie meczu w Chorzowie gospodarze za sprawą Michała Pulkowskiego objęli prowadzenie w konfrontacji z Lechem. Wisła była już naprawdę o krok od tytułu mistrzowskiego. Zresztą parę chwil potem Artur Sobiech miał doskonałą okazję, żeby dobić zawodników Kolejorza. Wisła w starciu z Cracovią radziła sobie zatem przeciętnie, nie dało się ukryć, ale w korespondencyjnym pojedynku z Lechem wypadała lepiej. Jacek Laskowski i Grzegorz Mielcarski, relacjonujący spotkanie w Canal+, próbowali nawet rozstrzygnąć, czy dobre wieści powinny dotrzeć na boisko, czy lepiej je jednak utrzymać w tajemnicy. – Trzeba powiedzieć o tym zawodnikom. Muszą mieć świadomość, że jeżeli zwyciężą, to już dzisiaj mogą zdobyć mistrzostwo – orzekł Mielcarski.
I być może właśnie pozytywne informacje z Chorzowa, które oczywiście natychmiast dotarły na Suche Stawy, trochę jednak wiślaków uśpiły. Bo po przerwie to Pasy zaczęły przeważać na boisku. W 69. minucie Arkadiusz Głowacki obejrzał żółty kartonik za powstrzymanie wychodzącego na czystą pozycję Marka Wasiluka. W tym samym momencie przez sektor Cracovii przetoczyła się też salwa radosnych okrzyków. Okazało się, że Robert Lewandowski wyrównał przy Cichej.
Dwadzieścia minut do końca spotkania, w tabeli status quo.
Piłkarze Wisły starali się koncentrować na swoich boiskowych zadaniach, pozostając głuchymi na nowiny z Górnego Śląska. Wreszcie, na kwadrans przed końcem podstawowego czasu gry, defensywa gospodarzy się rozsypała. Najpierw Senegalczyk Issa Ba uderzył w poprzeczkę, a kilka chwil później Rafał Boguski zapewnił Wiśle upragnione prowadzenie. Ofensywny pomocnik podciął piłkę nad interweniującym rozpaczliwie Merdą, a ta wylądowała w bramce, zanim interweniujący Sasin zdołał wykopać ją z powrotem w pole. Trybuny zajmowane przez sympatyków Białej Gwiazdy oszalały z radości. – Pierwsza liga, pierwsza liga – poniosły się okrzyki zaadresowane do sympatyków gospodarzy. Reszta spotkań też układała się pod Wisłę. Ruch cały czas remisował z Lechem, a Śląsk Wrocław wyszedł na prowadzenie w starciu z Odrą Wodzisław Śląski. W takim układzie Odra na ostatni mecz sezonu przyjechałaby do Krakowa już niemal na sto procent zdegradowana.
– Czy poczuliśmy się wtedy zbyt pewnie? Chyba nie – zastanawiał się potem Wojciech Łobodziński. – Chcieliśmy pójść za ciosem, ale mieliśmy świadomość, że ten mecz jeszcze nie jest zakończony.

Koszmar Mariusza Jopa
Po zdobyciu bramki Wisła rzeczywiście w krótkim odstępie czasu przeprowadziła parę obiecujących ataków. Tymczasem trener Lenczyk zaczął zmieniać. Na boisko wpuścił Mariusza Sachę i Alexandru Suvorova. Jednak w grze Pasów niewiele się już kleiło. Choć, jak to zwykle w takich sytuacjach bywa, wiślakom niełatwo było zachować opanowanie. Pojawiły się niepotrzebne faule, kłopoty z dłuższym utrzymaniem się przy piłce na połowie przeciwnika. Zabrakło spokoju. Natomiast podopieczni Lenczyka nie szukali kwadratowych jaj i większość akcji starali się rozegrać jak najprościej. W drugiej minucie doliczonego czasu gry piłkę – jak mogło się wtedy wydawać – meczową miał na nodze Radosław Matusiak. Jednak napastnik, choć kropnął potężnie, nie zdołał zaskoczyć Juszczyka.
Był to pierwszy i jedyny strzał celny Cracovii w drugiej połowie meczu. Po rzucie rożnym wiślacy uniknęli już zagrożenia – Andraż Kirm spróbował nawet wyprowadzić kontratak, który miał dobić lokalnych rywali, lecz Słoweniec pechowo dotknął futbolówki ręką.
W trzeciej minucie doliczonego czasu arbiter podyktował rzut wolny dla Pasów.
Równolegle na Suche Stawy dotarły niepokojące wieści z Chorzowa. Zawodnicy Lecha Poznań wyszli na prowadzenie w starciu z Ruchem Chorzów. Stało się zatem jasne, że piłkarze Białej Gwiazdy nawet w przypadku zwycięstwa o mistrzostwo będą musieli jeszcze powalczyć w 30. kolejce, przeciwko Odrze Wodzisław. Tymczasem do wykonania ostatniego rzutu wolnego w derbach Krakowa sposobił się już wspomniany Suvorov.
