Choć przed nami jeszcze niemal dwa miesiące emocji, najlepsza liga świata odrzuciła dziesięć najsłabszych drużyn i zmierza wielkimi krokami do fazy play-off. Zanim zatem skupimy się na rywalizacji, która w czerwcu wyłoni mistrza NBA, pochylamy się nad najciekawszymi wątkami z minionego sezonu regularnego.
Czemu tylko dziesięć ekip zakończyło już na dobre sezon? W najbliższych dniach czekają nas jeszcze starcia w ramach play-in, które zdecydują, jakie drużyny zostaną rozstawione w play-off z numerami siedem oraz osiem w obu konferencjach. Taka forma rywalizacji została wprowadzona w 2020 roku i dzisiaj już trudno wyobrazić sobie bez niej NBA.
To właśnie zresztą o nowościach w sezonie regularnym 2023/2024 mówiło się szczególnie dużo. Ale my dostrzegliśmy też choćby… zaskakująco sporą liczbę polskich akcentów na parkietach amerykańskiej ligi.
Koniec z odpoczynkiem, gramy cały czas!
Tak zwany “load management”, czyli oszczędzanie kluczowych graczy, to zjawisko, z którym włodarze NBA walczą od dobrej dekady. W dużej mierze zapoczątkował je Gregg Popovich, który regularnie sadzał na ławce przykładowo Tima Duncana czy Tony’ego Parkera w trakcie sezonu regularnego, aby utrzymać ich w świeżości i dobrym zdrowiu na fazę play-off. Wkrótce za trenerem San Antonio Spurs poszła cała liga.
Jaki był w tym problem? Komisarz Adam Silver i spółka od zawsze uważali, że jeśli zawodnicy są zdrowi, to po prostu powinni grać. Raz, że otrzymują za to pieniądze, a dwa, że na ich mecze przylatują kibice z całego świata. Przed startem sezonu 2023/2024 NBA poczyniło zatem znaczące kroki. I wprowadziło limit 65 meczów, które trzeba rozegrać, aby liczyć się w walce o nagrody indywidualne na koniec rozgrywek.
Po kilku miesiącach rywalizacji możemy powiedzieć, że ten pomysł w jakimś stopniu się sprawdził – kiedy w sezonie 2022/2023 było tylko 5 zawodników, którzy wystąpili we wszystkich spotkaniach, w minionym doliczyliśmy się ich aż 17. Inna sprawa, że load management dotyczy głównie gwiazd, dlatego wypada sprawdzić, kto nie spełnił limitów pod nagrody indywidualne.
Joel Embiid oraz Donovan Mitchell – to te nazwiska głównie rzucają się w oczy. Obaj koszykarze mieli jednak przede wszystkim problemy z kontuzjami i dlatego pojawiali się na boisku rzadziej. Już jednak zawodnicy jak Kawhi Leonard, Giannis Antetokounmpo czy Paul George (którzy szczególnie w poprzednich latach kojarzyli się z opuszczaniem spotkań) rozegrali kolejno 68, 73 i 74 mecze.
Można zatem powiedzieć, że Adam Silver faktycznie przestraszył zespoły, a te przestały przesadnie oszczędzać swoich zawodników. Load management co prawda dalej istnieje, ale nie jest aż tak częstym zjawiskiem.
Turniej był sukcesem, ale parę miesięcy później znaczy niewiele
Kolejnym nowym pomysłem NBA było utworzenie tak zwanego “In-Season-Tournament”, czyli dodatkowego turnieju rozgrywanego w trakcie sezonu. Jak pisaliśmy w grudniu, należało go uznać za strzał w dziesiątkę:
“Negocjująca nowy kontrakt telewizyjny NBA potrzebowała cudu i go dostała. Zakończony w sobotnią noc turniej w środku sezonu idealny nie był, jednak okazał się gigantycznym, niekwestionowanym sukcesem w dużej mierze dzięki zaangażowaniu gwiazd walczących o jeszcze większe pieniądze.”
Choć w teorii nagroda za wygranie turnieju była niewielka jak na realia NBA – bo każdy z graczy triumfatorów miał otrzymać 500 tysięcy dolarów – to dało się zauważyć, że zawodnikom bardzo na niej zależało. W końcu o ile dla LeBrona Jamesa pół bańki to żadne pieniądze, tak gracze z końca ławki nie są w stanie przejść obok nich obojętnie. Gwiazdy rywalizowały zatem nie tylko dla własnej korzyści, ale i dla swoich kolegów.
Wygranymi byli też kibice. W trakcie wewnętrznego turnieju otrzymali zacięte widowisko (szczególnie w fazie pucharowej) oraz miłą dla oka, nową kolorystykę parkietów. I co najważniejsze, po prostu chcieli oglądać NBA. Oglądalność najlepszej ligi świata w okresie grudnia wzrosła o 25 procent w porównaniu do poprzedniego sezonu, a wzmożoną aktywność dało się też zauważyć w social mediach.
