Reklama

“Zaczął strzelać, a nam opadły szczęki”. Jak Gianfranco Zola zaczarował Anglię

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

17 kwietnia 2025, 14:37 • 21 min czytania 5 komentarzy

Gianfranco Zola w latach 90. niewątpliwie należał do grona największych gwiazd włoskiego futbolu. Na szerokie wody wypłynął w barwach Napoli, namaszczony na następcę samego Diego Maradony. Później brylował w ekipie Parmy, przebił się także do reprezentacji Italii. Jednak tak naprawdę pełnię potencjału udało mu się zademonstrować dopiero po przeprowadzce do Anglii i to właśnie tam zapracował na status legendy. Dość powiedzieć, że to Zola strzelił zwycięskiego gola dla Chelsea w finale Pucharu Zdobywców Pucharów z 1998 roku. Powiódł w ten sposób londyńską ekipę do jednego z największych triumfów w jej historii przed erą Romana Abramowicza. Zapraszamy do przeczytania opowieści o brytyjskiej przygodzie niepozornego Włocha, w którym do szaleństwa zakochali się fani The Blues i którego bał się sam sir Alex Ferguson.

“Zaczął strzelać, a nam opadły szczęki”. Jak Gianfranco Zola zaczarował Anglię

***

Obserwujcie go teraz! Będzie wykonywał rzuty wolne – zakomenderował Ruud Gullit, grający trener Chelsea.

Cała ekipa The Blues rozsiadła się zatem przy linii bocznej boiska treningowego i skupiła wzrok na Gianfranco Zoli, który przygotowywał się do oddania paru uderzeń ze stojącej piłki. Była to jesień 1996 roku, dobiegał właśnie końca pierwszy trening Włocha w barwach londyńskiego zespołu. Piłkarze Chelsea nie wiedzieli wcześniej, czego mogą się właściwie spodziewać po Zoli, który na pierwszy rzut oka nie prezentował się imponująco. Niewysoki, cichutki, nieśmiało uśmiechnięty.

– Słyszeliśmy, że to fenomenalny piłkarz, ale niewielu z nas miało okazję, żeby obejrzeć go w akcji z bliska – pisze w swojej autobiografii Dennis Wise. – Ruud, który znał go z Włoch, kazał nam po prostu usiąść i obserwować. Więc siedzieliśmy, patrzyliśmy, a szczęki stopniowo opadały nam na ziemię. Piłka robiła dokładnie to, czego sobie zażyczył Franco. Kręciła się, wznosiła i opadała. Zawsze w idealnym punkcie. Pamiętam, że powiedziałem wtedy kolegom: “Cholera. Panowie, od dzisiaj mamy tylko jedną taktykę – dajemy się sfaulować w okolicach pola karnego, a Franco zajmie się resztą”. Był zabójczy, dosłownie zabójczy. Kiedy oddawał na treningu dwadzieścia uderzeń z dystansu, dziewiętnaście z nich trafiało w światło bramki. Ściągnięcie go do Chelsea było naprawdę wielkim dniem dla klubu.

Reklama

Tytułem uzupełnienia do wypowiedzi Anglika – nie tylko dla klubu. Dla całej Premier League.

Gianfranco Zola. Bohater finału Pucharu Zdobywców Pucharów

W połowie lat 90. Chelsea z ligowego średniaka przepoczwarzyła się w zespół o pucharowych, albo i nawet o mistrzowskich ambicjach. The Blues mieli olbrzymie problemy z ustabilizowaniem wysokiej formy, fakt, ale kiedy już im żarło, to prezentowali się naprawdę efektownie. Niekiedy grali wręcz nieco wariacki, zupełnie pozbawiony kalkulacji futbol. Katalizatorem dla tych przemian okazał się właśnie Zola, który szybko wyrósł na postać numer jeden w ekipie ze Stamford Bridge. Inspirując przy okazji inne angielskie kluby do sięgania po graczy imponujących przede wszystkim techniką, a niekoniecznie motoryką czy siłą.

Włoski czarodziej jedną ze swoich najważniejszych bramek w barwach Chelsea zdobył jednak nie w Anglii, lecz w Szwecji. Na nieistniejącym już stadionie Råsunda, gdzie w maju 1998 roku londyńczycy sięgnęli po drugi w swojej historii Puchar Zdobywców Pucharów.