Piłka dośrodkowana z głębi pola spadła wprost na głowę Mariusza Jopa, a stoper Białej Gwiazdy skontrował futbolówkę w tak niefartowny sposób, że przelobował bezradnego Juszczyka i wpakował piłkę wprost do własnej bramki. Sędzia już nawet nie pozwolił na wznowienie gry od środka. Piłkarze Cracovii po otrząśnięciu się z wstępnego zdumienia oszaleli z radości, jak gdyby sami wywalczyli dopiero co mistrzostwo Polski, albo i nawet mistrzostwo świata. Na murawę wparowali też kibice gospodarzy, targnięci niemożliwą do zahamowania euforią. Komisja Ligi ukarała potem za to klub piętnastoma tysiącami złotych grzywny. Równolegle wściekli sympatycy Wisły zaczęli przeprowadzać demolkę trybun – za co klub otrzymać zakaz wyjazdowy na jeden mecz i dziesięć tysięcy złotych kary.
Zawodnicy drużyny przyjezdnej kompletnie się rozsypali. Niektórzy, jak Piotr Brożek, po prostu się rozpłakali. A z głośników rozśpiewał się Maciej Maleńczuk.
„Albo jesteś rzeźnikiem, albo baranem”
Jak ocenili to spotkanie jego uczestnicy? Zajrzyjmy do archiwów portali HistoriaWisły i WikiPasy, gdzie zgromadzono sporo materiałów prasowych:
- Marcin Juszczyk (Wisła): – W pełni kontrolowaliśmy to spotkanie. Nie chcę mi się wierzyć w to co się stało. W szatni w pierwszym momencie wszyscy byliśmy bardzo źli na siebie. Krzyczeliśmy i nie mogliśmy uwierzyć w to co się stało. Później staraliśmy się pocieszyć Mariusza, bo to jest pech, a nie brak umiejętności, no i brak szczęścia.
- Piotr Polczak (Cracovia): – Nie mieliśmy nic do stracenia. Mieliśmy sytuacje, ale wszystko skończyło się dla na szczęśliwie. Najważniejsze, że derbów nie przegraliśmy. Cracovia pany. Poprzednie derby wygraliśmy, teraz zremisowaliśmy. To nas najbardziej cieszy.
- Orest Lenczyk (Cracovia): – Dzisiaj nie był to wspaniały mecz, ale to taki zawód, że jest się albo rzeźnikiem, albo baranem. Dziś byłem pół-rzeźnikiem i pół-baranem, bo gdy Wisła prowadziła, różki zaczęły mi rosnąć. Byliśmy na jednym kolanie, ale chłopcy chcieli grać do końca.
- Henryk Kasperczak (Wisła): – Jesteśmy załamani. […] Trudno przełknąć ślinę, ten wynik jest trudny do przetrawienia tym bardziej, że Lech wygrał z Ruchem i przed ostatnią kolejką ma przewagę punktową nad nami. W mojej karierze takie zjawiska się nie zdarzały.
- Paweł Brożek (Wisła): – Jesteśmy załamani. Atmosfera jest fatalna, jutro na pewno będzie jeszcze gorzej. Pozostało nam tylko wierzyć, że to szczęście, które dzisiaj nas opuściło, będzie przy nas w sobotę.
- Janusz Filipiak (Cracovia): – To nie był cud, ale rzecz nadprzyrodzona.
Z kolei Mariusz Jop opowiedział o swoim feralnym samobóju w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”.
– Miałem jeszcze nadzieję, że ta piłka trafi w poprzeczkę – przyznał obrońca. – Tak dziwnie opadała… Straciłem równowagę przed wybiciem i stąd trafienie samobójcze. […] W nocy zamknąłem oczy tyko na chwilę. Było trudno. To bardzo ciężka dla mnie sytuacja. W trakcie mojej kariery piłkarskiej jeszcze nigdy nie byłem w tak trudnym momencie. Oglądałem tę akcję kilkanaście razy dziś w nocy. Wydawało mi się, że właściwie dobrze się zachowałem, bo wyprzedziłem zawodnika, którego pilnowałem. Wydawało mi się, że wybiję piłkę przed siebie, natomiast ona jakoś tak niefortunnie się odbiła, że poleciała do bramki. Marcin Juszczyk nie miał szans obronić tego strzału. Ta sytuacja to nieprawdopodobny koszmar, ogromny pech. Trudno sobie wyobrazić, że w takich okolicznościach można było zremisować wczorajsze spotkanie. O dalszych konsekwencjach nie mówię, bo wiadomo, co się z tym wiąże.
