Reklama

Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

redakcja

Autor:redakcja

23 marca 2024, 10:02 • 26 min czytania 7 komentarzy

Pięć lat to w futbolu wieczność. W pięć lat można na przykład przejść drogę od grania za kieszonkowe w IV lidze do sięgnięcia po koronę króla strzelców rodzimej ekstraklasy. Można też być o krok od zawieszenia butów na kołku, by potem zostać bohaterem swojej drużyny narodowej na mundialu. Ale czy w pięć lat, z osoby, która o zasadach gry w piłkę nie ma praktycznie żadnego pojęcia, można stać się właścicielem siedmiu renomowanych klubów, które na swoim koncie mają łącznie ponad setkę krajowych pucharów? Poznajcie Josha Wandera, prezesa jednej z największych, a na pewno jednej z najszybciej rosnących korporacji piłkarskich – 777 Partners.

Futbol w dobie późnego kapitalizmu – czyli jak firma ubezpieczeniowa z Miami szturmuje piłkarskie salony?

Mówi o sobie w trzeciej osobie. Lubi pokazywać się publicznie, ale za dziennikarzami nie przepada. Irytują go ich niewygodne pytania, w szczególności te związane z jego młodzieńczą przeszłością. Zamiast rozmów z mediami preferuje towarzystwo wysokich oficjeli, czy boiskowych bożyszczy, z którymi chętnie pozuje do zdjęć, prezentując swoją florydzką opaleniznę i idealnie skrojone garnitury. Całość stylizacji wieńczy zazwyczaj charakterystyczna, granatowa bejsbolówka. Ważna, bo w całym tym zestawieniu jest niczym tablica informacyjna mająca przypominać o jego starannie budowanym image’u biznesowego big boya, który po pracy zbija piątki z koszykarzami NBA. Wygląda w niej trochę jak Kendall Roy. Skojarzenie o tyle zasadne, że podobieństwa do postaci z serialu „Sukcesja” narzucają się same.

Narodziny gwiazdy

Historia zaczyna się od drobnej wpadki. Jest rok 2003, kiedy do mieszkania Josha Wandera, wówczas dwudziesto-paroletniego studenta uniwersytetu w Miami, puka policja. W jego skrzynce na listy znaleziono właśnie 31 gramów kokainy. Wystarczająco, żeby postawić mu zarzut o handel narkotykami grożący wieloletnim pozbawieniem wolności. Wander kruszeje, tłumaczy się, że to tylko na użytek rekreacyjny, że miał on z tego korzystać wyłącznie ze swoim współlokatorem. Odnosi połowiczne zwycięstwo. Kilka miesięcy później wymiar sprawiedliwości zasądzi mu wyrok w zawieszeniu. Wyrok, który jednak skrzętnie wypomną rozliczne media, gdy tylko zacznie pojawiać się na futbolowych salonach.

– We własnym mniemaniu ma już pewnie status legendy – tak po latach w rozmowie z The Washington Post opowie o nim była współpracownica Rhonda Bentzen, kreśląc tym samym portret psychologiczny osoby o mocno rozbujałym ego i nie mniejszych aspiracjach. Bentzen, zatrudniona przed laty przez Wandera do pracy w SuttonPark, firmy zajmującej się wykupywaniem umów odszkodowawczych przeważnie od ofiar wypadków, nie ma jednak żadnych wątpliwości co do jego biznesowego instynktu.

– He’s all business – powie o nim z mieszanką pogardy i trudnego do przełknięcia podziwu. Sam zainteresowany z pewnością uśmiechnąłby się pod nosem, słysząc taką opinię na własny temat.

Reklama

Podziw w oczach innych zawsze napędzał go do działania, a prezes 777 Partners bynajmniej nie próżnował, aby go zdobyć. Jego współpracownicy wspomną chociażby obsesję na punkcie LeBrona Jamesa w czasach, kiedy ten reprezentował barwy Miami Heat. Wander miał rzekomo stworzyć cały plan dostania się w jego orbitę. Kupował bilety jak najbliżej ławki Heatsów, orientował się, w jakich lokalach bywa gwiazdor NBA, by następnie „przypadkowo” na niego wpadać. Jego starania przyniosły zamierzony skutek. Ich owoc możemy dziś podziwiać, przeglądając zdjęcia z fety mistrzowskiej sezonu 2012, na których Wander w dość ekstatyczny sposób świętuje drugie w historii mistrzostwo Heatsów, bawiąc się z LeBronem, jak ze swoim dobrym znajomym.

Zbyt wielcy, by upaść

– Czy w całej historii tego sportu był ktoś, kto podchodził do kupowania klubów poważniej niż Josh Wander? – pyta retorycznie, mówiąc o sobie w trzeciej osobie. Nawet przy zachowaniu ogromnych pokładów dobrej woli, trudno nie dostrzec w tym tryskającego niczym gejzer ego, którego rozmiarów nie dałoby się zmierzyć, porównując go nawet do najsłynniejszego futbolowego kwantyfikatora – rozmiarów piłkarskiego boiska. Trudno jednak nie odmówić Amerykaninowi rozmachu. W samym tylko 2022 roku, prowadzona przez niego spółka inwestycyjna 777 Partners nabyła aż cztery kluby, powiększając swoją siatkę do sześciu, a w 2023 roku już siedmiu klubów będących pod pełną, lub częściową kontrolą firmy z Miami. W swoim portfolio fundusz ma już włoską Genoę, brazylijskie Vasco da Gama, podparyskie Red Star, Standard Liège, Herthę Berlin, ponadto pakiety mniejszościowe w Sevilli oraz Melbourne Victory, a na horyzoncie być może także święty graal każdego modelu multi-club ownership (MCO), czyli klub z angielskiej ekstraklasy – Everton.