Jaki jednak na końcu możemy wyciągnąć wniosek z In-Season-Tournament? Był to miły dodatek, ale nijak mający się do realnego układu sił. Mistrzami turnieju w końcu zostali Los Angeles Lakers, którzy pokonali w finale Indianę Pacers. Jakie te drużyny zajęły miejsca na koniec sezonu regularnego? Kolejno ósme (Zachód) i szóste (Wschód).
Silver powiedział “dość”
Już w sezonie 2022/2023 bardzo wiele mówiło się o tym, że NBA stało się rozgrywkami, w których kompletnie dominuje ofensywa. – Mam nadzieję, że liga wynajdzie rzuty za 4 czy 5 punktów, żebyśmy mieli prawdziwy cyrk. To będzie inny sport, nawet nie koszykówka, tylko jakiś bajzel – mówił w styczniu 2022 roku Gregg Popovich, po tym, jak w krótkim czasie kilku zawodników przekraczało liczbę 50 czy 60 oczek.
Tegoroczne rozgrywki nie przyniosły większej zmiany. W przeciągu paru dni (między 22 a 26 stycznia) obserwowaliśmy takie popisy strzeleckie jak 73 punkty Luki Doncicia, 70 punktów Joela Embiida oraz 62 punkty Devina Bookera i Karla-Anthony’ego Townsa. Głośnym echem odbiło się też spotkanie 11 listopada, kiedy Indiana Pacers rzucili… 157 oczek Atlancie Hawks (którzy uzbierali ich 152).
Oczywiście, niesamowite zdobycze punktowe to paliwo, które napędza marketing czy zainteresowanie kibiców. Nie jest jednak też tajemnicą, że im więcej występów z ponad 50 punktami, tym mniej one znaczą. Do takiego wniosku doszła też sama liga, która nieoficjalnie po Weekendzie Gwiazd miała nakazać sędziom rzadsze gwizdanie fauli, tak aby pomóc obrońcom i spowolnić szalejące w NBA ataki.
W połowie marca statystycy doliczyli się, że drużyny najlepszej ligi świata zaczęły zdobywać o około 3, 4 punkty na mecz mniej. Znacząco spadła też częstotliwość oddawanych osobistych. No i wspomnianych występów z przynajmniej 50 punktami: po 22 lutego do takiej liczby dobiło tylko pięciu zawodników (przed Weekendem Gwiazd było ich dwa razy więcej, a Embiid rzucał ponad 50 punktów aż trzykrotnie).
Jak podawał Shams Charania: NBA w trakcie sezonu poważnie zaczęło zastanawiać się nad zmianami w przepisach i zezwoleniem na większą fizyczność (choć wszystko to ma mieć miejsce od kolejnych rozgrywek). Sam Adam Silver nie wypowiadał się na wspomniane tematy, ale nie spodobało mu się coś podobnego – to, jak wyglądał Mecz Gwiazd, zupełnie pozbawiony obrony. SIlver podkreślił, że chce znaleźć sposób, aby kibice również w nim mogli obserwować prawdziwą rywalizację.
Możemy zatem być zatem pewni, że choć obecne NBA kocha grę w ataku, tak jest też zdania, że czasem co za dużo, to niezdrowo.
Wemby okazał się fantastyczny
Ostatnim młodym talentem, na którego NBA czekało równie niecierpliwie jak na Victora Wembanyamę, był LeBron James. Wokół Francuza narosła niespotykana presja, aura wyjątkowości i oczekiwania, które sięgały kosmosu. Z ust dziennikarza Chrisa Broussarda “Wemby” mógł usłyszeć, że jeśli zrobi karierę na miarę Kevina Duranta czy Hakeema Olajuwona (czyli notabene wielkich gwiazd), to wciąż będzie niewypałem.
Francuski dryblas niewiele jednak sobie robił z zamieszania, które wokół siebie wytwarzał. Z miejsca dał się poznać jako sportowiec w stu procentach skupiony na swoim zawodzie. A na boisku? Nie tylko pokazywał swój olbrzymi talent, ale był też bardzo, a to bardzo charakterny. Dodatkowo motywował się na mecze, w których mógł coś udowodnić – na przykład te przeciwko Nikoli Jokiciowi czy innemu debiutantowi, Chetowi Holmgrenowi.
Pierwszego z nich, a więc dwukrotnego (wkrótce trzykrotnego?) MVP amerykańskich rozgrywek Francuz pozbawił… pierwszego miejsca w konferencji zachodniej. San Antonio Spurs niespodziewanie pokonali bowiem Denver Nuggets, którzy na koniec sezonu regularnego spadli w tabeli za Oklahomę City Thunder. Z Holmgrenem “Wemby” toczył natomiast bój o statuetkę dla najlepszego debiutanta NBA. Ale po upływie mniej więcej dwóch miesięcy dał znać, że jest znacznie lepszym graczem.
