Reklama

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

24 marca 2024, 13:02 • 17 min czytania 11 komentarzy

Cardiff i Swansea plasują się w środku tabeli zaplecza Premier League. Wrexham, wspierany przez hollywoodzkie gwiazdy, celuje w awans do League One, wzbudzając zainteresowanie kibiców z całego świata. Daleko za jego plecami, ale również na czwartym szczeblu rozgrywkowym, przyzwoicie spisuje się znacznie słabiej znane Newport County. Jak to się jednak w ogóle stało, że najmocniejsze walijskie kluby wylądowały w strukturach angielskiego futbolu, mimo że Walijczycy mają przecież własne rozgrywki, a futbolowe tradycje ich kraju sięgają drugiej połowy XIX stulecia? Dlaczego wspomniane na wstępie ekipy Cardiff i Swansea, zamiast swobodnie miażdżyć dziś konkurencję na własnym podwórku wzorem Celticu i Rangersów w szkockiej ekstraklasie, wolą bić się o powrót do angielskiej ekstraklasy?

Sto lat za Anglikami. Dlaczego najlepsze walijskie kluby nie grają w krajowej lidze?

Chodzi oczywiście o kasę. I o Góry Kambryjskie.

Po sąsiedzku

Walijska ekstraklasa – funkcjonująca obecnie pod nazwą Cymru Premier, a dawniej znana jako League of Wales lub Welsh Premier League – została powołana do życia dopiero jesienią 1991 roku, a jej inauguracyjny sezon wystartował jeszcze o kilka miesięcy później. Pierwszym oficjalnym mistrzem Walii została ekipa Cwmbran Town, która w sezonie 1992/93 zdobyła 87 punktów w 38 ligowych spotkaniach. Co oczywiście nie oznacza, że wcześniej w ogóle nie wyłaniano najlepszego zespołu piłkarskiego w tej części Zjednoczonego Królestwa. Przez przeszło sto lat Walijczycy ograniczali się jednak głównie do rozgrywania krajowego pucharu. Premierowa edycja Welsh Cup (czy też, używając pełnej walijskiej nazwy, Cwpan Cymdeithas Pêl-droed Cymru) ruszyła w 1877 roku – sześć lat po pierwszej odsłonie Pucharu Anglii i trzy lata po tym, jak wystartował również Puchar Szkocji. Walijczycy zdecydowanie nie mają się zatem czego wstydzić, jeśli chodzi o swoje futbolowe tradycje.

Walijski czwartoligowiec ma miliony fanów. Jak to robi? Witamy w Wrexham! [REPORTAŻ]

Początkowo bariery między angielskimi i walijskimi rozgrywkami były dość płynne. Do rywalizacji w Pucharze Walii przystępowały liczne kluby z angielskich miast przygranicznych, a wiele finałów rozgrywano na przykład na boisku w Oswestry – malowniczym miasteczku targowym, położonym w regionie West Midlands, a więc już na obszarze Anglii. W 1884 roku trofeum po raz pierwszy padło łupem angielskiej drużyny, a w sezonie 1905/06 doszło w Pucharze Walii do pierwszego „angielskiego” finału. Z kolei w latach 30. minionego stulecia turniej został wręcz zdominowany przez Anglików, którzy wygrali wtedy aż dziewięć edycji z rzędu.

Reklama

Jednak ten proces wzajemnego przenikania miał także swoje drugie oblicze. Kluby walijskie o największych tradycjach i możliwościach coraz donośniej pukały bowiem do wrót angielskiego systemu rozgrywek piłkarskich, profesjonalizującego się w znacznie szybszym tempie. Zaczęło się rzecz jasna od gościnnych występów w Pucharze Anglii, ale to nie wystarczało najambitniejszym Walijczykom, którym marzył się regularny udział nie tylko w pucharowych, ale i ligowych zmaganiach. Zwłaszcza że te drugie dynamicznie się rozwijały, zyskując na znaczeniu i popularności. Tymczasem w Walii szanse na stworzenie ligi z prawdziwego zdarzenia były wówczas – czyli, powiedzmy, na przełomie XIX i XX wieku – znikome. Powody można długo wyliczać, ale chyba najpoważniejszą przeszkodę stanowiła kwestia tak podstawowa, jak brak odpowiedniego skomunikowania między północną a południową częścią kraju. Krótko mówiąc – wielu walijskim klubom łatwiej było podróżować na mecze wyjazdowe na wschód, do Anglii, niż przemieszczać się na linii północ-południe, poprzez górzyste centrum kraju. Zresztą nawet dziś Powys, hrabstwo położone w środkowo-wschodniej Walii, choć największe pod względem powierzchni, pozostaje relatywnie słabo reprezentowane na scenie piłkarskiej.

