Reklama

Ligi regionalne. Dlaczego zawsze kończy się tylko na ekscytujących pomysłach?

Michał Kołkowski

Autor:Michał Kołkowski

15 marca 2023, 10:38 • 16 min czytania 60 komentarzy

Mecz ligowy Anderlechtu z Ajaksem? A może starcie Realu Madryt z Benficą oraz Barcelony z Porto? Celtic Glasgow mierzący się z Manchesterem United w ramach Premier League? Przez europejski futbol od czasu do czasu przetaczają się kolejne pomysły połączenia poszczególnych rozgrywek krajowych w większe, bardziej atrakcyjne marketingowo i mocniejsze sportowo ligi regionalne. Ostatnio wspomina się na przykład o fuzji hiszpańskiej i portugalskiej ekstraklasy. Idee te na ogół zapowiadają się ekscytująco, wywołują sporo komentarzy, ale koniec końców niewiele z tego wynika. Kończy się na medialnych spekulacjach i wirtualnych analizach. Dlaczego?

Ligi regionalne. Dlaczego zawsze kończy się tylko na ekscytujących pomysłach?

Temat utworzenia ligi iberyjskiej podniósł Domingos Soares de Oliveira, CEO lizbońskiej Benfiki (mający obecnie dość poważne problemy z portugalskim wymiarem sprawiedliwości, ale to materiał na osobną opowieść), podczas niedawnej konferencji Business of Football Summit w Londynie.

– Myślę, że z komercyjnego punktu widzenia fantastycznie byłoby utworzyć wspólne iberyjskie rozgrywki. Poruszalibyśmy się wówczas w ramach nie 10-milionowej, ale 50-milionowej populacji. Obecnie jesteśmy jednak częścią większego ekosystemu – nie tylko portugalskiego, ale i europejskiego. Gdybyśmy stworzyli ligę iberyjską, wiele mniejszych klubów portugalskich nie byłoby w stanie przetrwać. Przepadłyby, nie utrzymałyby się na powierzchni, co byłoby możliwe jedynie w przypadku Benfiki, Porto czy Sportingu. Sądzę jednak, że na razie jesteśmy daleko od realizacji podobnych pomysłów – przyznał działacz.

Czyżby znów miało się zakończyć na interesującej koncepcji?

Holendrzy mówią: „pas”

Całkiem niedawno bardzo poważnie rozważano utworzenie regionalnych rozgrywek ligowych na terenie tak zwanego Beneluksu. Wielu holenderskich i belgijskich działaczy przekonywało wówczas, że wspólnie stworzona organizacja będzie wystarczająco bogata, silna sportowo i atrakcyjna marketingowo, by błyskawiczne rozwinąć skrzydła i w perspektywie paru lat wypchnąć Francję z europejskiego TOP5. – Im szybciej się zjednoczymy, tym lepiej. To dla nas kwestia przetrwania. Wielkie kluby niebawem stworzą osobną Superligę i odseparują się od reszty Europy. Jeżeli nie połączymy naszych piłkarskich rynków, stracimy wszelką konkurencyjność – apelował Vincent Kompany, wtedy zasiadający na ławce trenerskiej Anderlechtu, wiosną 2021 roku.

Reklama

Vincent Kompany i Burnley. Dlaczego zdecydowano się na taki mariaż?

Do pomysłu przychylnie odniósł się prezes UEFA, Aleksander Ceferin.

Szef europejskiej federacji odbył nawet szereg spotkań z pomysłodawcami BeNeLigi, gdzie zapoznał się ze wstępnymi założeniami całego projektu. – Zastanawiamy się nad wieloma tego rodzaju projektami, nie tylko w Beneluksie – przyznał Ceferin, cytowany przez 98fm.com. – Wiele krajów jest zainteresowanych regionalnymi fuzjami, ponieważ to może podnieść wartość klubów, zwiększyć dochody z umów sponsorskich i telewizyjnych. Tak naprawdę jedyny problem do rozwiązania to kwestia kwalifikacji do europejskich rozgrywek. Poza tym, nie mamy nic przeciwko – zapewnił prezes UEFA.