The Blues rywalizację w tych europejskich rozgrywkach zaczęli naturalnie dzięki triumfowi w Pucharze Anglii. Finał FA Cup z 1997 roku był zresztą dość symboliczny dla nadciągającej rewolucji w angielskiej piłce. Zmierzyły się wtedy ze sobą dwie – nazwijmy to – międzynarodowe drużyny. Z jednej strony Chelsea, dowodzona przez wspomnianego Gullita. W jej składzie choćby Frode Grodås z Norwegii, Dan Petrescu z Rumunii i Frank Leboeuf z Francji. Z drugiej zaś strony Middlesbrough, a tam między innymi dwóch Brazylijczyków: Juninho Paulista i Emerson. Do tego Mikkel Beck z Danii i Vladimír Kinder ze Słowacji. Największą sławą okryły się jednak włoskie gwiazdy obu ekip. Gianfranco Zola, Gianluca Vialli i Roberto Di Matteo w Chelsea, Fabrizio Ravanelli i Gianluca Festa w Boro.

Łącznie: dwunastu nie-wyspiarzy pojawiło się na boisku w jednym tylko finale. I to nie licząc Franka Sinclaira z Chelsea, który wprawdzie reprezentował Jamajkę, ale urodził się w Anglii. Jeśli zaś dla porównania podliczyć międzynarodowe towarzystwo w finałach z lat 1980-1992, wynotować można ledwie dziesięć podobnych przypadków. Crystal Palace w 1990 roku wystawiło na Wembley ekipę złożoną z samych Anglików.

Reklama

Ostatecznie to właśnie Włosi zadecydowali zresztą o przebiegu starcia Chelsea z Middlesbrough. Di Matteo, specjalista od trafień w najważniejszych spotkaniach, zapewnił londyńskiej ekipie prowadzenie już po 42 sekundach gry, ustanawiając w ten sposób nowy rekord rozgrywek. Natomiast Ravanelli, zwany “Srebrnym Lisem”, opuścił murawę z powodu kontuzji w 21. minucie spotkania, co podcięło skrzydła ofensywie Boro, w dużej mierze polegającej na jego indywidualnych wyczynach. Z kolei Feście udało się wpakować futbolówkę do siatki, lecz gol wyrównujący jego autorstwa nie został uznany z powodu minimalnego ofsajdu.

A co z Zolą?

Włoch jak zwykle błysnął sprytem i technicznym kunsztem.

W 89. minucie spotkania dograł piłkę do Eddiego Newtona, a ten ustalił wynik finału na 2:0 dla Chelsea. Gullit został tym samym pierwszym szkoleniowcem spoza wysp, który zdobył Puchar Anglii. Dla The Blues było to na dodatek pierwsze krajowe trofeum od przeszło ćwierćwiecza. “Sexy football” w wykonaniu londyńczyków, któremu wielu wróżyło całkowitą porażkę, zaczął zatem owocować naprawdę znaczącymi sukcesami. Błyskotliwy Zola stał się centralną postacią tego projektu.

Chelsea – Middlesbrough 2:0 (finał Pucharu Anglii 1997).

Zola strzelił także po bramce w każdym z dwumeczów na drodze Chelsea do wspomnianego finału Pucharu Zdobywców Pucharów w sezonie 1997/98, nie licząc pierwszej rundy i konfrontacji ze Slovanem Bratysława. Londyńczycy najpierw poradzili sobie ze Słowakami, a potem wyrzucili za burtę norweskie Tromsø. W ćwierćfinale uporali się natomiast z Realem Betis. Schody zaczęły się właśnie po pokonaniu Andaluzyjczyków, ponieważ w półfinałowym dwumeczu Chelsea przegrała 0:1 pierwsze starcie z włoską Vicenzą. – Jedyny pozytyw dla Chelsea po tym meczu to fakt, że Vicenza okazała się zwyczajnie zbyt słaba, żeby w pełni wykorzystać fatalną formę angielskiej drużyny – pisały brytyjskie media po tym spotkaniu. Łatwo wyczuć w tym podsumowaniu w pełni zrozumiały niesmak – Vicenza w 1997 roku wygrała Puchar Włoch, co było rzecz jasna olbrzymim sukcesem, ale już w sezonie 1997/98 broniła się przed spadkiem z Serie A.

Gianluca Vialli, którzy zimą przejął od Gullita rolę grającego managera klubu, znalazł się w ogniu krytyki.

– Myślę, że Luca za bardzo obawiał się tego dwumeczu – opowiada Dennis Wise w swojej książce. – Był Włochem, więc wiedział, czego możemy się spodziewać po naszych przeciwnikach. Zakładał, że planem rywali będzie wytrącić nas z równowagi i złapać kontratakiem. Dlatego postanowił, że na wyjeździe zrezygnujemy z typowego dla nas, pozytywnego stylu gry. Mieliśmy się wycofać i czekać na ruch przeciwnika. To był błąd. Niepotrzebnie oddaliśmy inicjatywę, nie potrafiliśmy grać w ten sposób. W efekcie Vincenza nas zupełnie zdominowała i bardzo zasłużenie zwyciężyła 1:0. Do Londynu wróciliśmy z porażką na koncie i bez strzelonego gola. Zrobiło się zatem niebezpiecznie, bo kto jak kto, ale Włosi potrafią bronić korzystnego rezultatu.