Jak człowiek, którego popularność nie wykraczała dotąd poza sploty towarzyskie parweniuszy z Miami, był w stanie posiąść we władanie tyle zasłużonych marek w tak krótkim czasie? Odpowiedź jest co najmniej złożona, lecz jej kontury zaczynają się rysować, gdy zajrzymy do sprawozdań finansowych klubów należących obecnie do portfolio spółki. Zamykanie roku na czerwono to bowiem wspólny mianownik wszystkich dotychczas kupowanych przez 777 drużyn.

Wyniki finansowe Herthy i Genoi za ostatnie dwa sezony to w każdym przypadku ponad 100 mln euro straty. Nie lepiej wygląda sytuacja w Belgii, gdzie znajdujący się pod parasolem firmy Wandera Standard Liège zakończył ostatni sezon z wynikiem 22 mln euro na minusie. Z pozoru niewiele, zwłaszcza jeśli na skali porównawczej umieścimy inne kwoty zadłużenia obecne w dzisiejszym futbolu, lecz przy wartości składu niewiele przekraczającej 50 mln euro nawet taki wynik sugeruje wyjątkową niegospodarność. Równie kiepsko prezentuje się kondycja aktywów spółki po drugiej stronie oceanu. Najdobitniej widać to po warunkach, na jakich zrealizowana została transakcja wykupu Vasco z rąk poprzednich właścicieli. 777 zakupiło ten jeden z najbardziej zasłużonych brazylijskich klubów za kwotę 330 mln dolarów, z których jednak prawie 200 mln powędruje na spłatę licznych wierzycieli drużyny z Rio.

Nie trzeba specjalisty od ekonomii, by stwierdzić, że finansowy pejzaż przywołanych wyżej klubów rzutował na wartości transakcji dokonywanych przez 777. O ile kwota 330 mln dolarów w przypadku podupadłego brazylijskiego giganta robi wrażenie nieco przeskalowanej, o tyle trudno nie oprzeć się wrażeniu, że pozostałe kluby Wander nabywa na promocji, lub co najmniej w jakimś outlecie ze znanymi markami, które w pierwszym obiegu cieszą się znikomym zainteresowaniem. Najstarszy włoski klub – Genoa został przez Amerykanów zakupiony za ok. 150 mln euro, z kolei berlińska Hertha, jak twierdzi jej były właściciel Lars Windhorst, gdyż dokładnej kwoty nigdy nie upubliczniono, za jedynie 115 mln euro. Jak na klub, którego trybuny regularnie zapełnia ok. 50 tys. widzów nawet na drugim poziomie rozgrywkowym, suma ta raczej nie wydaje się zbyt wygórowana. Około pięciokrotnie większa ma być z kolei kwota transakcji, na którą Wander umówił się z dotychczasowym właścicielem klubu z niebieskiej strony Merseyside, Farhadem Moshirim. Sporo, lecz z drugiej strony ledwie ułamek tego, ile mogą kosztować dziś kluby Premier League. Todd Boehly kupujący londyńską Chelsea za ponad 5 miliardów dolarów jest tego najlepszym przykładem.

Reklama

Z inwestycyjnego punktu widzenia trudno nie oddać Wanderowi choć trochę sprawiedliwości. Kupowanie akcji spółek wtedy, kiedy są na szczycie, jest zwyczajnie za drogie. By więc zbudować swoją sieć, Wander szuka okazji tam, gdzie dotychczasowi właściciele tylko głowią się, jak szybko i bezboleśnie opuścić swoje tonące w długach okręty. Historia kolejnych akwizycji dokonywanych przez spółkę z Miami podąża zatem według określonego wzorca, sprowadzającego nabywane marki do wspólnego mianownika. To kluby z historią i dużym potencjałem kibicowskim. Jednocześnie jednak to także drużyny, które z jakichś przyczyn znalazły się na sportowym, lub finansowym zakręcie. Są jednak, odwołując się do wall-streetowego słowniczka: too big to fail. Wander i jego wspólnicy widzą w tym potężny lewar, który w ciągu kilku lat pozwoli im przemienić swoją pospiesznie budowaną sieć klubów w prawdziwą maszynę do zarabiania pieniędzy. A akurat w tym aspekcie zręczności odmówić im nie wypada. Skąd zatem biorą się pieniądze finansujące kolejne składowe wanderowskiej układanki?

Pieniądze nie śmierdzą

Rok 2005, trzynastoletnia Lyndsy Noell cudem uchodzi z życiem, kiedy w samochód prowadzony przez jej rodziców uderza ciężarówka. Diagnoza jest wyjątkowo poważna: obrażenia mózgu, utrata wzroku w jednym oku, a w perspektywie wieloletnia rehabilitacja i nawracający wciąż ból, który sprawi, że echa tamtego feralnego wypadku już nigdy jej nie opuszczą. Rytm nastoletniego życia Lyndsy wyznaczają kolejne operacje, a po nich ciągnące się w nieskończoność rekonwalescencje. Po wielu latach cierpień i kosztownych operacji udaje się jej wreszcie osiągnąć sprawność ruchową, która już nie utrudnia jej codziennego funkcjonowania. Sukces jednak przypłaca wysoką ceną. W toku procesu rehabilitacyjnego głównym towarzyszem życiowym Lyndsy jest ból, przewlekły, ostry, utrudniający życie i niepozwalający nocą zmrużyć oczu. Chcąc go uśnieżyć, Lyndsy zaczyna zażywać silne leki opioidowe, które na początku przynoszą ulgę, lecz w niedługim czasie wpędzają ją w uzależnienie. Najpierw od leków, a następnie od narkotyków.