Wembanyamie zdarzyło się dobić do bariery 40 punktów (przeciwko New York Knicks, w marcu). Dwukrotnie zanotować triple-double, a pod koniec sezonu zakręcił się nawet w okolicy mitycznego quadruple-double (osiągając 23 punkty, 15 zbiórek, 8 asyst i 9 bloków). Mierzący 224 cm wzrostu Francuz zakończył też rozgrywki jako zdecydowanie najlepszy blokujący NBA – ze średnią 3.5 czap na mecz.
– To dopiero początek. Nie widzieliśmy jeszcze wszystkiego, co potrafi. Jesteśmy od tego bardzo daleko – mówił nam o Wembym Yann Casseville, francuski dziennikarz, który zwrócił też uwagę na marketingowy sukces swojego rodaka.
Wembanyama okazał się też trzecim najczęściej wyświetlanym zawodnikiem w oficjalnych social mediach NBA (po LeBronie i Stephie Currym), a jeśli chodzi o sprzedaż koszulek, dał się wyprzedzić tylko trzem graczom (oprócz wspomnianej dwójki również Jaysonowi Tatumowi).
Francuz był zatem w ostatnich miesiącach wprost fantastyczny. Ba, stał się jedną z głównych historii sezonu 2023/2024. Kto wie, czy minione rozgrywki nie będą kiedyś wspominane właśnie jako czas, w którym Wembanyama rozpoczął swoją dominację w NBA.
NBA polskie jak nigdy
Niesamowite występy Wemby’ego zdjęły ze świecznika jego kolegę z drużyny, czyli Jeremy’ego Sochana, ale to nie znaczy, że my nie śledziliśmy jego występów. Polak w swoim drugim sezonie w NBA nie zrobił co prawda wielkiej furory, ale zagrał w aż 74 meczach z rzędu, a także był bohaterem głośnego eksperymentu, w ramach którego przez jakiś czas występował jako główny rozgrywający Spurs.
Ciekawe było jednak też to, że Sochan stracił miano polskiego rodzynka w NBA. Brandin Podziemski, który co prawda nie ma (jeszcze) obywatelstwa naszego kraju, ale sam o sobie zaczął mówić, że jest Polakiem i z miejsca zyskał sympatię oraz uwagę polskich kibiców. Przez cały sezon słyszeliśmy o procesie, w ramach którego Podziemski w 2025 roku będzie już bronił barw naszego kraju w trakcie Eurobasketu.
Sprawa co prawda nie nabrała przesadnego rozpędu. Podziemski podkreślał, że w trakcie sezonu chce skupić się na koszykówce i PZKosz miał nieco ograniczone pole działania. Niezależnie jednak od tego, jaka przyszłość czeka Brandina, możemy śmiało powiedzieć, że w NBA zaczął grać kolejny zawodnik z polskimi korzeniami (choć dalszymi niż u Sochana). A za kilka miesięcy do tej dwójki dołączy Kyle Filipowski, który… miał polskiego pradziadka.
Dlaczego jednak NBA stało się polskie jak nigdy? Poza Sochanem i Podziemskim furorę zrobiło też pojęcie “Gortat screen”. To zagranie, w ramach którego wysoki gracz stawia zasłonę, a następnie blokuje swojego odpowiednika w przeciwnej drużynie, dając koledze z zespołu okazję do wejścia pod kosz. Jego pionierem był oczywiście Marcin Gortat, który w ten sposób w czasach gry w Washington Wizards wspomagał Johna Walla.
Obecnie “Gortat screen” jest już narzędziem, z którego korzystają wszystkie zespoły w NBA. I to nieprzypadkowo, bo mówimy o zagraniu, które daje znakomite efekty. – To najbardziej absurdalny “cheat code” w NBA – mówił w podcaście “Mind The Game” JJ Reddick. – “Gortat screen” jest najtrudniejszym do zatrzymania zagraniem w NBA, jeśli tylko potrafisz je wykonać w odpowiednim momencie – wtórował mu LeBron James.
Polscy zawodnicy będą zatem przychodzić i odchodzić. Ale z dużym prawdopodobieństwem możemy powiedzieć, że akcja nazwana po Marcinie Gortacie zostanie w NBA na dekady.
Czytaj więcej o NBA:
- Jak zapamiętamy drugi sezon Jeremy’ego Sochana w NBA?
- Srebrna dekada. Jak Adam Silver przez dziesięć lat odmienił NBA?
- Najgorszy z najlepszych trenerów NBA? Przypadek Doca Riversa
- Tak dobry jak zapowiadano. NBA będzie ligą Wembanyamy
Fot. Newspix.pl