– O wyniku Lecha dowiedzieliśmy się w szatni. Wtedy jednak dowiedzieliśmy się tylko wyniku i tego, że bramka padła w końcówce. Później chyba każdy sam z relacji telewizyjnych dowiedział się, jak to wszystko nieprawdopodobnie się układało. Lech zdobył gola w doliczonym czasie gry, po akcji, która zaczęła się od faulu na piłkarzu Ruchu. Lewandowski chciał wybić piłkę, ale zobaczył, że piłkarz Ruchu się podniósł i grał dalej. Wydarzyło się coś, czego nie da się objąć rozumem. Pojawiają się pytania, dlaczego tak się to wszystko potoczyło. Chyba pozostaną one bez odpowiedzi – dodał Jop.
„Mam świadomość, że będę postrzegany jako ten, który zawalił Wiśle sezon. To najpodlejsza chwila w mojej karierze”
Mariusz Jop na łamach „Gazety Wyborczej”
Szczęście, wbrew pobożnym życzeniom Pawła Brożka, pozostało przy Kolejorzu.

Lewandowski już miał wybijać piłkę…
Lech nie pękł pod presją i wygrał w ostatniej kolejce z Zagłębiem Lubin, a Wisła podzieliła się punktami z Odrą, tracąc zresztą znowu bramkę w samej końcówce spotkania. Henryk Kasperczak nie zdołał utrzymać Białej Gwiazdy na szczycie tabeli, przegrał sezon. Wkrótce Bogusław Cupiał poszukał więc nowych rozwiązań, w roli trenera obsadzając Roberta Maaskanta z Holandii. Co pozwoliło wiślakom ponownie wspiąć się na ligowy szczyt, ale – przynajmniej jak dotąd – po raz ostatni.
Mistrzostwo dla Lecha Poznań w 2010 roku było też oblepione masą sędziowskich kontrowersji, o czym zresztą wspominał Mariusz Jop w cytowanej rozmowie z „Wyborczą”. Dość brutalnie podsumowaliśmy to przed laty na Weszło: – Wisła grała w tym sezonie żenującą piłkę i jest drużyną, która dogorywa, jednakże gdyby nie wpadki sędziowskie, psim swędem uciułałaby dość punktów, by właśnie świętować mistrzostwo Polski. Mało tego: w 29. kolejce mieliśmy trzy poważne błędy sędziowskie – nieuznany gol Głowackiego, brak karnego na Sobiechu i brak faulu na Piechu. Gdyby chociaż jedna z tych trzech sytuacji (jedna na trzy!) została zinterpretowana właściwie, liderem tabeli dalej byłaby Wisła. Lech musiał więc liczyć na stuprocentową nieskuteczność arbitrów.
Druga z bramkowych akcji Kolejorza w konfrontacji z Ruchem jest wręcz kuriozalna.
Manuel Arboleda ewidentnie sfaulował Arkadiusza Piecha – wychodzącego sam na sam z bramkarzem Lecha! – ale sędzia Paweł Gil przewinienia nie zauważył i puścił grę. Poznaniacy ruszyli więc z kontrą, lecz Robert Lewandowski chciał przerwać akcję swojego zespołu, widząc zwijającego się na murawie Piecha. No ale gdy tylko „Lewy” dostrzegł, że poturbowany piłkarz Niebieskich pomału zbiera się do kupy, niejako wznowił atak Lecha. Odegrał do Siarhieja Krywca, a ten niskim strzałem wpakował piłkę do bramki. Krzysztof Pilarz nawet nie podjął interwencji, chyba zdezorientowany rykoszetem po nodze Rafała Grodzickiego.
– Arboleda powinien otrzymać czerwoną kartkę. Sędzia był blisko tej akcji, ale jakoś nie zauważył ostrego wejścia zawodnika gości – wściekał się w rozmowie z „Przeglądem Sportowym” Grzegorz Baran, zawodnik Ruchu. Wtórował mu Piech. – To był faul. Przecież sam bym się nie wywrócił, tylko pobiegł bym dalej.
– Powinienem był dalej leżeć, a wtedy mecz zakończyłby się dla nas remisem – przyznał poniewczasie gracz Niebieskich.
Kibice Lecha „docenili” Jopa przyśpiewką
W sezonie 2010/11 Wisła dwukrotnie pokonała Cracovię w Ekstraklasie, ale trudno powiedzieć, by dzięki tamtym zwycięstwom udało się szybko zapomnieć o gorzkim smaku remisu na stadionie Hutnika. Z kolei kibice Lecha Poznań chętnie i bezlitośnie przypominali Jopowi o jego niefortunnym wyczynie. Kiedy kibice Kolejorza świętowali zdobycie tytułu podczas starcia z Zagłębiem Lubin, jedną z ich ulubionych przyśpiewek było proste, ale wymowne: „Mariusz Jop, aeaeae”.