Wyglądało więc na to, że śmiały pomysł uda się stosunkowo gładko wcielić w życie. Tym bardziej gdy strona belgijska oficjalnie opowiedziała się za BeNeLigą. – Istnieje jednogłośne poparcie, by umożliwić stworzenie BeNeLigi – można było przeczytać w oświadczeniu władz Jupiler Pro League. – Oczywiście ewentualne zjednoczenie musi iść w parze z zapewnieniem finansowej stabilizacji wszystkim klubom zawodowym w obu krajach. Analitycy „Deloitte” oszacowali wartość krajowego (czy raczej: dwu-krajowego) kontraktu telewizyjnego nowo powstałych rozgrywek na około 400 milionów euro rocznie. Dla porównania, zgodnie z aktualnie obowiązującymi umowami Holendrzy z tytułu sprzedaży praw telewizyjnych inkasują około 80, a Belgowie około 100 milionów euro.

Zielone światło w obozie belgijskim było szczególnie istotne, ponieważ – tak przynajmniej informowały media – rozgrywki miałyby powstać z delikatną przewagą reprezentantów wyżej notowanej w rankingach Eredivisie. Dziesięć gwarantowanych miejsc dla Holandii, osiem dla Belgii.

Reklama

Piłka znalazła się zatem po holenderskiej stronie. Belgowie nie mogli już bardziej dobitnie określić swojego stanowiska. Tymczasem przedstawiciele czołowych ekip Eredivisie debatowali, debatowali, aż wreszcie… wiosną 2022 roku wycofali się z udziału w przedsięwzięciu. Decyzję podsumowano dość lakonicznym komunikatem. – Topowe kluby holenderskie wstrzymują projekt, ponieważ nie zyskał on niezbędnego wsparcia w środowisku piłkarskim – brzmiała wiadomość. Można się domyślać, iż pojawił się zbyt potężny opór średnich i małych klubów, dla których powołanie do życia BeNeLigi byłoby niejako wyrokiem skazującym na funkcjonowanie na marginesie. No i trzeba pamiętać, że największe ekipy też miały trochę do stracenia. Obecnie prawo do gry w europejskich pucharach ma pięć zespołów holenderskich i pięć belgijskich. Aleksander Ceferin od razu zaznaczył, że nie ma mowy, by taki układ został utrzymany po połączeniu lig.

Rzuty wolne, tarcia w szatni i brutalny mord w tle. Jak Feyenoord zwyciężył w Pucharze UEFA

Chcecie się bawić wspólnie? Proszę bardzo. Ale nie liczcie na dziesięć pucharowych przepustek. Dodajmy do tego nie do końca przejrzysty system spadków i awansów. Jedno z proponowanych założeń było bowiem takie, by w każdym sezonie z BeNeLigą żegnał się najsłabszy zespół belgijski i najsłabszy zespół holenderski. Dwa kolejne – znów: jeden belgijski i jeden holenderski – rywalizowałyby zaś w barażach o utrzymanie. Niższe szczeble rozgrywek pozostałyby oczywiście narodowe. Łatwo sobie jednak wyobrazić sytuację, gdy trzy ostatnie miejsca w tabeli zajmują – dajmy na to – zespoły belgijskie. Jeden z nich spadłby więc bezpośrednio, drugi trafił do baraży, a trzeci uniknąłby degradacji. W przeciwieństwie do klubu, który wypadłby najsłabiej spośród zespołów z dawnej Eredivisie.

Niezbyt sprawiedliwy układ.

Na razie BeNeLigę odłożono zatem na boczny tor.

Ale prędzej czy później temat pewnie powróci. To typowe. Jak wspomina dziennikarz Patrick de Graaf, pierwsze nieśmiałe pomysły utworzenia holendersko-belgijskich rozgrywek padły w przestrzeni publicznej już w 1996 roku. Sprawa wróciła na tapet dekadę później za sprawą Marco van Bastena. Z kolei w 2009 roku Michael van Praag – ówczesny szef KNVB, były prezes Ajaxu – próbował zintensyfikować debatę na temat BeNeLigi. Zresztą, wspólnych rozgrywek w krajach Beneluksu nie brakuje. Choć na przykład w piłce kobiecej BeNeLiga przetrwała tylko trzy lata – zapamiętano ją jako niewypał.