Zola na ławce w finale. Vialli wystawił… samego siebie

Atmosfera przed rewanżem stała się niezwykle napięta. W grze o trofeum poza Chelsea i Vicenzą pozostał także VfB Stuttgart oraz Lokomotiw Moskwa. Anglicy, co w sumie dla nich typowe, przedwcześnie poczuli się murowanymi faworytami do triumfu. No i wiele wskazywało na to, że otrzymają od włoskich przeciwników bolesnego prztyczka w nos. – W pierwszym meczu popełniliśmy błędy, za które przyszło nam sporo zapłacić. Ale nie myślcie, że będę krytykował moich zawodników, bo oni dali z siebie wszystko. Teraz Vicenza musi wytrzymać nasz napór na Stamford Bridge, co nie będzie łatwe, zapewniam – odgrażał się Vialli.

Stali bywalcy Stamford Bridge oczekiwali rzecz jasna impulsu przede wszystkim od swojego ulubieńca.

Odpowiedzialność za uratowanie Chelsea spoczęła na barkach Zoli.

“Franco dysponował cudowną techniką, perfekcyjnie utrzymywał równowagę w dryblingu. Momentami wyglądał jak wierna kopia Diego Maradony, z którym grał w Napoli. Jego rzuty wolne były niesamowite. Prawdziwy artysta”

Brian Laudrup cytowany w “FourFourTwo”

16 kwietnia 1998 roku zawodnicy obu ekip zameldowali się na murawie Stamford Bridge. – To jeden z najbardziej ekscytujących meczów, w jakich kiedykolwiek wziąłem udział – opowiada Wise. – Posiadanie jednobramkowej zaliczki zazwyczaj skłania zespół do ostrożnej, defensywnej gry i wyczekiwania na kontrataki. Dla Włochów taki styl to sama przyjemność. Z jednej strony zatem wiedzieliśmy, że musimy atakować rozsądnie i cierpliwie, żeby nie nadziać się na kontrę. Z drugiej – trzeba było jak najszybciej przekuć przewagę własnego boiska na bramki. Musieliśmy to jakoś zbalansować. W jaki sposób? Decyzję podjęli za nas rywale.

W 32 minucie spotkania Pasquale Luiso wykorzystał fatalną dezorganizację formacji obronnej gospodarzy i wpakował piłkę do siatki. Mało mu jednak było wrażeń. Włoch, który ostatecznie został królem strzelców całych rozgrywek, przyłożył jeden palec do ust, a drugim zaczął wskazywać na wszystkie trybuny Stamford Bridge, uciszając tym gestem fanów. Kibice wpadli w furię. I piłkarze Chelsea najwyraźniej też, bo już trzy minuty później Gustavo Poyet umieścił w siatce piłkę odbitą przez bramkarza Vicenzy po uderzeniu Zoli. Chelsea wciąż była daleka od zapewnienia sobie awansu do finału, ale zawsze lepiej zejść na przerwę remisując niż przegrywając.

W drugiej połowie podrażnieni i nabuzowani The Blues nie dali się już powstrzymać coraz głębiej ustawionym oponentom.

Gianfranco Zola w 2024 roku

Prowadzenie dał im niezawodny Zola, który głową skierował futbolówkę do siatki po kapitalnym dośrodkowaniu Viallego. Trafienie na wagę awansu zanotował natomiast kolejny z weteranów, Mark Hughes. Co ciekawe, asystę zapisał na swoim koncie… bramkarz Chelsea, Ed de Goey.

Nie był to zresztą ostatni znaczący wyczyn Holendra. – Włosi wiedzieli, że muszą się odsłonić i poszukać drugiej bramki, więc mecz kompletnie wymknął się spod kontroli. Piłka przelatywała z jednego pola karnego do drugiego. Pasja kibiców udzieliła się obu zespołom – wspomina Wise. – W ostatniej minucie Ed de Goey stał się bohaterem wieczoru. Skrzydłowy Vicenzy urwał się naszemu obrońcy i wstrzelił piłkę w pole bramkowe, gdzie na podanie czekał Luiso. Z całą pewnością zdobyłby bramkę, gdyby Ed jakimś cudem nie strącił mu piłki z nogi. Futbolówka wyleciała na rzut rożny, z którego nic nie wyszło. Popędziłem do Eda, żeby go porządnie wyściskać. A potem dałem też do zrozumienia Luiso, co myślę na temat uciszania naszych kibiców na Stamford Bridge. Co za wieczór, co za mecz!