Wraz z nasilającym się uzależnieniem Lyndsy zaczyna popadać w kłopoty finansowe i coraz trudniej jest jej związać koniec z końcem, zwłaszcza że na utrzymaniu ma już małe dziecko. Koszty rosną, a jej nie wystarcza już zabezpieczenie finansowe w postaci przyznanego przez sąd odszkodowania, wypłacanego w comiesięcznych ratach. Pewnego dnia widzi reklamę. Firma nazywa się Liberty Settlement Funding i jak sama przekonuje, wychodzi naprzeciw osobom, które znajdują się w nagłej potrzebie gotówkowej. Lyndsy kontaktuje się z nią, opisuje swój problem i wkrótce odzywa się do niej przedstawiciel Liberty. Oferuje 20 000 dolarów natychmiastowej gotówki za zrzeczenie się praw do należnych jej 42 000 dolarów przyszłych odszkodowań. Zgodnie z prawem, tego typu umowy muszą otrzymać zatwierdzenie w sądzie, by nabrały mocy prawnej. Przedstawiciel Liberty oferuje, że pomoże w dopełnieniu wszelkich formalności na drodze sądowej, by pieniądze jak najszybciej znalazły się na koncie Lyndsy. Nie mija wiele czasu, a umowa staje się faktem. W przeciągu nieco ponad roku od pierwszej transakcji Lyndsy wymienia z Liberty całość przyszłej wartości swojego odszkodowania opiewającego na około milion dolarów, w zamian za niewiele ponad 250 000 dolarów gotówki.

Zdruzgotana sytuacją córki, o interes Lyndsy postanawia zawalczyć jej matka. W 2021 roku wytacza proces przeciwko SuttonPark Capital, spółce będącej właścicielem Liberty Settlement Funding zarzucając jej nieetyczne praktyki, wykorzystujące uzależnienie swoich klientów do zawierania niekorzystnych dla nich umów. Przegrywa. Cały proces trafia jednak do sądowej kartoteki, gdzie pewnie przepadłby na wieki, gdyby właściciele SuttonPark w osobach Josha Wandera i Stevena Pasko nie zadecydowali się wypłynąć swoim okrętem na podbój nowych, bardziej medialnych terytoriów. Przyzna to zresztą obecny rzecznik 777 Partners, Jeff Hackelman, który w rozmowie z The Washington Post powie – zanim [Josh Wander] zaczął kupować kluby piłkarskie, nic z tego, co robił, nie przyciągało większej uwagi. Trudno się temu dziwić. W końcu każdy przedsiębiorca działający na granicy etyki wie, że biznesy pokroju SuttonPark najlepiej funkcjonują po cichu, z dala od pytań natrętnych dziennikarzy.

To jednak właśnie aktywa pokroju SuttonPark pozwoliły Wanderowi na futbolową ekspansję. Według relacji byłych pracowników 777 Partners, do których dotarł portal śledczy Josimar, SuttonPark Capital jest jedynym aktywem w portfolio spółki, który potrafi rokrocznie generować wielomilionowe zyski. Inaczej ma za to wyglądać sytuacja pozostałych elementów z układanki Pasko i Wandera, jak choćby zarejestrowanych w Edmonton linii lotniczych Flair. Według doniesień kanadyjskiego nadawcy publicznego CBC przewoźnik ma zalegać z płatnościami wobec licznych wierzycieli, mieć częściowo unieruchomioną flotę, a na dodatek zmagać się z poważnym problemem często odwoływanych lotów. Obraz ten wydaje się zaskakująco podobny do sytuacji klubów, które dołączają kolejno do futbolowej rodziny 777 Partners. Co ciekawe, jak dotąd nie zdaje się to specjalnie martwić decydentów z Miami. Ich samozadowolenie, choć nieco frapujące dla kibiców kupowanych klubów, wydaje się tym większe, im więcej klubów dołącza do zarządzanego przez nich modelu. Ten z kolei, coraz bardziej przypomina spełniony sen amerykańskiego prezesa.

Czego pragną kibice?

Zawsze przejawiał pasję do sportu, choć akurat futbol niespecjalnie go grzał. Zdecydowanie bardziej od rodzaju dyscypliny interesowały go związane z nią pieniądze. Marzył o koszykówce, ale rynek amerykańskich lig profesjonalnych wydawał mu się zabetonowany i komercyjnie wysycony. Jego zainteresowania płynnie podryfowały zatem w kierunku piłki nożnej. Do świata futbolu wprowadza się z całym bagażem pojęciowym charakterystycznym dla amerykańskiego sposobu rozumienia sportu, czym oczywiście podpada sympatykom zakupionych przez siebie klubów – Red Star FC, a także Herthy Berlin. Z perspektywy dość konserwatywnych fanatyków futbolu ze starego kontynentu trudno się temu dziwić. Wiele z tego, co publicznie mówi Wander, może wydać się obrazoburcze nawet dla przeciętnie zaangażowanego kibica, któremu nie mieści się w głowie, że jego klub może być nazywany franczyzą, albo przynależeć do jakiejś większej struktury wraz z innymi zagranicznymi klubami. Już najoględniejsza internetowa kwerenda pozwala zrozumieć, jak Amerykanin postrzega swoją rolę we współczesnym piłkarskim przemyśle. O klubach mówi chociażby, że wchodzą właśnie w erę hiperkomercjalizacji, zaś o kibicach, że ich zaangażowanie we wspieranie drużyn świadczy o niczym innym, jak o tym, że chcą zostać zmonetyzowani. Zdanie to wygłosi zresztą na jednym wdechu ze słynnym już: jednego dnia sprzedajemy naszym klientom piwo i hot dogi, następnego ubezpieczenia, czy usługi finansowe. Słynnym, bo zdanie to wypomną mu później na jednej z sektorówek rozjuszeni ultrasi Herthy.

