Reklama

Arruabarrena za Lewandowskiego i Klejndinst za Smudę. Jak rywalizowaliśmy w pucharach z Białorusią

Paweł Wojciechowski

Autor:Paweł Wojciechowski

07 listopada 2024, 07:15 • 12 min czytania 5 komentarzy

Dziś wydaje się to nieprawdopodobne, ale z drużynami z Białorusi mamy w europejskich pucharach bilans niemal remisowy. W historii rywalizacji polskich zespołów z tymi zza naszej wschodniej granicy są i radosne happy endy w ostatnich minutach i wstydliwe porażki w kompromitującym stylu. Są też jednak przede wszystkim momenty, które kibice nie tylko zainteresowanych klubów wspominają przez lata.

Arruabarrena za Lewandowskiego i Klejndinst za Smudę. Jak rywalizowaliśmy w pucharach z Białorusią

Jako że piłka nożna pod białoruską flagą narodziła się dopiero w latach 90. ubiegłego stulecia, zaraz po rozpadzie Związku Radzieckiego, pierwszym zetknięciem się polskich drużyn z tamtejszym futbolem w wydaniu klubowym był Puchar Intertoto w ostatniej dekadzie XX wieku. Różnie podchodzą historycy do tych spotkań, ale najczęściej nie są one wliczane do ogólnych statystyk rywalizacji obu nacji w europejskich rozgrywkach, więc o nich opowiemy na sam koniec. 

Warto wspomnieć za to, że Dinamo Mińsk, czyli rywal Legii w trzeciej kolejce fazy ligowej tegorocznej Ligi Konferencji, był jedynym białoruskim klubem, który w czasach słusznie minionych potrafił zdobyć mistrzostwo ZSRR i dochodzić do ćwierćfinałów wszystkich ówczesnych europejskich pucharów. Raz niestety również kosztem polskiego zespołu. Jeszcze pod flagą Związku Radzieckiego odprawił z kwitkiem Widzew Łódź w 1/8 finału Pucharu UEFA w sezonie 1984/85. 

Zespół prowadzony przez Władysława Żmudę był opromieniony zwycięstwem rundę wcześniej z faworyzowaną Borussią Moenchengladbach. Wylosowanie rywala z Mińska oceniano powszechnie jako “korzystne”. Niestety porażka 0:2 na własnym boisku w pierwszym meczu pogrzebała szanse Widzewiaków, którzy mimo zwycięstwa 1:0 na wyjeździe odpadli z rywalizacji.

Zagłębie, czyli czarna dziura między Smudą i Michniewiczem

Potem wiatr historii spowodował, że na oficjalne spotkanie obu państw w nowym układzie geopolitycznym trzeba było czekać ponad dwadzieścia lat. Pierwszym starciem polskiej i białoruskiej myśli szkoleniowej w europejskich pucharach była więc konfrontacja Zagłębia Lubin z tymże Dynamem Mińsk u progu sezonu 2006/07. A było to Zagłębie, będące na granicy dwóch epok. Tej firmowanej nazwiskiem Franciszka Smudy i tej spod znaku Czesława Michniewicza. 

Reklama

Tymczasem w starciu z białoruskim zespołem Miedziowych prowadził Edward Klejndinst, do tej pory głównie znany z bycia asystentem kolejnych selekcjonerów reprezentacji Polski. Otrzymał od Franciszka Smudy w prezencie drużynę, która zajęła trzecie miejsce sezon wcześniej i miała kilku aktualnych i przyszłych reprezentantów Polski w składzie. W zespole występowali wtedy m.in. Manuel Arboleda, Łukasz Piszczek, Wojciech Łobodziński, Maciej Iwański czy Michał Stasiak. Smuda zaś odszedł po sezonie do Lecha Poznań zmęczony ciągłymi politycznymi zawieruchami w klubie mającym do dziś za sponsora spółkę Skarbu Państwa.

Debiut Klejndinsta nie wypadł okazale. Zagłębie zremisowało na własnym boisku 1:1 i w niczym nie przypominało tej porywającej drużyny, która potrafiła zachwycać jeszcze kilka tygodni wcześniej. Dynamo też już nie było hegemonem białoruskiej piłki, jak w latach 90., kiedy to seryjnie zdobywało krajowe mistrzostwa. W 2006 roku za naszą wschodnią granicą na dobre zaczynała się już supremacja BATE Borysów. Na Zagłębie jednak wystarczyło.