mapa Walii (fot. WorldAtlas.com)

Dlatego właśnie kolejne walijskie ekipy zaczęły zgłaszać akces do Football League. Zaczynając od najsilniejszych – takich jak Wrexham, Swansea City (dawniej: Swansea Town) czy Cardiff City – a kończąc na półamatorskich zespołach, którym wystarczało załapanie się do jakichś lokalnych potyczek z Anglikami. Oczywiście przez lata podejmowano też rozmaite próby tworzenia typowo walijskich lig, ale kończyło się na ogół na regionalnych, pozbawionych prestiżu inicjatywach.

Bilet do Europy

Przedstawicielom federacji udało się jednak utrzymać przy życiu Puchar Walii, co okazało się szczególnie istotne w latach 60., kiedy UEFA, podekscytowana niewątpliwym sukcesem Pucharu Europy, uruchomiła również pod swoim szyldem Puchar Zdobywców Pucharów. Jak na pewno doskonale pamiętacie, do tego pierwszego turnieju przez dekady wstęp mieli wyłącznie mistrzowie krajowych lig, a do drugiego – triumfatorzy krajowych pucharów. A to otworzyło niecodzienne możliwości przed klubami, które wcześniej znalazły się wewnątrz angielskiego systemu ligowego, lecz wciąż legitymowały się walijskim rodowodem. Mogły one bowiem nadal walczyć o końcowe zwycięstwo w Welsh Cup, gwarantujące teraz przepustkę do gry w Europie, jednocześnie będąc drugo- czy trzecioligowcem w Anglii. Jako pierwsze z okazji skorzystało Swansea Town, które w sezonie 1961/62 poległo w pierwszej rundzie PZP po nieudanym dwumeczu z Carl Zeiss Jena.

„Łabędzie” na co dzień występowały wówczas w angielskiej Second Division. W najwyższej klasie rozgrywkowej znajdowało się Cardiff City, w trzeciej lidze Newport County, w czwartej zaś – Wrexham. W 1962 roku Puchar Walii padł natomiast łupem Bangor City, drużyny zrzeszonej w regionalnej Welsh League North. „Obywatele” też nie przebrnęli pierwszej rundy PZP, aczkolwiek tanio skóry nie sprzedali – stoczyli pasjonującą batalię z Napoli i skapitulowali dopiero po dodatkowym, trzecim meczu. W 1964 roku debiut na europejskiej arenie zaliczyło Cardiff, które prędko wyrosło zresztą na hegemona Welsh Cup. Z kolei Wrexham na swój premierowy występ w Pucharze Zdobywców Pucharów musiało zaczekać do sezonu 1972/73, a trzy lata później „Czerwone Smoki” wyrzuciły z pucharów… Stal Rzeszów.

Reklama

Rzeszowianie po Puchar Polski sięgnęli, grając jednocześnie w drugiej lidze. Wrexham było wtedy „angielskim” trzecioligowcem.

Pierwszoligowiec z dubletem. Jak Stal Rzeszów wygrała Puchar Polski

Europejskie przygody triumfatorów Pucharu Walii kończyły się zazwyczaj dość szybko, ale warto przypomnieć niektóre wyjątki od tej reguły. Na przykład Cardiff City w sezonie 1967/68 dotarło do półfinału Pucharu Zdobywców Pucharów, eliminując po drodze Shamrock Rovers, NAC Breda oraz Torpedo Moskwa. Śmiałe poczynania ówczesnego drugoligowca ukrócili dopiero zawodnicy Hamburgera SV, z legendarnym Uwe Seelerem na czele. Wiosną 1971 roku „The Bluebirds” postraszyli natomiast wielki Real Madryt – choć finalnie przegrali ćwierćfinałowy dwumecz, to przed własną publicznością sensacyjnie pokonali „Królewskich” 1:0.