– Gdybym miał wybrać ten jeden, najpiękniejszy wieczór na Stamford Bridge, byłby to ten – wtórował Gustavo Poyet.

Zaplanowany na 13 maja finał rozgrywek zapowiadał się na – mimo wszystko – nieco łatwiejszą przeprawę dla angielskiej drużyny. Jeżeli chodzi o nazwiska, ekipa VfB Stuttgart na tle Chelsea wypadała blado. Wtedy jeszcze na nikim nie mogła robić wrażenia obecność Joachima Löwa na ławce trenerskiej niemieckiego zespołu. Oczywiście Fredi Bobić, Murat Yakin czy – przede wszystkim – Krasimir Bałakow to były powszechnie cenione postaci w świecie europejskiego futbolu. Ale nie na tyle, by londyńczycy mieli na ich widok trząść kolanami. Pojawił się jednak poważny problem. Na krótko przed finałem Zola nabawił się dokuczliwego urazu pachwiny, więc Gianluca Vialli nie chciał ryzykować wystawienia swojego rodaka w pierwszej jedenastce. Postawił na… siebie.

W efekcie finałowe starcie The Blues rozpoczęli z Tore André Flo oraz właśnie Viallim w linii ataku. Niepocieszony Franco spoczął natomiast z kwaśną miną na ławce rezerwowych. Na murawie pojawił się dopiero w 71. minucie, gdy na stadionowym zegarze widniał dalej bezbramkowy remis. Chelsea kontrolowała przebieg spotkania, miała wyraźną przewagę, ale w ofensywie nieustannie czegoś londyńczykom brakowało, by zaskoczyć nieźle zorganizowanych, ostrożnych oponentów.

Nad Råsundą zaczął się unosić swąd nadchodzącej dogrywki, ale szybko wyszło na jaw, że brakującym elementem układanki była właśnie przebojowość Zoli. Gwiazdor potrzebował ledwie dwóch kontaktów z piłką (pierwszym była… strata w środku pola), by zdobyć otwierające i, jak się okazało, zwycięskie trafienie dla Chelsea.

Chelsea FC – VfB Stuttgart 1:0 (finał Pucharu Zdobywców Pucharów 1998)

– Nigdy wcześniej nie widziałem tyle pasji w jego… W całym jego ciele – pisze Wise, który zanotował wtedy asystę. – Myślę, że Franco był niezadowolony, gdy dowiedział się, że nie wyjdzie w pierwszym składzie. Na boisku spędził w sumie dwadzieścia minut i został wybrany najlepszym piłkarzem spotkania. To cały on.

The Blues poszli za ciosem i zgarnęli też Superpuchar Europy, pokonując 1:0 Real Madryt. W sumie Zola zdobył na Stamford Bridge sześć trofeów – dwa Puchary Anglii, Puchar Ligi Angielskiej, Puchar Zdobywców Pucharów, Superpuchar Europy i Tarczę Dobroczynności. Całkiem nieźle jak na gościa, który do klubu dołączył w wieku trzydziestu lat. – Już wcześniej mogłem powiedzieć, że mam całkiem niezłą karierę – ocenił Włoch. – Ale to w Chelsea napisałem jej najpiękniejszy rozdział.

Zola w Londynie. “Po co nam on? John Spencer jest w świetnej formie!”

Jeżeli chodzi o aspekty typowo piłkarskie, Zola nie miał większych trudności z przystosowaniem się do brytyjskich realiów. W Serie A rywalizował z najlepszymi obrońcami świata, a także – co pewnie jeszcze ważniejsze – z najlepiej zorganizowanymi w defensywie drużynami na całym Starym Kontynencie. Przeprowadzka do Premier League pozwoliła mu więc odetchnąć, zwyczajnie ułatwiła mu życie. Włoch wzmocnił ekipę The Blues w listopadzie 1996 roku. Już w grudniu został wybrany ligowcem miesiąca, wkrótce potem nagrodzono go także tytułem Piłkarza Roku wg Football Writers’ Association. – W Anglii grało się wówczas otwartą piłkę, co niezwykle mi pomogło. Przyszedłem do Premier League z Włoch, gdzie ścisłe krycie było na porządku dziennym. Gra w Chelsea stanowiła ulgę – opowiada Zola, cytowany w “The Telegraph”. – Początkowo to była moja wielka przewaga. Miałem na boisku mnóstwo przestrzeni, co zapewniało mi wielkie możliwości. W drużynie też odnalazłem się szybko. Do Londynu sprowadził mnie Ruud Gullit, który wiele lat grał we Włoszech. W Chelsea byli też inni włoscy zawodnicy.