Edward Klejndinst stwierdził zaraz po meczu w TVP Sport, że ten remis to “nie jest zły rezultat”. Zagłębie miało przewagę, ale poza golem Łobodzińskiego nie potrafiło jej spuentować kolejnymi trafieniami. Do tego na kwadrans przed końcem doszło do nieporozumienia między bramkarzem Mariuszem Liberdą i litewskim obrońcą Vidasem Alunderisem, z czego skorzystał Leonid Kowiel kierując piłkę do pustej bramki po kuriozalnym błędzie lubińskiej defensywy. Nieszczęsny golkiper po meczu przyznał: – Obrońca zrobił zamach nogą i się przestraszyłem.

W rewanżu miało być lepiej, bo przecież znane aż za dobrze tłumaczenia o szykowaniu formy na start rozgrywek ligowych i braku świeżości po ciężkim okresie przygotowawczym, były wtedy powtarzane jak mantra. Nie było lepiej. W Mińsku padł bezbramkowy remis, który premiował gospodarzy. Drużyna Klejndinsta wyglądała jeszcze bardziej nieporadnie niż w pierwszym spotkaniu. Nie potrafiła stworzyć jednej groźnej akcji, a kiedy już stwarzała jakąkolwiek zawodził najlepszy strzelec zespołu Michał Chałbiński. Tym razem Mariusz Liberda zasłużył na słowa uznania, bo w kilku sytuacjach ratował swój zespół, ale wygranej nie zapewnił. A o ówczesnym piłkarskim statusie Dynama może też świadczyć to, że już w kolejnej rundzie odpadli z słowacką Artmedią Petrzalka.

Zagłębie zresztą w lidze grało równie przeciętnie. Potencjału zespołu nie potrafił uwolnić 54-letni wtedy szkoleniowiec i po ledwie dwóch zwycięstwach w pierwszych ośmiu meczach musiał ustąpić ze stanowiska. Czarę goryczy przelało 0:3 z Arką Gdynia, a następcą Klejndinsta został niejaki Czesław Michniewicz. Reszta jest historią. Zagłębie mimo fatalnego początku wygrało ligę, a w trakcie mistrzowskiej fety Manuel Arboleda paradował w specjalnie przygotowanej koszulce z napisem “Dziękuję Jezus Zagłębie Smuda Michniewicz”. Dla Klejndinsta miejsca zabrakło…

Reklama

Legia na szpicy z hiszpańskim Lewandowskim

Na kolejne starcie z białoruskim zespołem polskie drużyny czekały tylko dwa lata. W pierwszej rundzie historycznej, ostatniej edycji Pucharu UEFA w sezonie 2008/09 Legia Warszawa w kwalifikacjach trafiła na FK Homel. Wojskowi byli zdecydowanym faworytem, ale podopieczni Jana Urbana srogo zawiedli na własnym stadionie bezbramkowo remisując. Piłkarze stołecznego klubu nie mogli liczyć na wsparcie trybun z powodu protestu kibiców, którzy w ramach bojkotu ówczesnych właścicieli, firmy ITI, przez całe spotkanie nie dopingowali swojej drużyny. 

Jan Urban prosił, żeby z oceną jego zespołu poczekać do rewanżu i rzeczywiście Legia udowodniła swoją wyższość, choć przegrywała 0:1 po niemrawym początku. Potem jednak zaaplikowała rywalowi zza wschodniej granicy aż cztery gole i zatarła fatalne wrażenie po pierwszym spotkaniu. Gole między sobą rozdzielili Maciej Iwański i Sebastian Szałachowski, a Wojskowi dopiero budowali tę siłę hegemona, który w kolejnej dekadzie w tak jednoznaczny sposób zdominował krajowe rozgrywki.

Największym smaczkiem jest jednak nie to kto w tym meczu wystąpił, ale kogo w nim zabrakło. Otóż przed tamtym sezonem na stole znów leżała oferta za Roberta Lewandowskiego, który dwa lata wcześniej bez żalu został zwolniony ze stołecznego zespołu po tym jak w rezerwach klubu nie rokował na tyle, żeby mu zaproponować kontrakt. Odbudował się w Zniczu Pruszków, gdzie był królem strzelców II i I ligi. Latem 2008 roku biło się o niego pół Ekstraklasy. Legia też była w grze, ale wtedy padły kultowe słowa: – Nie chcemy Lewandowskiego, mamy Arruabarrenę. To jedno zdanie i decyzja ówczesnego dyrektora sportowego Mirosława Trzeciaka o rezygnacji z Lewego wciąż jest wspominana z wielką ironią i uszczypliwością. Zresztą za byłym reprezentantem Polski te słowa ciągną się do dziś i także z tego powodu jest nadal uważany za jednego z najgorszych dyrektorów sportowych w dziejach warszawskiego klubu.