Wizja ścieżki wiodącej od zakupu meczowej kiełbasy do polisy na życie sygnowanej herbem ukochanego klubu wydaje się jeszcze dość odległa, lecz jak w soczewce ukazuje biznesową filozofię Josha Wandera. A przede wszystkim daje wyraz nieskrępowanemu przekonaniu amerykańskiego inwestora, że absolutnie wszystko, włącznie z klubowymi świętościami, jest na sprzedaż. I jak dotąd los zdaje się przyznawać mu rację. Świadczy o tym chociażby historia kolejnych przejęć dokonywanych przez inwestorów z Miami, które każdorazowo kończyły się sukcesem. Udało mu się to nawet pomimo przeszkód rzucanych pod nogi przez wrogo nastawionych kibiców, jak w przypadku zakupu Red Star FC, czy przez niemieckich regulatorów, jak w przypadku Herthy Berlin. Co ciekawe, przeszkodą w kolejnych transakcjach nigdy nie okazało się niewielkie doświadczenie w zarządzaniu klubami piłkarskimi, czy brak udokumentowanych sukcesów sportowych, chyba że za takowe uznamy ledwie jednosezonową banicję Genui w Serie B. Nie będzie jednak przesadnym ryzykiem stwierdzenie, iż sami głównodowodzący 777 Partners stawiają poprzeczkę nieco wyżej. Na ironię zakrawa tu fakt, że podobnymi sukcesami w nabywaniu kolejnych aktywów nie może pochwalić się nawet City Football Group (CFG), czyli właściciel między innymi Manchesteru City i Girony, a którego osiągnięcia na poziomie sportowym widać akurat gołym okiem. Ich próba przejęcia holenderskiego zespołu NAC Breda w kwietniu 2022 roku spotkała się z ostrym sprzeciwem grup kibicowskich, co ostatecznie wystraszyło inwestorów z CFG.

Czy wynik sportowy jest jednak dla inwestorów z Miami najważniejszy? Paradoksalnie, można mieć co do tego pewne wątpliwości. Koniunktura sportowa rzeczywiście sprzyja kondycji finansowej klubów, jednak tym, co przyciąga inwestorów takich, jak Josh Wander są przede wszystkim potencjał marketingowy klubów i szeroka, zaangażowana baza kibicowska, która, jak dosadnie ujmuje to amerykański inwestor, aż prosi się o zmonetyzowanie. W maju 2021 roku w rozmowie z magazynemThe Athletic” opowie o tym jeden z ludzi Wandera, Juan Arciengas, ówczesny dyrektor zarządzający 777 Partners, tłumacząc dziennikarzom, co w największym stopniu natchnęło spółkę z Miami do sfinalizowania swojej pierwszej europejskiej inwestycji, czyli nabycia udziałów w Sevilli.

– Klub taki, jak Sevilla powinien być maszyną do generowania przychodu niezależnie od transferów, czy sukcesów sportowych, a wcale tego nie widać. Dlatego uznaliśmy, że możemy się zaangażować w ten projekt i dzięki naszej wiedzy oraz naszym kontaktom zoptymalizować pewne obszary biznesu bez ingerowania w stronę sportową. Arciengas nie gryzł się w język, opowiadając także, w jaki sposób 777 Partners chce owej optymalizacji dokonać. Potrzebujemy więcej miejsc w sektorach VIP i hospitality. Obecna średnia cena za miejsce na trybunach również jest znacznie poniżej poziomu oferowanego przez podobne marki. Widzimy zatem kilka nisko wiszących owoców.

Choć z biznesowego punktu widzenia takie podejście może okazać się efektywne, Amerykanie raczej prędko nie zdobędą tak miłości kibiców. Boleśnie mogli się o tym przekonać w kwietniu 2022 roku, kiedy ich wizje znalazły się na kursie kolizyjnym z ultrasami Red Star FC. Ci bowiem na tyle żywiołowo protestowali przeciwko przejęciu klubu przez inwestorów z Miami, że domowy mecz podparyskiej drużyny z Sète musiał zostać przerwany. W ruch poszły nie tylko jednoznaczne transparenty nawołujące do zerwania transakcji, ale także race rzucane na murawę stadionu. Działania protestacyjne powzięli również lokalni aktywiści, dziennikarze sportowi i francuscy politycy, którzy na łamach dziennika „Le Monde” wystosowali list otwarty sprzeciwiający się przejęciu klubu przez inwestorów z Miami. Jednym z jego sygnatariuszy był chociażby Jean-Luc Mélenchon, kandydat skrajnie lewicowej partii La France Insoumise w wyborach prezydenckich 2022 roku. W odpowiedzi Josh Wander dokonał kilku wizerunkowych zagrywek, mających na celu uspokoić coraz liczniejszą grupę osób zainteresowanych losem Red Star. Zapowiedział utrzymanie na stanowisku prezesa dotychczasowego włodarza klubu, posiadającego bliskie związki ze środowiskiem kibicowskim, a także ogłosił zamrożenie cen biletów na kolejny sezon.