Nieco trudniej było się Zoli przyzwyczaić do codziennego życia w angielskiej stolicy z uwagi na barierę językową. – Nie znałem angielskiego. Moja rodzina też nie. Musieliśmy znaleźć jakiś sposób, by się zadomowić w innym kraju, kompletnie innym środowisku. W olbrzymim mieście. Na szczęście klub się o nas zatroszczył – wspomina Franco. – Angielskiego uczyłem się razem z moją rodziną. Przemiła pani nauczycielka przychodziła do nas do domu i urządzała nam grupowe korepetycje.

Dla Zoli transfer do Chelsea był swoistym restartem w karierze. W 1996 roku napastnik zawiódł podczas mistrzostw Europy, podobnie zresztą jak cała reprezentacja Italii. Równolegle osłabła też jego pozycja w naszpikowanej gwiazdami Parmie. Wiele wskazywało, że jego prime najzwyczajniej w świecie minął, a do Anglii przyjechał po ostatnią grubą wypłatę. – W listopadzie doszły nas słuchy, że do klubu przychodzi koleś z Włoch – wspomina Michael Duberry, wychowanek Chelsea, w rozmowie ze Sky Sports. – Wiedzieliśmy o nim tylko tyle, że kiedyś trenował z Maradoną i od niego nauczył się wykonywania rzutów wolnych. Nie do końca cieszył nas ten transfer, bo John Spencer był w znakomitej formie. “Po co nam ktoś nowy, Spenny gra świetnie” – mówiło się w szatni. A potem odbyliśmy pierwszy trening z Zolą.

Okazało się, że dopiero w Anglii magiczne sztuczki Włocha zaczęły wszystkich wkoło naprawdę oczarowywać. W ojczyźnie Zola był bowiem jednym z kilkunastu, może nawet kilkudziesięciu znakomitych zawodników. Natomiast w Premier League grono wybitnych jednostek było wtedy znacznie węższe.

– Kiedy trafiłem do Chelsea, byłem zdeterminowany, by zrobić na wszystkich wrażenie – przyznał Zola. Duberry dodaje: – Na treningach często przerabialiśmy sytuacje walki o piłkę jeden na jednego. Chciałem za każdym razem być w parze z Franco. Wiedziałem, że jeśli utrzymam się na nogach i dam radę powstrzymać wszystkie jego sztuczki, obroty i inne manewry, to w weekend nie mam się czego obawiać. Nikt w całej lidze aż tak skutecznie nie utrzymywał się przy piłce.

“Zola należał do piłkarzy drobnych, nosił rozmiar buta 38, ale jak na swoje warunki fizyczne był silny i potrafił znakomicie grać ciałem. Bardziej niż ktokolwiek inny w tamtym okresie, Zola rozwijał skrzydła, gdy miał trochę miejsca. […] Co decydujące, Włoch cieszył się całkowitą swobodą, grając za środkowym napastnikiem. Ustawienie Chelsea zostało tak zmodyfikowane, by wydobyć wszystkie jego walory”

Michael Cox cytowany w The Athletic

Nieco trudniej przyszło Zoli zaimponowanie nowym kolegom podczas klubowych popijaw.

– Niedługo po tym, jak Franco dołączył do zespołu, przekonał się na własnej skórze, co to znaczy świąteczna impreza w Anglii – wspominał Dennis Wise. – Na początku naszej drużynowej wigilii zapowiedział, że jest raczej niepijący, ale Erland Johnsen nie miał zamiaru tego słuchać. “Chodź tu, karzełku!” – rozkazał, wyraźnie już wstawiony. Po czym złapał Franco za szyję i ścisnął tak, że ten mały biedak nie mógł się ruszyć. Wtedy Erland zamówił dwie podwójne brandy i zmusił Franco do wypicia jednej szklanki. Biedaczyna obrzydzenie miał wypisane na twarzy, ale bał się odmówić. Chyba spodziewał się, że Erland może urwać mu głowę. Jego oczy pytały: “Gdzie ja trafiłem?!”. Ale prędzej czy później wszyscy zagraniczni piłkarze przyzwyczajali się do tej atmosfery i uwielbiali ją.

Gianfranco Zola w barwach Chelsea

Wise, jeden z największych rozrabiaków brytyjskiej piłki w latach 90., także lubił dokuczać Zoli, żerując na pogodnym usposobieniu Włocha, który – jak podkreśla Anglik – nie skrzywdziłby nawet muchy.