Drugoligowe Cardiff City pokonało u siebie Real Madryt w ćwierćfinale PZP 1970/71

Spotkanie z perspektywy trybun śledziło blisko 50 tysięcy kibiców. – Żaden gol w moim życiu nie dostarczył mi większej radości i prawdopodobnie nigdy nie zdobędę już takiego, który zdoła przyćmić tę bramkę – komentował na gorąco Brian Clark, autor trafienia na wagę zwycięstwa, cytowany po latach przez portal „Wales Online”. – Nie zaskoczyło mnie, że większość przedmeczowych artykułów dotyczyła Alana Warboysa, którego musiałem dziś zastąpić. To normalne, bo trudno wejść w buty takiego zawodnika jak Alan, który dopiero co strzelił cztery gole w jednym meczu. Nie powiedziałbym, że nie miałem nic do stracenia, ale prawda jest taka, że ostatnimi czasy nie grałem zbyt dobrze i zdawałem sobie sprawę, czego się dziś ode mnie oczekuje. Udało mi się dokonać czegoś, o czym marzyłem.

Wspomniane wcześniej Wrexham nieźle narozrabiało też w sezonie 1984/85. Walijczycy zaczęli bowiem zmagania w turnieju od triumfu w dwumeczu z FC Porto. A trzeba pamiętać, że zespół z Półwyspu Iberyjskiego dopiero co zameldował się w finale Pucharu Zdobywców Pucharów, gdzie minimalnie uległ naszpikowanemu gwiazdami Juventusowi, a kilka lat później wywalczył Puchar Europy kosztem Bayernu Monachium. To była zatem naprawdę potężna ekipa – jej niepowodzenie w konfrontacji z czwartoligowcem (!) z pewnością należy zaliczać do największych wtop faworytów w całych dziejach europejskich pucharów. – Dzisiaj to już niemożliwe, by taki półamator, jakim ja jeszcze wtedy byłem, zakosztował chwały w Europie, w meczu z przeciwnikiem tej klasy – opowiadał Barry Horne w rozmowie z „Daily Post”. W 89. minucie meczu na Estádio das Antas walijski pomocnik zdobył bramkę zapewniającą przyjezdnym awans dzięki korzystniejszemu bilansowi goli zdobytych na wyjeździe. – Za spotkanie w Porto trzeba chwalić przede wszystkim naszego trenera. Gdy przegrywaliśmy 0:2, mógł zalecić nam głębszą defensywę i walkę o jak najniższy wymiar kary, ale on postawił wszystko na jedną kartę i to okazało się punktem zwrotnym rewanżowego starcia. 

Porto pokonało u siebie Wrexham 4:3, ale wcześniej przegrało 0:1 na wyjeździe

Rzucenie na łopatki Porto było tym bardziej niebywałe, że Wrexham w 1984 roku nie mogło się nawet poszczycić zwycięstwem w Pucharze Walii. „Czerwone Smoki” dotarły wprawdzie do finału turnieju, lecz tam musiały uznać wyższość Shrewsbury Town. „The Shrews” nie mogli jednak liczyć na udział w Pucharze Zdobywców Pucharów, ponieważ UEFA od początku nie dopuszczała możliwości, by angielski klub dostał się do międzynarodowych zawodów poprzez Welsh Cup.

W obronie niezależności

Walijskie piłkarstwo znalazło się więc w przedziwnym położeniu.

Z jednej strony, Walijczycy mogli się z dumą obnosić z reputacją futbolowych pionierów. Mogli przypominać, że Wrexham jest trzecim najstarszym zawodowym klubem na świecie. Mogli się emocjonować występami w miarę przyzwoitej reprezentacji, która na ogół nie robiła furory w eliminacjach do wielkich imprez, ale w 1958 roku zadebiutowała na mundialu i zdołała nawet wyjść z grupy. A to wciąż nie wszystko. Mogli bowiem także w nieskończoność opowiadać o boiskowych dokonaniach Johna Charlesa, jednego z najlepszych zawodników globu na przełomie lat 50. i 60. Mogli podkreślać klasę innych gwiazdorów – Johna Toshacka, Iana Rusha czy Cliffa Jonesa. Wreszcie, mogli śledzić występy swych przedstawicieli w kontynentalnych rozgrywkach klubowych. A nawet udało im się zachować bezpośredni wpływ na kształtowanie przepisów, bo przecież prezes Walijskiego Związku Piłki Nożnej (FAW) posiada jeden głos w Międzynarodowej Radzie Piłkarskiej (IFAB).