Gdzie dotarł potem Lewandowski przypominać nie trzeba, a co z Mikelem Arruabarreną? Otóż pierwszy mecz z Homelem był jego pierwszym i przedostatnim występem w legijnej koszulce od pierwszej minuty. Na szpicy zagrał przez 62 minuty, a na kolejny występ w podstawowej jedenastce czekał trzy miesiące. Tym razem szczęścia nie przyniósł w Pucharze Polski, w którym Legia odpadła po rzutach karnych z Jagiellonią Białystok. W rewanżu z białoruską drużyną pojawił się na murawie już tylko na 11 minut. W lidze wystąpił zaledwie w sześciu spotkaniach i spędził na boisku łącznie 90 minut, a we wszystkich rozgrywkach zebrał dziesięć spotkań, niecałe trzysta minut i zero goli. Po pół roku odszedł na wypożyczenie do Eibaru i nie wrócił już na Łazienkowską. 

Po latach wciąż jest wspominany jako jeden z największych transferowych niewypałów i symbol indolencji dyrektorów sportowych w polskich klubach. Ale przede wszystkim, o czym sam mówił w wywiadach, jako ten przez którego Robert Lewandowski nigdy nie zagrał w pierwszej drużynie Legii.

Dreszczowiec z happy endem przy Bułgarskiej

Kolejne zetknięcie z białoruskim klubem na europejskiej arenie to sezon 2018/19. Jeden z najczarniejszych w historii polskiej piłki klubowej, naznaczony porażkami z takimi “tuzami” futbolu na Starym Kontynencie jak słowackie Spartak Trnava i Trencin, czy luksemburski Dudelange, będący do dziś synonimem tzw. eurowpierdolu. Mało brakowało, aby do tej grupy można było zaliczyć “potężny” Szachtior Soligorsk, który mierzył się w drugiej rundzie eliminacji Ligi Europy z Lechem Poznań. 

Kolejorz męczył się okrutnie już w pierwszym spotkaniu na wyjeździe, ale przed rewanżem przy Bułgarskiej był i tak uważany za faworyta. Remis na Białorusi uratował w samej końcówce, ale przed własną publicznością podopieczni Ivana Djurdjevicia mieli już udowodnić swoją wyższość.

I faktycznie na to się zanosiło gdy Christian Gytkjaer trafił do siatki już po kwadransie. Moment nieuwagi sprawił jednak, że o zwycięstwo Kolejorz musiał powalczyć w dogrywce. Wstydliwe 1:1 po 90 minutach oznaczało dodatkowe 30 minut. Piłkarze Lecha zdążyli oszukać przeznaczenie wygrywając ostatecznie 3:1, a uratował ich niezawodny tego dnia Gytkjear, który zanotował hat-tricka. Dwa gole Duńczyka i trzy czerwone kartki dla zawodników Szachtiora w samej końcówce dogrywki spuentowały tylko olbrzymie emocje, jakie nieoczekiwanie towarzyszyły tej rywalizacji.

– To był trudny pojedynek, ale jestem bardzo zadowolony z gry zespołu. Bardzo cieszę się z moich bramek i asyst, ale największą radość sprawiają mi zwycięstwa – mówił po szczęśliwej końcówce Joao Amaral.

Zwycięstw już jednak nie było żadnych. W następnej rundzie nie udało się już uciec przed przeznaczeniem. Belgijski Genk wybił z głowy jakiekolwiek marzenia o fazie grupowej Ligi Europy. Mało tego, jedyny raz w historii żadna z polskich drużyn ostatecznie nie dotrwała nawet do decydującej rundy kwalifikacji któregokolwiek z europejskich pucharów. A Ivan Djurdjevic, jako klasyczny “trener na lata” na stanowisku przetrwał tylko do listopada. Zastąpił go Adam Nawałka, który też nie potrafił jednak odmienić losów Lecha w tamtym feralnym sezonie.