Liga Atlantycka

Skoro jednak cofnęliśmy się trochę w czasie, to nie sposób nie zatrzymać się przez moment przy pokrytej już od dawna kurzem koncepcji tak zwanej Ligi Atlantyckiej. O czym mowa? Na przełomie wieków Peter Fossen i Harry van Raaij – dyrektor i prezes PSV Eindhoven – doszli do wniosku, że dla holenderskich klubów nie ma przyszłości na topowym europejskim poziomie, jeśli będą one na co dzień rywalizować tylko na krajowym rynku. Wąskim, za mało atrakcyjnym medialnie, skazanym na oglądanie pleców Anglików, Hiszpanów czy Włochów. Działacze, mocno widać zmartwieni o losy PSV, zaczęli kontaktować się z przedstawicielami rozmaitych zagranicznych klubów i sondować możliwość skonstruowania wraz z nimi wspólnej ligi. Dużej, choć rzecz jasna nie o zasięgu kontynentalnym. Dedykowanej właśnie ekipom ze średnich rynków – holenderskiego, szkockiego, portugalskiego, belgijskiego i skandynawskiego.

Projekt nazwano „Ligą Atlantycką”. Z pozoru cały pomysł wyglądał na karkołomny – to przecież nie fuzja poszczególnych rozgrywek, tylko propozycja secesji paru silnych, ambitnych klubów na rzecz dołączenia do zupełnie nowego tworu, oderwanego od futbolowych tradycji i poniekąd stojącego również w kontrze do europejskich pucharów. Nawet jeśli przyjmiemy, że Szkotów, Holendrów, Szwedów i Portugalczyków faktycznie łączy szeroko pojęta bliskość Oceanu Atlantyckiego, to wciąż trudno uznać na przykład Sztokholm i Lizbonę za miasta geograficznie zbliżone. Z drugiej strony, choćby w Stanach Zjednoczonych długie podróże z jednego wybrzeża kraju na drugie to normalka dla sportowców. Może zatem idea Holendrów faktycznie miała ręce i nogi?

Fossen i van Raaij szybko znaleźli sojuszników.

„Rolnicy” na tronie w potrójnej koronie. Złoty rok holenderskiego futbolu

Propozycji PSV z zainteresowaniem wysłuchali włodarze Ajaxu, Feyenoordu, Porto i Glasgow Rangers. Frank Kales, działacz ekipy z Amsterdamu, podzielał reformatorskie zapędy swoich krajowych rywali. Nie potrafił się pogodzić z tym, w jaki sposób kluby z bogatszych lig rozdrapały na rynku transferowym drużynę Ajaksu, która w połowie lat 90. uchodziła przecież za najsilniejszą na Starym Kontynencie. Jeszcze bardziej podekscytowany był Allan MacDonald, dyrektor Celticu Glasgow. Ligę Atlantycką traktował jako okazję, by The Bhoys wyrwali się wreszcie z niewielkiego, szkockiego rynku. W rozmowie z „Daily Record” oznajmił : – Od strony ekonomicznej, potrzebujemy zmian. Szkocki model się nie sprawdza. Jeśli to ma ostatecznie oznaczać, że będziemy rywalizować poza Szkocją, żeby tam Celtic znalazł lepsze możliwości do rozwoju, to tak się stanie. Bądźmy praktyczni. […] Dynamika się zmieniła. Mamy w europejskim futbolu dwa zaklęte kręgi – porażek i sukcesów. Nie możemy doprowadzić do sytuacji, gdy kibice Celticu staną się rozczarowani brakiem sukcesów. Wtedy wpadniemy w wir porażek.