Niezależnie od swoich dobrych intencji, sympatykom francuskiej drużyny Amerykanin kojarzy się jednak ze wszystkim co najgorsze. Red Star to bowiem klub, którego sama nazwa już na poziomie symbolicznym dość wyraźnie kontrastuje z kapitalizmem par excellence uosabianym przez ludzi z Miami. Drużyna szczyci się bogatymi tradycjami oraz historią ściśle związaną z klasą robotniczą. Symptomatyczne jest również miejsce, w którym rozgrywa swoje domowe spotkania. Podparyskie Saint-Ouen-sur-Seine zdecydowanie nie należy do najbardziej wystawnych okolic Île-de-France. To typowe balieues, czyli przedmieścia w dużej mierze zamieszkałe przez ludność pochodzenia subsaharyjskiego lub maghrebskiego. Położenie na mapie i lokalny krajobraz są w tej układance o tyle istotne, że i one zdążyły już stać się częścią konfliktu pomiędzy 777 Partners, a środowiskiem Red Star. W jednym z niewielu wywiadów, którego Josh Wander udzielił po zakupie klubu francuskiej prasie, błędnie wskazał on Paryż jako lokalizację nabytej przez siebie drużyny. Wzburzenie było na tyle duże, że Amerykanin postanowił w następstwie zwołać konferencję prasową, podczas której uspokajał rozemocjonowanych dziennikarzy zapewnieniami o trwałości projektu Red Star i poszanowaniu dla klubowej tożsamości. W Saint-Ouen mówią jednak z nieskrywaną wzgardą, że nikogo nie przekonał.

Wall Street Hooligans

Briefingi prasowe, rozmowy z klubowymi mediami, zdjęcia w towarzystwie ludzi zasłużonych dla klubu – wszystko to powszechnie znane narzędzia polityki wizerunkowej wdrażane, by choć trochę udobruchać krewkie z natury środowiska kibicowskie. Josh Wander, pomny roli, jaką odgrywa public relations w zderzeniu z konserwatywnymi grupami fanowskimi, nie pozostaje w tyle. Zarówno on, jak i jego współpracownicy regularnie pojawiają się na meczach drużyn znajdujących się w portfolio spółki z Miami. Walka o rząd dusz w ich przypadku nie ogranicza się jedynie do wygodnych foteli loży prezydenckiej. O to dbają między innymi nominaci Wandera. Anders Blazquez, pogoniony z zarządu Sevilli w wyniku zaskakującego dla 777 sojuszu dwóch zwaśnionych klanów od dziesięcioleci rządzących andaluzyjskim klubem, a obecnie prezes Genoi, z dumą opowiada we włoskich mediach o tym, jakoby jego syn zamiast komfortowych warunków panujących na trybunach honorowych, zwykł wybierać miejsca przeznaczone dla najzagorzalszych fanów Rossoblu. Spoufalanie się ze środowiskami kibicowskimi, jest zresztą czymś, co jak zdaje się rozumować Wander, zagwarantuje mu względny okres spokoju, podczas którego będzie mógł porządkować kluby według własnego uznania. Wspomniany przypadek syna Andersa Blazqueza to oczywiście wizerunkowa zagrywka. Działaniom 777 Partners nie brakuje jednak w tej kwestii także konkretów. W tym kontekście warto chociażby zwrócić uwagę na desygnatów z ramienia amerykańskich inwestorów, stojących na czele władz nowo przejmowanych klubów. Pierwszym, już przytoczonym przykładem jest Patrice Haddide, były i obecny prezes Red Star, człowiek związany z lokalną społecznością Saint-Ouen oraz posiadający bliskie związki ze środowiskiem kibicowskim. W Genui protegowanym Wandera zostaje z kolei profesor Alberto Zangrillo, rodowity genuańczyk, a prywatnie były już przyjaciel Silvio Berlusconiego, który w 2017, ku uciesze wielu kibiców ze Stadio Luigi Ferraris, chciał przejąć stery w najstarszym włoskim klubie.

Najbardziej nietypowa sytuacja ma jednak miejsce w Berlinie. Przychodząc do klubu, Wander zastaje tam na fotelu prezydenta Kaya Bernsteina, 42-letniego wówczas, świeżo wybranego włodarza klubu z Olympiastadion, a w przeszłości także lidera ultrasów Herthy. Jak na tak wysoką funkcję, jego résumé jest dość oryginalne. Bernstein był bowiem niejednokrotnie karany stadionowymi zakazami za organizacje akcji protestacyjnych, w wyniku których murawę berlińskiego stadionu regularnie pokrywały środki pirotechniczne. Amerykańscy inwestorzy, którzy dali się już poznać z wprowadzania natychmiastowych zmian w nabywanych klubach, nie są jednak w stanie osobiście namaścić swojego człowieka na stanowisku prezydenta Herthy, gdyż skutecznie utrudnia to niemiecka zasada 50+1 gwarantująca klubom większość udziałów w spółce. Wbrew obawom szybko okazuje się, że w Miami raczej nikt na sytuację narzekać nie zamierza. Klub okazuje się dość łatwo sterowalny. Wander obsadza według własnego klucza połowę rady nadzorczej i wyznacza swoich protegowanych do zarządzania sportową polityką klubu. Na czele projektu Hertha staje Johannes Spors, dyrektor pionu sportowego 777, a w przeszłości szef skautingu RB Lipsk. Po swojej stronie ma także prezydenta klubu, który jest dla niego prawdziwym uśmiechem losu. W kraju, w którym kibicowscy tradycjonaliści w odróżnieniu od innych topowych lig europejskich wciąż trzymają się mocno, Wander i jego świta postrzegani są za dewastujących futbol, bałwochwalczych kapitalistów, którzy za pieniądze pogrzebią wszystkie świętości. Amerykanie mają tego świadomość, dlatego dbają pieczołowicie o relacje z uchodzącym za konwertowanego realpolitikera Bernsteinem, licząc, iż ten roztoczy nad nimi swój parasol ochronny i osłoni przed gniewem trybun.