Blackout Placha, czyli dreszczowiec bez happy endu

Za to białoruska poprzeczka poszła w górę jeszcze bardziej już dwa sezony później. Nieoczekiwany mistrz Polski z sezonu 2018/19 – Piast Gliwice, już w pierwszej rundzie kwalifikacji  Ligi Mistrzów trafił bowiem na jednego z najtrudniejszych rywali na tym etapie, czyli BATE Borysów. W tamtym czasie był to absolutny hegemon w krajowych rozgrywkach. Trzynaście razy z rzędu zdobywał mistrzostwo w latach 2006-18, a w latach 2008-19 był etatowym uczestnikiem fazy grupowej Ligi Mistrzów (pięć razy) lub Ligi Europy (cztery razy). Była to faktycznie drużyna, która w tamtym czasie była jedną z najbardziej cenionych drużyn z tej części Europy. Tymczasem sensacyjny mistrz Polski był w obu meczach drużyną lepszą!

Piast postawił naprawdę trudne warunki faworytowi i w obu spotkaniach obejmował prowadzenie. W pierwszym meczu na Białorusi skończyło się wynikiem 1:1, co przy mądrej i uważnej grze stanowiło niezłą zaliczkę przed rewanżem w Gliwicach. Na własnym boisku prowadził 1:0 od 21. minuty, kiedy to na listę strzelców wpisał się Jakub Czerwiński. Podopieczni Waldemara Fornalika świetnie bronili i utrzymywali korzystny wynik w meczu z faworyzowanym BATE aż do 82. minuty. Wtedy to do białoruskiej drużyny rękę wyciągnął Frantisek Plach. 

Niech pan zapyta bramkarza… Opłakane w skutkach rozterki Placha

Spisujący się do tej pory bez zarzutu Słowak dostał kilkuminutowego “blackoutu”. Najpierw w całkiem niegroźnej sytuacji wybiegł interweniować na skraj pola karnego gdzie zamiast w piłkę trafił w rywala i nie dał wyboru sędziemu. Po chwili wyciągał piłkę z siatki po strzale z jedenastu metrów. Ta sytuacja zdeprymowała go na tyle, że kilka minut później zamiast ruszyć się z linii bramkowej, aby wypiąstkować piłkę po dośrodkowaniu z rzutu wolnego, stał jak zahipnotyzowany i patrzył tylko jak Zachar Wołkow strzela drugiego gola. 

Plach był blisko zostania bohaterem tego dwumeczu, a w kilka minut został głównym winowajcą odpadnięcia Piasta. To on najpierw trzymał wynik dla gliwiczan, żeby w samej końcówce zrobić rywalom dwa prezenty. Co ciekawe, słowacki golkiper broni w zespole z Gliwic do dziś i nikt chyba nie jest w stanie przypomnieć sobie drugiego meczu, w którym doznałby podobnego “zaćmienia”. 

Piast odpadł z kwalifikacji Champions League już 17 lipca, co było najwcześniejszą datą w jakiej przydarzyło się to polskiemu klubowi (niechlubny rekord pobity trzy lata później przez Lech Poznań). Zespół Waldemara Fornalika “spadł” więc do eliminacji Ligi Europy, a tam doznał jeszcze większego upokorzenia przegrywając dwumecz z łotewskim FC Ryga.

Śląski zespół po raz czwarty w historii nie potrafił więc pokonać jakiejkolwiek przeszkody w europejskich starciach pucharowych. Na poprawę tej fatalnej statystyki nie musiał długo czekać, bo zdobywając miejsce na ligowym podium grał o fazę grupową Ligi Europy już w kolejnym sezonie. 

Pierwszą przeszkodą okazało się… białoruskie Dynamo Mińsk. Tym razem Piast już nie zadrżał w końcówce. Były to pamiętne “covidowe” eliminacje z jednym tylko meczem. Zespół z Gliwic wygrał 2:0 mecz odbywający się w Mińsku bez udziału publiczności z powodu pandemii. Gole strzelili Patryk Lipski i Jakub Świerczok, a stołeczny zespół nie okazał się nawet w części tak trudnym rywalem jak BATE rok wcześniej. Mało tego, Piast poszedł za ciosem i pokonał też austriacki Hartberg, zatrzymując się dopiero na duńskim FC Kopenhaga. To był jednak ostatni sezon Piasta w europejskich pucharach i jednocześnie ostatnie starcie z drużyną zza naszej wschodniej granicy, wzmocnionej zresztą od tamtego czasu solidnym murem, choć to akurat temat na zupełnie inną opowieść.