Duże kluby z małych krajów wkrótce przestaną być konkurencją dla dużych klubów z dużych krajów. Musimy się spotkać i znaleźć rozwiązanie. Jeśli nie zdołamy, Benfica, Ajax, Feyenoord czy Celtic nigdy nie wrócą na szczyt. Przewaga Niemców, Anglików, Hiszpanów i Włochów będzie zbyt duża

Harry van Raaij w rozmowie z BBC zimą 2000 roku

Odważne deklaracje van Raaija i MacDonalda wywołały medialną zawieruchę. Na zwolennikach Ligi Atlantyckiej psy wieszali zarówno szefowie ligi szkockiej i holenderskiej, jak i przedstawiciele UEFA. Ale sprawy zdawały się nabierać tempa. Kenny Dalglish stwierdził nawet, że Celticu za pięć lat na pewno nie będzie w Premiership. Tylko że groźby ze strony europejskiej federacji mocno ostudziły entuzjazm wywrotowców. Zimą 2000 roku w Holandii zorganizowano konferencję z udziałem szefów między innymi PSV, Ajaksu, Anderlechtu, Sportingu, Benfiki, Porto, Celticu i Rangersów. Była to sytuacja z kategorii: wóz albo przewóz. Architekci Ligi Atlantyckiej mogli pójść na otwartą wojnę z UEFA i pożegnać się z występami w pucharach, być może na zawsze, lub skapitulować.

Wybrano, jak nietrudno się domyślić, opcję numer dwa. Co wcale nie oznacza, że cały projekt następnego dnia wylądował na śmietniku historii. Przeciwnie, van Raaij nie miał zamiaru odpuścić. Spróbował wykorzystać futbolową Grupę-14 (G-14), by zainicjować turniej zbliżony kształtem do współczesnej Superligi. Gdy to nie wypaliło, kwestia Ligi Atlantyckiej raz jeszcze wysunęła się na pierwszy plan. Prezes PSV chciał zakopać topór wojenny z władzami UEFA i zrealizować swoje plany w ścisłym porozumieniu z europejską federacją. Zapewnił, że Liga Atlantycka pozostanie powiązana z ligami krajowymi poprzez zagmatwany system spadków i awansów. – UEFA musi zrozumieć, że część klubów przerosła krajowe rynki i ich sytuacja stała się bardzo niewygodna – przekonywał Holender.

Sekretarz generalny UEFA Gerhard Aigner w lutym 2001 roku definitywnie odmówił van Raaijowi i przestrzegł, że dalsze knowania wokół Ligi Atlantyckiej nie będą tolerowane. Aczkolwiek idea została jeszcze parę razy podniesiona, a Michel Platini w 2007 roku zdobył fotel prezesa UEFA z równościowymi hasłami na ustach.

Ile z tego wyrównywania szans w praktyce wyszło – wiadomo.

Szkockie kombinacje

Nawet gdy atlantycki front się załamał, działacze Celticu i Rangersów nie przestali rozmyślać nad wyrwaniem się ze szkockiej ligi. 12 maja 2002 roku Frank Kane napisał na łamach „Guardiana”: – Szefowie Nationwide Football League oficjalnie zaproszą Celtic i Rangers do udziału w rozgrywkach First Division [dziś: Championship] w nadchodzącym sezonie. Zaproszenie to może spowodować największy wstrząs w brytyjskim futbolu od momentu, gdy dekadę temu powołano do życia Premier League. Zostanie ono formalnie ogłoszone po zebraniu zarządu Football League w tym tygodniu. Decyzja jest następstwem przeprowadzonego w tajemnicy przed opinią publiczną spotkania, w którym uczestniczyli Keith Harris, prezes rozgrywek, oraz szefowie Celticu i Rangersów.

To był szok. Jasne, że o włączeniu największych potęg szkockiego futbolu do angielskiego systemu rozgrywek mówiło się od dawna. Dziennikarze chętnie snuli tu wszelkiej maści rozważania z cyklu: „co by było, gdyby?”. Jednak wiosną 2002 roku wszystko wskazywało na to, że strony przeszły wreszcie od słów do czynów. The Bhoys i The Gers sprawiali wrażenie absolutnie zdeterminowanych, by jak najszybciej przystąpić do rywalizacji z Anglikami. Włodarze Football League byli natomiast gotowi, by ekipy z Glasgow przygarnąć. Zaplecze angielskiej ekstraklasy w sezonie 2002/03 miało się wyjątkowo składać z 26, a nie 24 zespołów.

Najlepiej wydane pieniądze w dziejach Celticu. Historia Henrika Larssona

David Murray [prezes Rangers] jest całkowicie przekonany, że to właściwy moment, by oderwać się od szkockiego rynku – opowiadał „Guardianowi” rozmówca z otoczenia szefa Football League. – Dermont Desmond [większościowy udziałowiec Celticu] chce mieć ten deal dopięty wręcz na wczoraj. Keith Harris również jest całym sercem za. I jest pewien, że zarząd go poprze. Przy stole negocjacyjnym zebrała się grupa ludzi czynu. Oni nie chcą gadać, chcą działać.