To jednak zdaje egzamin tylko do pewnego stopnia. 777 Partners nie doświadczają co prawda w Berlinie niechęci porównywalnej do tej, jaka przywitała ich w Saint-Ouen, lecz niesatysfakcjonujące wyniki osiągane przez Herthę coraz bardziej wystawiają nerwy kibiców na próbę. Trybuny zaczynają wywieszać pierwsze sektorówki. Najpierw wyśmiewają słowa Wandera o kibicach, którzy chcą zostać zmonetyzowani. Jeszcze dość niewinnie, wyrażając raczej mieszankę pogardy i politowania, z jaką stary wyga przysłuchuje się uczniackim deliberacjom. Później jest nieco gorzej, ponieważ w ruch idą znacznie cięższe inwektywy. Wszystko w wyniku niefortunnej wypowiedzi jednego z kluczowych ludzi Wandera, Johannesa Sporsa. W rozmowie z angielskim dziennikiem „The Telegraph” tak rozpędził się w kreśleniu dalekosiężnych wizji amerykańskich inwestorów, że dość wymownie przedstawił przyszłą rolę Herthy, jako farm-klubu dostarczającego piłkarzy dla Evertonu, w zamierzeniu znajdującego się u szczytu wanderowskiej piramidy. Na echa wizerunkowej wpadki Sporsa nie trzeba było długo czekać. Kilka dni później, podczas ostatniego domowego spotkania w 2023 roku z VfL Osnabrück, na trybunach Stadionu Olimpijskiego zagościł dość jednoznaczny komunikat – „Spors i 777 raus”. Na nieszczęście Wandera, nie zanosi się, aby podobne reakcje miały ustać w przyszłości. Sportowa kondycja Herthy wciąż pozostawia wiele do życzenia, a na dodatek Amerykanie stracili swojego głównego sojusznika, regularnie starającego się łagodzić negatywne nastroje wśród rozsierdzonych fanatyków Starej Damy. Prezydent klubu, Kay Bernstein, zmarł nieoczekiwanie 16 stycznia w wyniku zawału serca.

Uzasadniona złość fanatyków Herthy na słowa dyrektora Sporsa zdecydowanie nie należy do zjawisk odosobnionych w świecie kibicowskich boleści. Dość powiedzieć, że już w ramach tej samej grupy spod egidy 777 Partners, podobnych głosów słychać zdecydowanie więcej. Obawy co do marginalizacji i przeistaczania się w piłkarski prekariat harujący dla możnych tego świata z Premier League, czy LaLiga wygłaszały również trybuny w Liège i Rio de Janeiro. Mimo szumnych zapewnień amerykańskich inwestorów o indywidualnym podejściu i szacunku dla każdego z nabywanych klubów los drużyn pokroju Standardu Liège, czy Red Star FC zdaje się być nieuchronny. Jordan Gardner, czołowy analityk Twenty First Group, agencji consultingowej specjalizującej się w rynku piłki nożnej, a w przeszłości prezes duńskiego Helsingøru (również części modelu MCO), mówi wprost – kibice będą protestować. Jego zdaniem sposobem na złagodzenie konfliktów jest wyłącznie transparentna komunikacja. Sformułowanie tyle niekonkretne, co ryzykowne, o czym przekonał się Johannes Spors, którego nadmiarowa transparentność co do zamiarów 777 wobec Herthy okazała się wyjątkowo zgubna.

Moneyball, ale to mecz ostatniej szansy

Kibicowskie lęki przed stoczeniem się w przeciętność i utknięciem na futbolowych rubieżach wydają się jednak całkiem zasadne. Kapitalistyczna logika jest w tym przypadku nieubłagana, gdyż sposób, w jaki funkcjonują współczesne modele MCO, z natury premiuje marki znajdujące się u szczytu piramidy. Reszta przyjmuje raczej rolę trybików mających zapewnić realizację strategicznych celów całej struktury. Wątpliwości co do tego nie ma Paul Conway, współwłaściciel Pacific Media Group, spółki realizującej model MCO i będącej we władaniu chociażby GKS-u Tychy. W rozmowie prowadzonej przez The Unoffical Partner Podcast metodycznie opowiadał on, jak dzięki takiemu modelowi łatwiej wzajemnie kompensować straty powstałe na przestrzeni roku w posiadanych klubach. Jak jednak twierdzi większość komentatorów zajmujących się tematem MCO, pod płaszczem takiego twierdzenia kryje się bardziej niewygodna prawda o wzajemnym kompensowaniu spadków i awansów, czy masowych migracjach piłkarzy pomiędzy posiadanymi aktywami. To z kolei wymownie wskazuje na dość instrumentalne podejście inwestorów do zarządzania futbolowymi korporacjami. Ich siła rażenia, jest za to coraz większa. Jeszcze w 2012 roku raptem 40 profesjonalnych klubów piłkarskich wchodziło w skład jakiegoś modelu MCO. Dziś liczba ta przekroczyła już 200 podmiotów i sądząc po aspiracjach demiurgów piłkarskiego świata pokroju Wandera i Conwaya, będzie systematycznie wzrastać.

Choć skala zjawiska staje się coraz bardziej masowa, historii sukcesów w poczynaniu piłkarskich korporacji spod szyldów MCO jest, póki co niewiele. Poza autorskimi, lecz wciąż relatywnie niewielkimi przedsięwzięciami piłkarskich mastermindów w osobach Tony’ego Blooma i Matthew Benhama, będących właścicielami kolejno Brightonu i Brentfordu, istnieją w globalnym układzie sił dwa podmioty, do których swe uniesienia kierują wszyscy akolici MCO. Pierwszym z nich jest oczywiście grupa sygnowana logiem Red Bulla, swoistego pioniera systemu, drugim zaś City Football Group, właściciel urzędujących klubowych mistrzów świata z niebieskiej części Manchesteru. To właśnie ich osiągnięcia stały się biznesową inspiracją dla sporej części amerykańskich inwestorów, którzy zalewają obecnie stary kontynent swoim kapitałem. Nie inaczej było w przypadku Josha Wandera. Przed dokonaniem pierwszej inwestycji na rynku piłkarskim w 2018 roku, prezes 777 Partners nie ma o futbolu najmniejszego pojęcia. Na przyswajanie zasad funkcjonowania piłkarskiego uniwersum czasu jednak nie traci. Zamiast tego, załatwia sprawy w sposób godny Kendalla Roya, natychmiastowo ściągając do Miami nazwiska, które przez lata budowały sukcesy Red Bulla i City Football Group. W jego zespole lądują między innymi wspomniany Johannes Spors z Red Bulla, a także Don Dransfield, wieloletni dyrektor strategiczny CFG. Na fali moneyballowych sukcesów Brightonu i Brentfordu, Wander inwestuje także w sekcję football intelligence. Do zmniejszenia czynnika losowości w sferze sportowej desygnowani zostają Mladen Sormaz, poprzednio stojący na czele działu analitycznego w Leicester oraz Daniel Nichol, profesor Oksfordu i wieloletni analityk sportowy.