I to wszystko w czasie, gdy w Walii nie istniał ceniony, ogólnokrajowy, uznawany przez UEFA system ligowy. A przecież takowego dorobiła się nie tylko Anglia, co oczywiste, ale również Szkocja, a także Irlandia Północna. Ba, szkocka ekstraklasa zyskała nawet status jednej z mocniejszych europejskich lig, a jej dwa motory napędowe z Glasgow – Celtic oraz Rangers – nigdy nie zdecydowały się na „przeprowadzkę” do Anglii, choć niejednokrotnie im ten krok sugerowano.

Ligi regionalne. Dlaczego zawsze kończy się tylko na ekscytujących pomysłach?

Nie może więc dziwić, że im dalej w las, tym częściej w świecie futbolu podważano walijską podmiotowość. Prowokowali to w dużej mierze… Anglicy, którzy przez długie lata traktowali kluby z Walii po macoszemu, a niekiedy zdarzało im się również z pełną premedytacją utrudniać walijskim piłkarzom udział w zgrupowaniach drużyny narodowej i w ogóle na przeróżne sposoby zniechęcać ich do występowania w kadrze, co miało na dłuższą metę doprowadzić do śmierci reprezentacji Walii z przyczyn (pozornie) naturalnych. Długo można zresztą wyliczać afronty, jakich na przestrzeni lat Walijczycy doświadczyli ze strony swoich potężniejszych sąsiadów. Do bodaj największego tąpnięcia w relacjach doszło wiosną 1977 roku, kiedy organizatorzy angielsko-walijskiego starcia na Wembley odmówili odegrania pieśni „Hen Wlad Fy Nhadau”, upierając się, by piłkarze obu ekip potraktowali jako hymn „God Save the Queen”. Drużyna gości dobitnie zademonstrowała swoje niezadowolenie – podczas gdy „Synowie Albionu” po wysłuchaniu hymnu rozbiegli się po murawie, Walijczycy pozostali ustawieni w szeregu, jak gdyby wciąż czekając na swoją kolej.

Tego dnia Walia utarła Anglii nosa, pokonując ją 1:0 na Wembley

Publicysta Martin Johnes zauważa: – Podczas mundialu w 1958 roku tylko jeden mecz reprezentacji Walii doczekał się telewizyjnej transmisji. Kiedy Walia grała w ćwierćfinale turnieju z Brazylią, brytyjska telewizja pokazywała starcie… Szwecji ze Związkiem Radzieckim. W prasie również nie poświęcono Walijczykom uwagi. Jeden z zawodników Swansea wspominał po latach, że gdy wracał do miasta z bagażami, konduktor w pociągu zapytał go, gdzie wypoczywał na wakacjach. […] Światowe media nie rozumiały wiele z walijskiej odrębności. W 1965 roku radziecka gazeta nazwała Walię „małym zakątkiem Anglii”.

„Futbol jest istotnym elementem walijskiej tożsamości, często wyrażanej poprzez odróżnianie się Anglii. Jednak, podobnie jak w wielu innych kwestiach, także i na płaszczyźnie piłkarskiej poczucie odmienności Walijczyków mieści się w ramach brytyjskich struktur, a całkowite odseparowanie się od Anglii rzadko stawiano sobie za cel, nawet jeśli Walijczycy czuli się ignorowani lub traktowani przez Anglików niesprawiedliwie”

Martin Johnes w eseju opublikowanym na łamach „Disunited Kingdom”

Johnes przypomina również inicjatywę jednego z brytyjskich parlamentarzystów, który w 1972 roku lobbował u ministra sportu za utworzeniem w końcu piłkarskiej reprezentacji Wielkiej Brytanii. – Nie jestem przekonany, czy szkoccy i walijscy kibice byliby zachwyceni, gdybyśmy zlikwidowali ich odrębne drużyny narodowe po to, by wzmocnić pogrążoną w kryzysie reprezentację Anglii – zareagował sarkastycznie minister podczas debaty na ten temat w Izbie Gmin.

Na przełomie lat 80. i 90. szefowie FAW zdali sobie jednak sprawę, że żarty się skończyły.