Telewizja podąża za życzeniami odbiorców. To samo powinni robić działacze piłkarscy. Widziałem ostatnio wyniki sondy przeprowadzonej wśród angielskich kibiców. Zapytano ich, czy chcą Celticu i Rangersów w Premier League. 85% odpowiedziało, że tak. Nasze dołączenie do angielskich rozgrywek uczyni je atrakcyjniejszymi. Czyżby

Dermot Desmond w rozmowie z BBC w maju 2002 roku

Początkowa euforia zaczęła jednak w szybkim tempie wygasać.

Dobrowolnego pożegnania z Celtikiem i Rangersami nie wyobrażali sobie rzecz jasna szefowie ligi szkockiej, obawiający się całkowitego upadku rozgrywek po rozstaniu z dwiema najpopularniejszymi drużynami. Ostatecznie żaden telewizyjny nadawca nie zapłaciłby dużych pieniędzy za prawa do transmitowania zmagań w Scottish Premiership, gdyby w lidze zabrakło ekip z Glasgow. Na działania The Bhoys i The Gers z dużą rezerwą zerkała także UEFA. W europejskiej centrali pojawił się bowiem lęk, że Szkoci swoją przeprowadzką za miedzę wywołają całą lawinę tego rodzaju „transferów” i lada moment FC Kopenhaga pojawi się w Bundeslidze, FC Porto w Primera Division, a Club Brugge w Ligue 1. A w konsekwencji rozsypie się cała misterna układanka rozgrywek krajowych na Starym Kontynencie.

Szkot David Wil, sprawujący wówczas funkcję wiceprezesa FIFA, otwarcie wyraził sprzeciw. – Nigdy tego nie zaakceptujemy. FIFA nigdy nie pozwoli klubom na zmianę przynależności ligowej na życzenie. To niedopuszczalne. Podobne żądania odrzucano w przeszłości dziesiątki razy.

na łamach „Eurogamera”

Najzagorzalszymi oponentami mariażu z Old Firm były natomiast… same angielskie kluby, zwłaszcza te występujące w najwyższej klasie rozgrywkowej. Zwyczajnie obawiano się dodatkowej konkurencji, dwóch kolejnych mocnych kandydatów do regularnej walki o najwyższe cele w Premier League. W wewnętrznym głosowaniu aż dziewiętnastu ekstraklasowiczów wyraziło niechęć do przyłączenia Szkotów. Peter Kenyon z Manchesteru United publicznie stwierdził, że przejście Celticu i Rangersów do angielskich rozgrywek byłoby szkodliwe dla całej europejskiej piłki. – A może niech Juventus i Real Madryt grają w jednej lidze? – kpił.

Trzy dni po sensacyjnym artykule „Guardiana” władze Football Association oficjalnie odcięły się od ekip z Glasgow. – Nie wyrazimy zgody na przyłączenie Celticu i Rangers do Nationwide Football League. Byłoby to pogwałcenie naszych reguł, a także warunków sprawiedliwej rywalizacji. Niedługo potem szeregi federacji opuścił dyrektor Adam Crozier. John McClelland, prezes The Gers, stracił resztki nadziei. – To był nasz ostatni sojusznik w federacji. Nic więcej nie da się zrobić.

Minęły przeszło dwie dekady, a odwieczni rywale dalej są dużymi rybami w małym, szkockim stawie. Brytyjski rynek pozostaje podzielony.

Portugalskie marzenia

Czas powrócić na Półwysep Iberyjski. Cytowany na wstępie Domingos Soares de Oliveira przyznał wprost, że dziś „Liga Ibérica” funkcjonuje tylko jako luźny pomysł, a nie konkretny hiszpańsko-portugalski plan. Zresztą działaczom Realu Madryt, Atletico Madryt czy Barcelony marzy się raczej powołanie do życia Superligi, a nie realizowanie wspólnych projektów z Portugalczykami. Ale jeszcze kilka lat temu sytuacja wyglądała nieco inaczej. W listopadzie 2015 roku Pedro Proenca – były sędzia międzynarodowy, którego wybrano prezesem portugalskiej ligi – udał się do Madrytu, by zaprezentować szefostwu hiszpańskiej ekstraklasy swoją wizję iberyjskiego turnieju. Podjęcie działań w celu zorganizowania rozgrywek z sąsiadami należało do najważniejszych przedwyborczych obietnic eks-arbitra.