Lipski bez siary. I cały Piast też!

Od tamtego czasu białoruski futbol spadł niemal na samo dno europejskiej hierarchii, a udział tamtejszych drużyn w fazach grupowych/ligowych europejskich pucharów stał się świętem. Do tego tamtejszym futbolem wstrząsnął ostracyzm większości krajów na Starym Kontynencie po rosyjskiej agresji na Ukrainę, w której współudział Białorusi jest niepodważalny.

Zgodnie z wcześniejszą obietnicą musimy się jednak jeszcze zatrzymać na chwilę, choćby dla dziennikarskiego obowiązku, przy wspomnianych polsko-białoruskich starciach w Pucharze Intertoto, w których akurat baty dostawaliśmy regularnie. 

Ranga i status tych rozgrywek słabły z roku na rok aż w końcu w 2008 roku ta dziwna hybryda, będąca miksem letniego turnieju aspirującego do bycia kolejnym europejskim pucharem, dokonała swojego żywota. Niestety, w polskim wydaniu została spuentowana absolutną kompromitacją Cracovii, która pod wodzą Stefana Majewskiego dostała od Szachtiora Soligorsk lanie 1:5 w dwumeczu. Czwarta drużyna ligi Wyszejszajej lihy była zdecydowanie lepsza od siódmego zespołu Ekstraklasy, a rewanż na Białorusi i porażkę 0:3 trener Pasów w wywiadzie dla Dziennika Polskiego skwitował tak:

Potrafimy grać w piłkę, ale musimy zmienić swoją mentalność. Jeśli sędzia nawet robił błędy, to niewielkie, a to jak zachowali się nasi zawodnicy, jest nie do przyjęcia. To smutne, że my skupiamy się na wszystkim, tylko nie na grze. Nie ma co tu mówić o psychologu. Jeśli zawodnicy łapią kartki za rozmowy z sędzią czy za faule, to trzeba im powiedzieć prosto w oczy, że nie są zawodowcami. Piłkarze to nie są dzieci, którym się zabiera zabawki i są z tego powodu obrażone.

To może akurat nie do końca pozytywna puenta, ale patrząc na te niemal trzydzieści lat zmagań polskich i białoruskich klubów na europejskiej arenie wniosek może być tylko jeden. Łatwo nam przychodziło lekceważenie ekip z Białorusi, a dużo cięższym zadaniem było ich pokonywanie. W tym roku znów nikt nie wyobraża sobie innego scenariusza niż gładkie zwycięstwo Legii. Ale nawet biorąc pod uwagę aktualną siłę obu drużyn i obu lig, to wcale nie musi być łatwa przeprawa…

Polsko-białoruskie mecze w europejskich pucharach:

  • 2006/07 – Zagłębie Lubin – Dynamo Mińsk 1:1, 0:0 (eliminacje Pucharu UEFA)
  • 2008/09 – Legia Warszawa – FK Homel 0:0, 4:1 (eliminacje Pucharu UEFA)
  • 2018/19 – Szachtior Soligorsk – Lech Poznań 1:1, 1:3 (po dogr.) (eliminacje Ligi Europy)
  • 2019/20 – BATE Borysów – Piast Gliwice 1:1, 2:1 (eliminacje Ligi Mistrzów)
  • 2020/21 – Dynamo Mińsk – Piast Gliwice 0:2 (eliminacje Ligi Europy)

Polsko-białoruskie mecze w Pucharze Intertoto:

  • 1995 – Pogoń Szczecin – Dniapro Mohylew 3:3
  • 1997 – Polonia Warszawa – Dynamo-93 Mińsk 1:4
  • 2004 – Odra Wodzisław – Dynamo Mińsk 1:0, 0:2
  • 2008 – Cracovia – Szachtior Soligorsk 1:2, 0:3

WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. Newspix/FotoPyk

Kibic FC Barcelony od kiedy Koeman strzelał gola w finale Pucharu Mistrzów, a rodzice większości ekipy Weszło jeszcze się nawet nie znali. Fan Kobe Bryanta i grubego Ronaldo. W piłce jak i w pozostałych dziedzinach kocha lata 90. (Francja'98 na zawsze w serduszku). Ma urodziny tego dnia co Winston Bogarde, a to, że o tym wspomina, potwierdza słabość do Barcelony i lat 90. Ma też urodziny tego dnia co Deontay Wilder, co nie świadczy o niczym.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Komentarze

5 komentarzy

Loading...