Zrozumieli, że jeśli nie wezmą się natychmiast do działania, to lada moment mogą bezpowrotnie utracić dotychczasową pozycję na futbolowej scenie. Europejska piłka wkroczyła bowiem wówczas w okres gwałtownych przemian, w wyniku których Puchar Europy został zastąpiony przez Ligę Mistrzów, a na angielskim podwórku powołano do życia Premier League. Jednocześnie FIFA zaczęła coraz szerzej otwierać się na amerykańskie, azjatyckie czy afrykańskie rynki. Co tu dużo gadać, futbol zaczął się po prostu w nieznanym dotąd tempie komercjalizować, a niezależni Walijczycy w tych nowych, zglobalizowanych realiach jawili się jako relikt przeszłości. Delegowanie do europejskich pucharów ekipy z czwartej ligi angielskiej? Brak własnej, ligowej piramidy? „Co to ma być?!” – pytali ze zdumieniem przedstawiciele innych federacji. – „Z jakiej racji ta mikra angielska przybudówka posiada aż takie przywileje i tak szerokie możliwości w piłkarskich strukturach?”.

Najbardziej zapalczywymi w swym oburzeniu byli działacze z obu Ameryk, Bliskiego i Dalekiego Wschodu oraz Czarnego Lądu, którzy pragnęli umacniać własną pozycję w FIFA. Z ich perspektywy Brytyjczycy sztucznie rozwinęli swe wpływy, obsadzając rozmaite stanowiska Anglikami, Szkotami, Irlandczykami Północnymi i Walijczykami, choć to przecież wszystko przedstawiciele tego samego państwa – Zjednoczonego Królestwa. I w ten sposób należałoby ich postrzegać. Specjalny status, jakim światowa federacja obdarzyła niegdyś brytyjskie „home nations”, chcąc utrzymać je w swoich szeregach na stałe, stanął pod znakiem zapytania.

Negocjacje z buntownikami

Alun E. Evans, sekretarz generalny FAW w latach 1982-1995, był jednak zdeterminowany, by walijska federacja uniknęła wchłonięcia przez Anglię i zachowała odrębność. To właśnie z jego inicjatywy jesienią 1991 roku powstała League of Wales – pierwsze, pełnoprawne rozgrywki ligowe w Walii, otwarte pod egidą UEFA.

Jako się rzekło, w premierowym sezonie zwyciężyła ekipa Cwmbran Town, co zapewniło jej udział we wstępnej rundzie kwalifikacyjnej do Ligi Mistrzów. W paru następnych kampaniach mistrz Walii musiał się natomiast zadowolić wyłącznie występem w Pucharze UEFA. Sytuacja unormowała się jednak w 1997 roku. Wówczas triumfatorzy z Barry Town otrzymali przepustkę do Champions League, wicemistrzowie z Interu Cardiff wylądowali w Pucharze UEFA, a trzecie w tabeli Ebbw Vale – w Pucharze Intertoto. Z kolei Cwmbran Town, finaliści Welsh Cup, trafili do Pucharu Zdobywców Pucharów. Ze stuletnim opóźnieniem, ale Walia doczekała się wreszcie porządnych mistrzostw kraju, zorganizowanych po prostu na wzór europejski. Można się zresztą pokusić o stwierdzenie, że aż za bardzo zainspirowano się topowymi ligami Starego Kontynentu, bo dopuszczenie do rozgrywek aż dwudziestu zespołów było wręcz szalonym pomysłem. Wycofano się z niego po dwudziestu latach – w sezonie 2011/12 walijska ekstraklasa została zredukowana do dwunastu uczestników, co pozwoliło na bardziej sensowny podział finansowego tortu.

Dodajmy: niewielkiego tortu.

O ile bowiem samo uruchomienie rozgrywek ligowych stanowiło niewątpliwy sukces Aluna Evansa, tak w szczegółach sekretarz FAW poniósł całą masę bolesnych porażek. Przede wszystkim, nie udało mu się zainteresować swoim projektem trzech najsłynniejszych walijskich klubów. Działacze Cardiff City, Swansea City i Wrexham natychmiast spuścili go po brzytwie i jasno zapowiedzieli, że opuszczenie angielskich struktur piłkarskich byłoby dla nich zwyczajnie nieopłacalne, wręcz zabójcze. Naturalnie Evans mógł się spodziewać odmowy, lecz jej stanowczość trochę go zaskoczyła. Ostatecznie wszystkie trzy z wymienionych drużyn pałętały się w tamtym okresie między trzecim a czwartym poziomem rozgrywkowym w Anglii. Ale to nie był wcale koniec przykrych niespodzianek.