Cóż – w zasadzie trudno się dziwić tej szyderce. Wiele samobójczych trafień widziała Ekstraklasa, ale przecież nie o takim ciężarze gatunkowym. W tamtym czasie dla Białej Gwiazdy każdy wynik inny od mistrzostwa kraju był oczywiście uznawany za sromotną klęskę.
***
Czy to najbardziej spektakularny zwrot akcji w walce o mistrzostwo Polski, jeśli chodzi o najnowszą historię Ekstraklasy? Chyba tak, choć trzeba też wspomnieć o sezonie 2006/07, kiedy GKS Bełchatów przewodził ligowej stawce niemal nieprzerwanie od 14. do 28. serii spotkań. Wtedy jednak poległ u siebie 1:2 z… Wisłą Kraków i spadł na drugie miejsce w tabeli, wyprzedzony przez Zagłębie Lubin. Miedziowi w finałowej kolejce wygrali zaś na wyjeździe z Legią, pieczętując w ten sposób zdobycie tytułu. Ostatni tydzień rozgrywek z perspektywy ekipy Oresta Lenczyka został upamiętniony w kapitalnym materiale Canal+ („Siedem dni od mistrzostwa”).
Kilka innych przykładów:
- w sezonie 2011/12 od 20. do 28. kolejki liderowała Legia Warszawa, lecz wtedy wyprzedził ją Śląsk Wrocław, który ostatecznie sięgnął po mistrzostwo
- w sezonie 2016/17 od 25. do 33. kolejki prowadziła Jagiellonia Białystok, ale utraciła fotel lidera na rzecz Legii Warszawa, która zgarnęła tytuł, choć wcześniej ani razu przez cały sezon nie udało jej się wskoczyć na najwyższy stopień podium (trzeba jednak pamiętać, że wówczas obowiązywał w Ekstraklasie podział punktów po sezonie zasadniczym, niejako sztucznie rozniecający emocje w końcowej fazie rozgrywek)
- z kolei w sezonie 2018/19 od 13. do 30. kolejki w lidze prowadziła Lechia Gdańsk, po 31. kolejce Legia Warszawa, po 32. kolejce ponownie Lechia, potem raz jeszcze Legia… aż w końcu warszawiaków i gdańszczan pogodził Piast Gliwice, który zasiadł w fotelu lidera po 34. serii spotkań i już go nie opuścił
- ciekawie układał się też sezon 2021/22, kiedy Lech Poznań po 29. kolejce stracił palmę pierwszeństwa na rzecz Rakowa Częstochowa, lecz odzyskał ją po kolejce numer 31 i koniec końców wywalczył mistrzostwo Polski
W poprzedniej kampanii ligowej zmiana na pozycji lidera była zaś teoretycznie możliwa nawet w finałowej serii spotkań, jednak Jagiellonia Białystok obroniła się przed naporem Śląska Wrocław. Obie ekipy zakończyły ligowe zmagania z identycznym dorobkiem punktowym, lecz Jaga miała korzystniejszy bilans meczów bezpośrednich.
Po raz ostatni (i zdaje się, że jak dotąd jedyny, licząc sezony rozgrywane w klasycznym systemie ligowym) do zmiany lidera w najwyższej klasie rozgrywkowej w Polsce po ostatniej kolejce doszło w 1982 roku. Przewodzący stawce Śląsk Wrocław (39 punktów) mierzył się wówczas u siebie z Wisłą Kraków, a drugi w tabeli Widzew Łódź (38 punktów) grał na wyjeździe z Ruchem Chorzów. Wrocławianie polegli 0:1, łodzianie zremisowali 1:1 – w efekcie obie ekipy zrównały się punktami, a tytuł przypadł Widzewowi. Trzeba jednak pamiętać, że cała końcówka sezonu 1981/82 ze sportową rywalizacją miała niewiele wspólnego. Ale to już materiał na osobny artykuł.
CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Kulesza jednak bez rywala w wyborach? Zaskakujący rozpad opozycji [KULISY]
- 17 lat Śląska w Ekstraklasie. Sukcesy, barwni trenerzy, fatalne błędy w zarządzaniu
- Sezon życia “Il Fenomeno”. Ronaldo podbił Barcelonę i… porzucił ją dla Interu
- Najlepszy młody stoper w Polsce. Czy Jan Ziółkowski zrobi karierę?
- Rodado: Wisła ma szczęście, gdy jej mecze prowadzi Marciniak [WYWIAD]
- “Zaczął strzelać, a nam opadły szczęki”. Jak Gianfranco Zola zaczarował Anglię
fot. FotoPyk / NewsPix.pl