W pierwszej połowie tego meczu Legia była synonimem słowa zawziętość. Warszawianie wiedzieli, że aby nadal mieć szanse na mistrzostwo, nie mogą przegrać z Jagiellonią. Weszli więc w to spotkanie na pełnej. Dowód? W ciągu pierwszych 55 sekund faulowali rywali… dwukrotnie. Ale to nie ambicja, a umiejętności piłkarskie Josue i Marca Guala dały w tym czasie stołecznym prowadzenie 1:0. Gdyby po przerwie zawodnicy Kosty Runjaicia zagrali z podobną zaciętością i kreatywnością, to pewnie cieszyliby się z trzech punktów. Tak się nie stało, w drugiej połowie to białostoczanie bardziej chcieli i co za tym idzie lepiej grali, i ostatecznie wywalczyli remis, choć po meczu, z którego nie mają prawa być wyjątkowo dumni.
W poprzednim sezonie duet Gual – Jesus Imaz był dla rywali Jagi nie do zatrzymania. Panowie zostali odpowiednio królem i wicekrólem strzelców. Dziś przez dłuższy czas wydawało się, że mecz przy Łazienkowskiej to będzie show pierwszego z nich, który wybrał Legię, by walczyć o mistrzostwo, nie mogąc się spodziewać przy podejmowaniu tej decyzji, jak wspaniale będą sobie radzić w tym sezonie zawodnicy z Podlasia. Po pół godziny gry Hiszpan dostał podanie-ciasteczko od Josue, zakręcił Mateuszem Skrzypczakiem niczym czołowy uczestnik “Koła Fortuny”, strzelił po ziemi przy dalszym słupku i dał miejscowym prowadzenie.
W tym czasie Legia bawiła się grą w piłkę, bo ta akcja nie była jedyną, po której kibice mogli gwizdnąć z zachwytu. Kwadrans wcześniej Josue posłał wspaniałego passa do Tomasa Pekharta, który trafił jednak w spojenie. Napór Legii mieszał się z bezradnością ofensywną Jagiellonii, która w pierwszej połowie nie mogła nic zdziałać pod bramką Dominika Hładuna. Nene nie kreował gry z właściwą sobie błyskotliwością, Dominik Marczuk i Bartłomiej Wdowik zatracili zdolność dokładnych dośrodkowań, a wspomniany Imaz i Amifico Pululu byli po prostu totalnie niewidoczni. Jeśli już ktoś z białostoczan próbował coś utkać z przodu, zazwyczaj to wszystko rozbijało się na świetnym długimi momentami Rafale Augustyniaku. Albo na niecelnych strzałach Jagi.
W pewnym momencie drugiej połowy tego spotkania przyjezdni mieli na swoim koncie 10 strzałów, z których tylko… jeden trafił w światło bramki Legii. A mówimy przecież o drużynie, która przed tym meczem miała zdecydowanie najwięcej goli w ekstraklasie – 62. Jej średnia trafień na spotkanie wynosiła do dziś 2.38, a ostatnie ligowe starcie bez gola drużyna Siemieńca zanotowała 24 listopada, kiedy zremisowała bezbramkowo z Piastem Gliwice!
Kto pamiętał o tych liczbach, ten musiał być w szoku, jak kiepsko radzi sobie w ataku Jaga. Owszem, w drugiej połowie goście przejęli inicjatywę – Legia skupiła się głównie na obronie dostępu do własnej bramki licząc ewentualnie na błyskotliwą kontrę Guala – ale nic z tego nie wynikało.
Dziennikarze mogli już przyznawać w myślach tytuł gracza meczu napastnikowi Legii lub Josue i zastanawiać się, jakimi zdaniami skarcić w swoich tekstach niewidocznego tego popołudnia Imaza. Zawodnik Jagiellonii pokazał jednak, co to znaczy grać do końca. W dwójkowej akcji z Marczukiem rozklepał dobrze spisującą się do tego momentu obronę gospodarzy i dał Dumie Podlasia wyrównanie. Inna sprawa, że kiedy oddawał strzał z pola karnego, w promieniu kilku metrów nie było ani jednego legionisty. Gdyby Jesus stworzył prywatny ranking top 5 najłatwiej zdobytych bramek w ekstraklasie, to trafienie spokojnie mogłoby się w nim znaleźć.
Gol orzeźwił nieco Legię, która ruszyła odważniej w poszukiwaniu wygranej, ale Bogiem a prawdą, kto miał jej dać trzy punkty? Kiedy Imaz trafiał, na boisku nie było już Guala i Pekharta, a wszyscy wiemy, że tej ligi nie da się zawojować Maciejem Rosołkiem…
WIĘCEJ NA WESZŁO:
- Whisky Probierza, Góralski gnębiący Vadisa. Pamiętne starcia Legii z Jagiellonią
- Wojna, ukrywanie się w bunkrze, techno i „Dragon Ball”. Nietuzinkowe życie Marca Guala
- Zjazd Rakowa
- Pobije czy nie pobije? Harry Kane na tropie rekordu Roberta Lewandowskiego
- Jak Ralf Rangnick tchnął życie w Austriaków i w… siebie
- Największa porażka Bogdana Wenty [REPORTAŻ]
Fot. Newspix