Alun Evans

Sekretarz FAW został również spławiony przez prezesów ośmiu innych walijskich klubów, które na początku lat 90. występowały w angielskich ligach półprofesjonalnych. Na tym polu nie miał on jednak zamiaru dać tak od razu za wygraną. Musiał bowiem ściągnąć z Anglii kogokolwiek, by UEFA udzieliła nowo powstałej walijskiej ekstraklasie swego błogosławieństwa. Rozpoczęła się zatem długotrwała przepychanka medialna i sądowa, której towarzyszył festiwal pogróżek. Brytyjska prasa zaczęła nawet określać będące pod naciskiem kluby mianem „wściekłej ósemki”. Koniec końców pod presją ugięli się jedynie szefowie Bangor City, Newtown i Rhyl, a pozostałą piątkę przechrzczono w gazetach na „wygnanych”, ponieważ walijska federacja zabroniła im rozgrywania meczów w kraju. Inna sprawa, że w większości przypadków banicja nie trwała długo i to wcale nie dlatego, że FAW nie obroniła swojego zakazu przed sądem. W 1994 roku z federacją dogadali się działacze Barry Town, a w ich ślady poszli również przedstawiciele Caernarfon Town. W 2019 roku pod skrzydła FAW powróciło też Colwyn Bay.

Summa summarum, w angielskiej piramidzie piłkarskiej pozostało pięć walijskich elementów:

  • Cardiff City (drugi szczebel rozgrywkowy w sezonie 2023/24)
  • Swansea City (drugi szczebel)
  • Newport County (czwarty szczebel)
  • Wrexham AFC (czwarty szczebel)
  • Merthyr Town (siódmy szczebel)

Pod wieloma względami początek lat 90. przyniósł szkodę walijskim klubom – uważa Ian Gwyn Hughes, korespondent BBC. – Ale to był czas newralgicznych decyzji. Reprezentacja przeniosła się na National Stadium, do tego narodziny ligi… Czuło się, że uczestniczymy w wydarzeniach o historycznym znaczeniu.

Szklanka do połowy pełna?

Proces odseparowywania walijskich i angielskich rozgrywek klubowych ciągnął się dość długo, w końcu UEFA zrobiła jednak porządek z Pucharem Walii i – mimo licznych apeli ze strony FAW – uniemożliwiła zapraszanie do udziału w turnieju klubów, które na co dzień występują w angielskich zawodach. Natomiast działacze Football Association (FA) w 2012 roku oficjalnie wyrazili zgodę, by Anglię w europejskich pucharach mogły reprezentować drużyny walijskie. Była to reakcja na awans Cardiff City do finału Carling Cup. Wprawdzie zawodnicy „The Bluebirds” polegli wtedy w decydującym starciu z Liverpoolem, ale już rok później postanowienie angielskiej federacji znalazło praktyczne zastosowanie, ponieważ tym razem w Carling Cup zatriumfowała ekipa Swansea City.

Sezon 2013/14 przyniósł tymczasem pierwsze w dziejach starcia Cardiff i Swansea na poziomie Premier League. „Łabędzie” przegrały na wyjeździe 0:1, ale w rewanżowej konfrontacji ostro się przejechały po odwiecznych oponentach z południa Walii, ostatecznie triumfując 3:0.

Swansea rozbiło Cardiff w lutym 2014 roku

Obserwatorzy walijskiej ekstraklasy oczywiście nie mogą liczyć na widowiska tego kalibru.

Nie to zainteresowanie, nie ci piłkarze, nie te pieniądze.

Liga powstała o wiele dziesięcioleci zbyt późno, by rozepchnąć się skutecznie łokciami na brytyjskim rynku. Zespół The New Saints, od lat cieszący się statusem hegemona na walijskim podwórku, miałby zapewne kłopoty z utrzymaniem się w polskiej ekstraklasie, a co tu dopiero porównywać go z ociekającymi forsą potęgami angielskiego lub chociażby szkockiego futbolu. – Liga walijska nie jest najsilniejsza. Nasza drużyna się wyróżnia, bo mamy największy budżet i jako jedyni w lidze jesteśmy profesjonalni. Nikt z nas nie pracuje na pół etatu, tylko koncentruje się na futbolu – w rozmowie z TVP Sport przyznał Adrian Cieślewicz, ośmiokrotny mistrz Walii w barwach TNS. – My, jako The New Saints, jesteśmy zresztą z miejscowości w Anglii. To trochę dziwna polityka. Wszystko przez prezesa, który dwadzieścia lat temu kupił klub i przeniósł go z Llansantffraid poza granice Walii, ale tylko pięć minut od niej. Niestety, fani nie poszli za klubem, bo nie będą kibicować angielskiej drużynie, a Anglicy z Walijczykami za bardzo się nie lubią. Poza tym, w okolicy jest kilka większych zespołów, więc kibiców brakuje. 