– Pamiętam, jak Franco czytał kiedyś książkę po angielsku, żeby poprawić swój język. Zapytałem go, co to za książka. “Szpiegowska, thriller. Wiesz o co chodzi, Wisey. Zagadka do rozwiązania” – odpowiedział. Zadawałem mu potem to samo pytanie za każdym razem, gdy widziałem go z książką w dłoniach. Co to za książka? To dobra książka? Przypomnij mi, o czym ta książka? Franco to wyjątkowo uroczy facet, więc w ogóle nie wyglądał na zniecierpliwionego. “Wisey, niedługo skończę czytać. Mogę ci pożyczyć, skoro taki jesteś zainteresowany. Albo nawet kupię ci egzemplarz”. Biedak nie domyślał się, jaki mam plan – opowiadał Wise. – Któregoś dnia zauważyłem, że zostawił tę książkę na swoim fotelu w autokarze. Wydarłem z niej ostatni rozdział. Niedługo znów zagadałem: “Jak tam, skończyłeś czytać?”. Franco się zmieszał i odparł: “Tak, tak, skończyłem”. Drążyłem więc dalej. “I jak, warto się za to zabierać? Dobre zakończenie?”. Nie mogłem już wytrzymać ze śmiechu, obserwując jego minę. “Zakończenie… Tajemnicze, bardzo tajemnicze” – kręcił. W końcu nie wytrzymałem i opowiedziałem mu wszystko. Obiecałem oddać brakujące kartki, jeśli strzeli gola w kolejnym meczu. Akurat graliśmy z Crystal Palace. Strzelił.

Żart może nie najwyższych lotów, ale przy okazji dość dobrze obrazujący osobowość Zoli. Na boisku – bezlitosny dla rywali, wkręcający ich w ziemię błyskotliwymi dryblingami. Poza nim – potulny jak baranek. – Ten drań Wisey obiecał, że pomoże mi w nauce angielskiego. Efekt jego lekcji był taki, że przez miesiąc zamiast “dziękuję” mówiłem ludziom “ostrożnie”, bo wszystkich zwrotów uczył mnie odwrotnie – opowiadał Zola w Sky Sports.

Gianfranco Zola – kat Czerwonych Diabłów

Tak się jakoś złożyło, że Włoch wiele ze swoich znakomitych spotkań w Premier League rozegrał przeciwko Manchesterowi United. Stał się przez to prawdziwym utrapieniem dla sir Alexa Fergusona, który załamywał ręce nad postawą swoich obrońców, regularnie objeżdżanych przez wszędobylskiego, błyskotliwego Zolę. – Był wspaniałym przeciwnikiem. Zawsze wychodził na boisko z odpowiednim, sportowym podejściem. Strzelał nam gole z uśmiechem na twarzy – opowiadał z szacunkiem Szkot. – W jednym ze spotkań zwiódł Gary’ego Pallistera tak bardzo, że musieliśmy mu kupić bilet powrotny, żeby znowu trafił na boisko.

Ryan Giggs wyznał potem, że Zola był jedynym piłkarzem w lidze, któremu Ferguson przydzielał indywidualne krycie.

Chelsea FC 1:1 Manchester United (Premie League 1996/97)

W 2003 roku kibice The Blues wybrali Zolę najwybitniejszym zawodnikiem w historii klubu. Być może dzisiaj decyzja fanów byłaby inna, ale Włoch dalej zajmuje specjalne miejsce ich sercach. Zresztą Frank Lampard, również mogący aspirować do miana największej postaci w dziejach Chelsea, wiele się od Zoli nauczył.

– Franco po każdym treningu oddawał jeszcze co najmniej sto strzałów z dystansu. Podczas gdy cała reszta drużyny kierowała się pod prysznic, on ustawiał sobie piłki i zostawał na boisku jeszcze przez jakiś czas, wciąż w stu procentach skupiony – opisał Lampard w swojej biografii. – Bum, bum, bum. Uderzał te piłki jak metronom. Nawet on, zawodnik obdarzony naprawdę bajecznymi umiejętnościami, rozumiał, że musi bez przerwy trenować. To bardzo powszechne podejście do futbolu wśród elitarnych piłkarzy i bardzo rzadkie wśród średniaków. Postanowiłem wzorować się w tym aspekcie na Franco.

Podobne wspomnienia zachował cytowany już Michael Duberry. – Ruud Gullit często wysyłał młodych zawodników na boisko przed resztą drużyny, wykonywaliśmy kilka wstępnych ćwiczeń. Było to dla nas trochę jak kara. Frank Lebouef był z tego zwolniony. Wielu innych, doświadczonych piłkarzy także. A my musieliśmy biegać. Wszystko się zmieniło wraz z przyjściem Gianfranco, który dobrowolnie wykonywał dodatkowe ćwiczenia razem z nami. Przestaliśmy je traktować jak karę, ale jako możliwość rozwoju. Takie gesty są niezwykle ważne dla atmosfery w zespole. Jestem już po czterdziestce, a wciąż pamiętam, jak wiele to dla mnie znaczyło.

Wszystko to ładnie-pięknie, lecz najbardziej wyczekiwanego trofeum Zola z Chelsea nie zdobył.