Mimo zatrudnienia najtęższych głów, będących budowniczymi sukcesów znanych piłkarskich korporacji, większość drużyn z rodziny Wandera spisuje się obecnie poniżej oczekiwań. Zaledwie dwa z siedmiu klubów zarządzanych przez firmę z Miami osiągają wyniki na poziomie wyższym, bądź porównywalnym do potencjału, jaki wynika z ich wartości rynkowej. Najlepiej pod kątem wyników sytuacja wygląda w Ligurii, gdzie beniaminek z Genui spokojnie usadowił się w środku stawki, a także w Saint-Ouen, gdzie miejscowe Red Star przewodzi w tabeli trzeciej ligi francuskiej. Jakkolwiek wyniki tych drużyn mogą napawać kojącym optymizmem, to z pewnością nie można ich uznać za powalający sukces, który byłby w stanie zaspokoić aspiracje amerykańskiego biznesmena. Na obronę Wandera przemawia poniekąd fakt, że pierwsze w pełni autonomiczne decyzje w zarządzaniu klubami podejmuje dopiero od września 2021 roku, kiedy to 777 Partners nabyło 99% udziałów w Genui. Wcześniejsza inwestycja dokonana trzy lata wcześniej w Sevilli nie miała bowiem większego przełożenia na moc sprawczą funduszu z Miami, gdyż wewnętrzne walki akcjonariuszy sprowadziły na klub ze stolicy Andaluzji klincz, którego echa pobrzmiewają do tej pory.

O ile kwestię oceny wyników sportowych można jeszcze odłożyć w czasie, o tyle warto przyjrzeć się dotychczasowym działaniom operacyjnym w klubach z portfolio Wandera, ponieważ jak w soczewce obrazują one modus operandi charakterystyczny dla modeli multi-club ownership. Poza wspomnianymi już roszadami personalnymi, zatrudnianiem architektów innych struktur MCO i sporymi nakładami na rozwój analityki sportowej, działania Wandera skupiają się głównie na powściąganiu negatywnych emocji kibiców. Amerykanin dokonuje tego na różne sposoby, przeważnie za pośrednictwem prezesów i prezydentów posiadanych aktywów, lecz także poprzez godnościowe transfery, które bardziej niż realną wartość sportową wnoszą do klubów trochę wizerunkowego ocieplenia, stanowiącego pocieszający ersatz faktycznych wzmocnień. Przykładem tego jest chociażby transfer Dimitriego Payeta, którego przybycie do Vasco da Gamy miało ostudzić wrogie nastawienie kibiców, uprzednio ostro protestujących przeciwko przejęciu klubu przez spółkę z Miami.

Wraz z przybywaniem nowych drużyn w rodzinie Wandera przyspiesza także wewnętrzna cyrkulacja piłkarzy. W 2023 roku w wyniku roszad dokonywanych pomiędzy klubami z grupy 777 Partners, barwy zmienia sześciu piłkarzy. Jak dotąd większość stanowią wypożyczenia zawodników mniejszego kalibru, lecz zdarzają się i takie przypadki, których w szczególności obawiali się kibice Herthy vide transfery będące faktycznym odzwierciedleniem hierarchii panującej w grupie. W wyniku takiej operacji Berlin na Sevillę zamienił najlepszy strzelec Herthy w poprzedniej kampanii, Dodi Lukebakio. Jego przejście do stolicy Andaluzji dokonało się co prawda na mocy transferu gotówkowego, trudno jednak nie doszukiwać się w tym zagraniu wizerunkowego fortelu, zorientowanego na ukojenie nerwów kibiców Herthy. Na trybunach Olympiastadion systematycznie narasta więc przeświadczenie o pośledniej roli BSC w piramidzie tworzonej przez Amerykanów, a kwota 10 milionów euro wyłożona przez Sevillę na 26-letniego belgijskiego napastnika, raczej nikogo w Berlinie nie przekonuje.