Generalnie frekwencja na meczach ligi walijskiej nie rzuca na kolana. Tylko Colwyn Bay oraz Caernarfon Town są w stanie, a i to od wielkiego dzwonu, przyciągnąć na stadion tysiąc osób. – Gdyby nasz klub poszedł grać do Anglii, nie odstawałby w piątej lidze. Reszta nie miałaby tam żadnych szans – uważa Cieślewicz.

Nie trzeba chyba dodawać, że w walijskiej drużynie narodowej ze świecą szukać graczy, którzy zaliczyliby na jakimś etapie kariery chociaż drobne przetarcie w rodzimej lidze. Działacze klubów z Cymru Premier obecnie zabiegają więc przede wszystkim o to, by stać się przynajmniej atrakcyjnym kierunkiem do ogrywania młodych piłkarzy przez angielskich drugo-, trzecio- bądź czwartoligowców. Z kolei federacja powołała do życia reprezentację Walii C, złożoną z wyróżniających się, najbardziej obiecujących ligowców. Kadra ta od czasu do czasu mierzy się z Anglią C, także złożoną głównie z półamatorów.

„Liga walijska szału nie robi”

Adrian Cieślewicz w rozmowie z TVP Sport

Czy to wszystko oznacza, że liga walijska okazała się całkowitą porażką?

Niekoniecznie.

Warto bowiem zwrócić uwagę, że od dawna nie słychać głosów podważających samodzielność Walijczyków. Mało tego, ekipa „Smoków” przeżywa gwiezdny czas – wystąpiła na mundialu w Katarze, a teraz stoi przed szansą na wywalczenie trzeciego z rzędu awansu na mistrzostwa Europy. W 2016 roku Walijczycy dotarli do półfinału turnieju, a zatem zaprezentowali się lepiej od swoich mocarnych sąsiadów. – „Draco dormiens nunquam titillandus”; nigdy nie łaskocz śpiącego smoka. To motto Hogwartu. Jednak nikt w brytyjskim rządzie nie czyta „Harry’ego Pottera”, a tymczasem walijski smok, uśpiony przez blisko sześćset lat, właśnie zaczyna się budzić – twierdzi Polly Mackenzie z portalu „UnHerd”. Cytowany już Martin Johnes uderza w podobne tony: – Obecne zamieszanie wokół piłki nożnej w Walii wykracza poza kwestie boiskowe. W przeciwieństwie do wielu innych instytucji, federacja piłkarska w ostatnich latach bezwstydnie angażowała się w politykę. Kadrowicze otrzymują lekcje walijskiej historii, a w mediach społecznościowych upamiętnia się najważniejsze dla kraju daty. Oficjalną piosenką Walii przed mistrzostwami świata wybrano utwór “Yma o Hyd” (autorstwa walijskiego nacjonalisty), dumnie przypominający, że „mimo wszystko, Walijczycy wciąż tu są”.

Patrząc na sprawę z tej perspektywy, liga spełniła i nadal spełnia swoje zadanie. Może i rozgrywki te plasują się na 52. miejscu w rankingu współczynników UEFA, może i najsilniejsze walijskie drużyny już na zawsze pozostaną częścią angielskiego systemu, ale najważniejsze jest to, że Walia obroniła swoją odrębność. I nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie ktokolwiek odważył się jej niezależność podważać. Wręcz przeciwnie – Walijczycy są z niej coraz bardziej dumni. W ten trend wpisuje się nawet tak prosty zabieg, jak zmiana nazwy z Welsh Premier League na Cymru Premier. Może i jest skromnie, ale po walijsku.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl / FotoPyk

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Inne kraje

Komentarze

11 komentarzy

Loading...