Na przełomie wieków Ken Bates, kontrowersyjny eks-właściciel The Blues, zainwestował naprawdę spore pieniądze, by londyńczycy sięgnęli po upragnione mistrzostwo Anglii. Kilka razy było blisko, ale za każdym razem Chelsea prędzej czy później wymiękała. Nawet w sezonie 1998/99, gdy w klubie zaroiło się od wielkich, choć głównie przygasających gwiazd. Drużynę wzmocnili choćby Marcel Desailly, Brian Laudrup, Albert Ferrer i Pierluigi Casiraghi. Skończyło się trzecią lokatą w tabeli, podczas gdy długi klubu systematycznie rosły. Po latach Zola wyraził przekonanie, że o niepowodzeniu zadecydowała kontuzja Casiraghiego. Włoski napastnik, wcześniej gwiazda Juventusu i Lazio, zagrał dla Chelsea tylko w paru ligowych spotkaniach. W listopadzie 1998 roku zerwał więzadła, co w zasadzie zakończyło jego piłkarską karierę. – Jestem w stu procentach przekonany, że wygralibyśmy ligę, gdyby Gigi nie złapał kontuzji. Nie mam wątpliwości – stwierdził Zola.

Sam Gianfranco natomiast starzał się pięknie. W swoim ostatnim sezonie dla Chelsea (2002/03) zdobył aż czternaście bramek, z których kilka uzyskało status kultowych. Ale konkurencja w zespole zrobiła się piekielnie mocna, a Włoch zawsze czuł się poirytowany, gdy przychodziło mu obserwować spotkanie z ławki rezerwowych. Z tym nie potrafił się pogodzić. – Kiedyś nie znalazłem się w kadrze meczowej Chelsea, mecz oglądałem z trybun. Powiem szczerze, po pierwszej połowie wyszedłem ze stadionu. Było mi później wstyd – przyznał Franco.

Nieszczególnie układała się też współpraca Zoli z Jimmym Floydem Hasselbainkiem, który trafił do londyńskiego klubu w 2000 roku i wyrósł szybko na czołowego strzelca zespołu. Holender oczekiwał, że cała gra The Blues będzie się kręciła wokół niego. Kiedy tylko Zola sam próbował strzału albo jakiegoś niekonwencjonalnego rozegrania, Hasselbaink natychmiast piorunował go wzorkiem, a niekiedy zgłaszał nawet ustne uwagi pod adresem weterana. – Rzeczywiście, na boisku Jimmy zawsze wyglądał na obrażonego na wszystkich – przyznał włoski zawodnik w “FourFourTwo”. – Tak się zachowywał, bywał dokuczliwy. Ale w szatni nikt mu nie pozwalał na tego rodzaju odzywki. Gdyby ich spróbował, zdzieliłbym go w łeb. Na boisku dawał z siebie sto procent, więc tego samego oczekiwał również od partnerów.

Abramowicz nie przekonał Zoli. Pożegnanie ze Stamford Bridge

Stosunek Hasselbainka do Zoli był raczej nietypowy. Większość zawodników Chelsea podchodziła do Włocha z wielką estymą.

– Podczas moich pierwszych występów bałem się poprosić o piłkę. Czułem, że nie mam prawa przejmować inicjatywy na boisku, kiedy obok mnie występuje tak znakomity zawodnik – przyznał Lampard. – W West Hamie lubiłem sobie żartować, gdy przytrafił mi się błąd techniczny podczas treningu. W Chelsea to nie było mile widziane. Po każdej wpadce doświadczeni gracze spoglądali na ciebie. Bez uśmiechu i bez przesadnej krytyki, ale to był wyraźny sygnał, żeby wziąć się w garść.

Chelsea FC 4:1 Everton FC (Premier League 2002/03). Ostatni ligowy gol Zoli dla The Blues.

Pożegnanie Zoli ze Stamford Bridge nastąpiło 11 maja 2003 roku. Gospodarze zwyciężyli 2:1 z Liverpoolem, a Włoch w jednej z solowych akcji do tego stopnia zakręcił piłką koło nóg Jamiego Carraghera, że ten dwa razy wylądował na tyłku. Popis ten oklaskiwali nie tylko fani The Blues, ale i sympatycy Liverpoolu.

– Przez kilka minut nie mogłem potem dojść do piłki. Wszyscy chcieli mnie skopać – śmiał się Franco.