Nad Miami niebo też się chmurzy

Choć z ust Wandera i jego nominatów niejednokrotnie daje się usłyszeć zapewnienia o traktowaniu każdego klubu w sposób jednostkowy, z poszanowaniem dla założycielskich wartości i kibiców, trudno nie odnieść wrażenia, że ostatecznie w centrum uwagi 777 znajdzie się miejsce, w którym pieniądze płyną najszerszym strumieniem. Amerykański inwestor nie ukrywa bowiem również, że ze wszystkich lig na starym kontynencie, to właśnie Premier League robi na nim największe wrażenie. Kiedy zatem w połowie ubiegłego roku męczony problemami finansowymi Farhad Moshiri, właściciel Evertonu, rozpoczyna szukanie nowego inwestora dla The Toffees, w Miami z niecierpliwością zacierają ręce. Wandera nie zrażają nadciągające problemy z przestrzeganiem finansowego fair play, w wyniku czego Everton otrzyma 10 ujemnych punktów, ani rosnące koszty budowy nowego stadionu, które przekraczają niebagatelną kwotę 200 mln funtów. Wręcz przeciwnie, Amerykanie wiedzą, że irańsko-brytyjski właściciel klubu z Goodison Park jest się na finansowym musiku, a przy okazji stracił zaufanie sympatyków niebieskiej części Merseyside. Moshiri czuje, że traci grunt pod nogami, dzięki czemu strony dość szybko dogadują się co do kwoty transakcji, skądinąd niewygórowanej, jak na realia angielskiej ekstraklasy. Wander i jego świta wkraczają do gry, by dopełnić wszystkich formalności i wrzucić wreszcie piąty bieg w budowanej od lat maszynie. Prywatny odrzutowiec regularnie kursuje pomiędzy Florydą a Liverpoolem, gdzie prezes 777 Partners zasiada z Moshirim w loży honorowej, chętnie pozując do zdjęć i wymieniając serdeczności. Niestety, dla inwestorów z Miami, na horyzoncie pojawiają się także pewne przeszkody.

Zaczyna się od konieczności zaliczenia kontroli prowadzonej przez brytyjskie organy nadzoru finansowego. Na pozór rutynowa procedura niespodziewanie staje się dla Wandera uwerturą do wizerunkowej batalii, którą przyjdzie mu toczyć z dość nieprzychylną wyspiarską prasą. Podczas gdy brytyjski odpowiednik KNF-u dokonuje na amerykańskiej spółce finansową wiwisekcję, na łamy gazet od bulwarówek po Guardiana zaczynają trafiać artykuły mówiące o niejasnych źródłach finansowania piłkarskiego projektu przez 777 Partners. Wander rzecz jasna odpiera zarzuty wytykające mu drapieżcze praktyki, które miałyby wykorzystywać trudne położenie swoich klientów, zapewnia o przejrzystości źródeł finansowania i odżegnuje się od ciążących na spółce domniemaniach o niegospodarności i kłopotach finansowych. W oczekiwaniu na wynik kontroli prowadzonej przez Financial Conduct Authority (FCA) sprawa pierwotnie rozchodzi się po kościach. Klubowe media z niebieskiej części Merseyside zdają się nawet zamiatać ją nieco pod dywan. Nie jest bowiem tajemnicą, że przy Goodison Park perspektywa dalszej koabitacji z Moshirim przyprawia większość fanatyków o dreszcze. Wraca jednak ponownie, gdy okazuje się, że to wcale nie FCA, a organ wykonawczy Premier League może być głównym hamulcowym transakcji. Kością niezgody staje się tzw. test właścicielski, czyli zestaw wymagań, który musi zostać spełniony przez większościowego właściciela klubu, by został on dopuszczony do rywalizowania w rozgrywkach angielskiej ekstraklasy. Wśród wytycznych znajdują się między innymi: brak uwikłania w postępowania karne, czy posiadanie udziałów w innych klubach. Szybko okazuje się, że Amerykanin ów wymagań nie spełnia, choć jak sam przyznaje, to tylko kwestia techniczna.

Bieg spraw okazuje się jednak dla amerykańskich inwestorów nieprzychylny, a problem z rzeczonej kwestii technicznej urasta do rangi poważnej przeszkody. Portal śledczy Josimar publikuje artykuł, w którym wykazuje, że źródłem problemu mogą być niejasne powiązania kapitałowe 777 Partners z jednym ze swoich wierzycieli, amerykańską spółką branży ubezpieczeniowej Haymarket, wobec której administracja stanu Utah wszczęła śledztwo za domniemane naruszenia finansowe. Wkrótce zmartwieniem dla Wandera okazuje się także bermudzki regulator finansowy (Bermuda Monetary Authority), który w jednej z kluczowych spółek należących do 777 Partners ustanawia zarząd komisaryczny, co w znacznym stopniu utrudnia Amerykanom dostęp do pieniędzy ulokowanych w ów raju podatkowym, a które są im niezbędne do sfinalizowania transakcji z Moshirim. Mimo znalezienia się pod ostrzałem narracja spółki z Miami pozostaje niewzruszona. Oficjele Wandera wydają oświadczenia, w których dementują stawiane zarzuty, a charakter podejmowanych przez różne organy kontrolne czynności określają jako rutynowy.

Niestety, zaklinanie rzeczywistości może okazać się dla nich niewystarczające. Włoskie i belgijskie media donoszą bowiem, że w wyniku ustawicznego niewywiązywania się z panujących w tych krajach reguł finansowych, zarówno Genoa, jak i Standard Liège mogą wkrótce podzielić los Evertonu i zostać ukarane ujemnymi punktami. Gdyby tak faktycznie się stało, PR-owe zapewnienia systematycznie wystosowywane przez Wandera i jego ludzi z pewnością okazałyby się bezradne wobec reakcji trybun. Niezależnie od prezentowanego na zewnątrz opanowania, Josh Wander z pewnością odczuwa już, że grunt zaczyna palić mu się pod nogami. Paul Brown, dziennikarz Josimara, powołując się na źródła wewnątrz spółki, donosi, że nastroje wobec transakcji kupna Evertonu zaczynają powoli rysować się w morowych barwach. Nastrojów amerykańskiego inwestora raczej nie poprawia także angielska prasa, która podaje, że w kolejce po zakup klubu z niebieskiej części Liverpoolu ustawił się już kolejny duży gracz ze Stanów Zjednoczonych, tylko czekający aż układ pomiędzy stronami legnie w gruzach. A wówczas Josh Wander, podobieństwa do Kendalla Roya już wyprzeć nie zdoła.

Jan Twaróg

WIĘCEJ NA WESZŁO:

Fot. Newspix

Najnowsze

Felietony i blogi

Komentarze

7 komentarzy

Loading...