Portugalczycy mają bowiem wielkie piłkarskie tradycje. Mają gwiazdy, mają talenty, mają świetny skauting. Wreszcie – mają postkolonialne powiązania z krajami Afryki czy Ameryki Południowej. Ale ich własny rynek jest summa summarum niewielki. To tylko 10 milionów mieszkańców, na dodatek średniozamożnych w skali Starego Kontynentu. Stąd ogromna chęć tamtejszych działaczy, by ze swoim produktem zaistnieć także w Hiszpanii. Umiędzynarodowić rozgrywki.

Nie ma zresztą przypadku, że dawniej Liga Atlantycka nęciła władze Benfiki czy Porto.

Kilka miesięcy przed wyprawą do Madrytu Proenca udzielił obszernego wywiadu portalowi „Expresso”, gdzie przedstawiał swoje postulaty. Gwarantował wówczas, że jego celem nie jest całkowita likwidacja portugalskiej ekstraklasy na rzecz wspólnej ligi z Hiszpanami. Kreślił raczej plan stworzenia oddzielnego turnieju, który wygenerowałby zainteresowanie kibiców i sponsorów nie tylko z Półwyspu Iberyjskiego. Ta koncepcja nie spotkała się wprawdzie ze zbyt entuzjastycznym odbiorem, lecz część dziennikarzy zwracała uwagę, iż może być to zaledwie pierwszy krok. Swoiste badanie gruntu przed próbą podjęcia bardziej śmiałych inicjatyw. Inna sprawa, że Javier Tebas, prezes ligi hiszpańskiej, także chyba nie dostrzegł w koncepcjach swojego portugalskiego kolegi zbyt dużego potencjału.

Na czym więc stanęło? W 2017 roku zawarto umowę o partnerstwie, a dwa lata później odbyła się… siódma edycja towarzyskiego Copa Iberica. Poprzednie miały miejsce w 1935, 1983, 1991, 2000 i 2005 roku. W wyciągniętym z niebytu turnieju udział wzięły cztery zespoły: Betis, Getafe, Porto i Portimonense. Wygrały „Smoki”, a Proenca piał z zachwytu. – Zrealizowaliśmy wszystkie zakładane przez nas cele. Mieliśmy zapełnione trybuny, wysoki poziom zainteresowania kibiców. Gospodarzom należą się gratulacje za wzorową organizację turnieju. Chcemy jednak, żeby to była impreza wędrowna. 

Była to rzecz jasna dobra mina do złej gry.

Finałową konfrontację Porto z Getafe z perspektywy trybun obejrzało zaledwie siedem tysięcy widzów. Niewielkie Estadio Municipal de Portimao zostało więc wypełnione zaledwie w trzech czwartych. Kolejnych edycji Copa Iberica już nie zorganizowano. Zawody pozostały jedynie sparingową ciekawostką, podobnie jak znane z historii Trofeu Iberico, Iberica Cup i Taca Iberica. Proenca przekonał się dobitnie, że półśrodki nie mają sensu, nie spinają się biznesowo.

Liga portugalska jest słaba. Czołowe kluby powinny ją opuścić i dołączyć do hiszpańskich rozgrywek

Rui Santos (dziennikarz SIC Noticias)

A czy liga iberyjska – taka z prawdziwego zdarzenia – miałaby rację bytu?