Summa summarum, Zola rozegrał w barwach Chelsea 312 spotkań, zdobywając 80 bramek. Niby nie było więc tych trafień aż tak wiele w porównaniu z innymi ikonami Premier League, ale Włoch posiadał taki zmysł do efektownych, spektakularnych goli, że niemalże co drugi z nich przewija się teraz przez różne kompilacje najpiękniejszych momentów w historii angielskich rozgrywek. Najlepszą puentą dla tej historii byłoby oczywiście mistrzostwo Anglii, lecz Franco prysnął z Wysp tuż przed tym, jak na Stamford Bridge pojawił się Roman Abramowicz razem ze swoją fortuną i transferową ofensywą, czyniącą z Chelsea klub numer jeden w Anglii.

Pieniądze rosyjskiego oligarchy nie zaimponowały Zoli. On – rodowity Sardyńczyk – na finiszu swojej bogatej kariery obrał całkiem inny, bardzo poważny cel – przywrócenie Cagliari do Serie A. Tego samego Cagliari, które przed wieloma laty nie chciało podpisać z nim kontraktu. Trenerzy juniorów twierdzili bowiem, że Zola wielkiej kariery w futbolu nie zrobi, ponieważ jest zbyt niski i wątły. Cóż – nie jest to prognoza, którą ci szkoleniowcy powinni odnotować tłustym drukiem w swoim CV.

Gianfranco Zola w 2012 roku

Rosyjski miliarder przejął Chelsea tuż po tym, jak Zola dogadał się z Cagliari. Nowy właściciel The Blues naturalnie nie mógł przecierpieć, że ulubieniec kibiców i żywa legenda londyńskiego klubu odchodzi akurat w takim momencie. Nie udało mu się jednak przekonać piłkarza, by ten zerwał ustną umowę z ekipą Rossoblu i ostatni rozdział swojej kariery napisał jednak na Stamford Bridge. Zdesperowany Abramowicz postanowił zatem… wykupić Zolę z powrotem do Chelsea. Oferta wpłynęła dobę po tym, jak Włoch oficjalnie związał się z Cagliari. Abramowicz zaoferował zawodnikowi lukratywny kontrakt, a drużyna z Sardynii miałaby zarobić na tym absurdalnym transferze dodatkowy milion funtów. – Naprawdę widziałem kontrakt zaproponowany Zoli na własne oczy. Potem Abramowicz kontaktował się ze mną osobiście! – zarzekał się prezes Cagliari, Massimo Cellino. – Od razu dopowiedziałem: “nie”.

Zola doceniał starania Abramowicza, lecz on również jednoznacznie omówił rosyjskiemu oligarsze. – Moja reputacja na Sardynii zawisła na włosku. Mieszkańcy wyspy wiele sobie obiecywali po moim transferze do Cagliari – stwierdził Franco.

“Nie mogłem rozczarować mieszkańców Sardynii”

Gianfranco Zola w 2003 roku

Zola pozwolił sobie również na ostrzeżenie pod adresem Abramowicza. – Mam wątpliwości, czy wielkie pieniądze w futbolu zawsze przynoszą pozytywny efekt. Pamiętam transferowe szaleństwo wielu włoskich klubów, które doprowadziło je donikąd. Dzisiaj Chelsea nie potrzebuje wielu zawodników, w klubie pracuje też obecnie dobry trener. Najważniejsza w piłce jest stabilizacja – dowodził Włoch. – Nawet jeżeli pan Abramowicz nie ma za sobą piłkarskiej przeszłości, to wciąż może otoczyć się ludźmi, którzy rozumieją futbol. I wiedzą, że liczy się w nim coś więcej niż pieniądze. Najważniejszy jest szacunek kibiców i społeczna rola klubu.

Być może te słowa nieco ocuciły Abramowicza, który ponoć planował nawet w przypływie fantazji wykupić całe Cagliari, byle tylko móc swobodnie przesunąć Zolę z powrotem do Chelsea. Choć to może być już wyłącznie miejska legenda, rozpuszczona przez brytyjskie brukowce.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Polecane

Drużyna warta braw. Aluron grał pięknie, ale przegrał w finale Ligi Mistrzów

Sebastian Warzecha
6
Drużyna warta braw. Aluron grał pięknie, ale przegrał w finale Ligi Mistrzów
Ekstraklasa

Łukasz Gikiewicz mocno o bracie: “Jego wywiad był tak fatalny, jak dwa ostatnie mecze”

Jakub Radomski
3
Łukasz Gikiewicz mocno o bracie: “Jego wywiad był tak fatalny, jak dwa ostatnie mecze”

Anglia

Anglia

Barcelona myśli o nowym bramkarzu. Chodzi o mistrza świata

Jakub Radomski
4
Barcelona myśli o nowym bramkarzu. Chodzi o mistrza świata
Anglia

Frimpong już w drodze. Liverpool znalazł następcę Alexandra-Arnolda

Antoni Figlewicz
12
Frimpong już w drodze. Liverpool znalazł następcę Alexandra-Arnolda

Komentarze

5 komentarzy

Loading...