Cóż, dla najpotężniejszych klubów portugalskich – na pewno. Trudno bowiem w Europie o szczelniej zabetonowane rozgrywki. Dość powiedzieć, że Benfica ma aktualnie na koncie 37 tytułów mistrzowskich i 29 wicemistrzostw kraju. Porto – 30 i 28, Sporting – 19 i 22. Tylko dwa razy w dziejach zdarzyło się, by pierwsze miejsce w stawce zajęła tam ekipa spoza wielkiej trójki. To wszystko sprawia, że codzienność w Primeira Liga jest dla topowych ekip zwyczajnie nudna. W dużym skrócie, sprowadza się ona do sprawdzania w terminarzu, ile tygodni zostało do kolejnej konfrontacji z którymś z odwiecznych rywali. Jasne, jest jeszcze kilka solidnych ekip z pokaźnym kibicowskim zapleczem – choćby Vitoria Guimaraes, Sporting Braga czy podupadłe Belenenses. Ale to tylko wyjątki.

W ramach ligi iberyjskiej topowe portugalskie ekipy musiałyby się pożegnać ze statusem dominatorów, a doroczny udział w Lidze Mistrzów przestałby być dla nich oczywistością, lecz to tylko nieliczne minusy. Plusów jest zaś cała masa. O wiele ciekawsza rywalizacja, regularne konfrontacje z najsłynniejszymi klubami świata, znacznie większa kasa od telewizji… Nawet zatrzymywanie w swoich szeregach największych talenciaków stałoby się najpewniej znacznie łatwiejsze. Bo czy taki Joao Felix skusiłby się na transfer do Atletico Madryt, gdyby Los Colchoneros byli po prostu ligowym rywalem Benfiki? Jak się można domyślać – równorzędnym?

Medal ma jednak, jak to zawsze bywa, także i drugą stronę. Mniej atrakcyjną. Średnie i mniejsze portugalskie kluby po takiej fuzji zapewne w większości popadłyby w zupełną ruinę. Hiszpańskiej klasie średniej o pucharowych aspiracjach nie w smak są natomiast dodatkowi konkurenci w ligowej czołówce. Doliczmy do tego przywiązanych do tradycji kibiców, no i jak zwykle – potencjalna liczba ośrodków niechętnych regionalnym rozgrywkom przerasta liczbę entuzjastów.

***

Liga iberyjska pozostaje więc na razie jednym z wielu podpunktów na długiej liście niezrealizowanych regionalnych projektów. Podobnie jak na przykład niewymieniona jeszcze przez nas ekstraklasa szwajcarsko-austriacka, którą żywo dyskutowano zarówno kilkanaście, jak i kilka lat temu. Nie wypaliły też próby skonstruowania rozgrywek nordyckich. W latach 2004-2007 drużyny ze Skandynawii mierzyły się wprawdzie w ramach Royal League, lecz nikt tak naprawdę nie wiedział, dla kogo ten towarzyski turniej jest organizowany. Na pewno nie dla kibiców, którzy nie za bardzo się zawodami interesowali. A gdy tylko pojawiły się w przestrzeni publicznej głosy, by pójść o krok dalej i w jakiś sposób umieścić Royal League pod szyldem UEFA, na głowy organizatorów spadła lawina krytyki.

Niewypał za niewypałem, jedna porzucona koncepcja za drugą. A o zupełnie luźnych ideach (liga bałkańska, liga bałtycka) nawet nie wspominamy. Najwyraźniej – niezależnie od marzeń poszczególnych wizjonerów – w Europie na razie nie ma miejsca dla regionalnych rozgrywek, które zastąpiłyby lub zepchnęły na margines znane od dekad mistrzostwa krajowe. Czy jest czego żałować? Niech będzie, że z tym pytaniem was pozostawimy.

CZYTAJ WIĘCEJ NA WESZŁO:

fot. NewsPix.pl

Za cel obrał sobie sportretowanie wszystkich kultowych zawodników przełomu XX i XXI wieku i z każdym tygodniem jest coraz bliżej wykonania tej monumentalnej misji. Jego twórczość przypadnie do gustu szczególnie tym, którzy preferują obszerniejsze, kompleksowe lektury i nie odstraszają ich liczne dygresje. Wiele materiałów poświęconych angielskiemu i włoskiemu futbolowi, kilka gigantycznych rankingów, a okazjonalnie także opowieści ze świata NBA. Najchętniej snuje te opowiastki, w ramach których wątki czysto sportowe nieustannie plączą się z rozważaniami na temat historii czy rozmaitych kwestii społeczno-politycznych.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

Komentarze

60 komentarzy

Loading...