Reklama

Mamy mistrza wielkoszlemowego! Jan Zieliński najlepszy w grze mieszanej

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

26 stycznia 2024, 05:29 • 10 min czytania 14 komentarzy

Jan Zieliński czterokrotnie próbował wcześniej podejść do turniejów gry mieszanej w Wielkim Szlemie. Zawsze przegrywał w pierwszej rundzie. Tym razem dobrał się do pary z Su-Wei Hsieh, znakomitą, doświadczoną deblistką. Razem dotarli do finału, a w nim – po niezwykle zaciętym meczu – wygrali. Zieliński przełamał tym samym fatalną serię Polaków w mikście. Do tej pory bowiem zawsze przegrywaliśmy w finałach tej konkurencji. Dziś było jednak inaczej. Mamy kolejnego mistrza wielkoszlemowego!

Mamy mistrza wielkoszlemowego! Jan Zieliński najlepszy w grze mieszanej

Jan Zieliński. Zawód? Deblista

Smykałkę do debla miałem od zawsze, myślę, że zapoczątkował ją mój tata. Odkąd byłem małym chłopcem uczył mnie, jak poprawnie grać w parze. Dzięki temu wiedziałem, kiedy mam podejść do siatki, zagrać piłkę na woleju i tak dalej. Nie czekałem na to, aż ktoś coś zepsuje, tylko robiłem swoje. Razem z ojcem oglądaliśmy też bardzo dużo deblowych spotkań, to mi sporo dało – mówił Jan Zieliński rok temu, po tym jak doszedł do finału Australian Open w deblu, w wywiadzie z „Kwartalnikiem Sportowym”.

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Wspomniany finał był zresztą dla niego momentem przełomowym, w którym zaistniał w głowach nie tylko osób, które tenisa śledzą na co dzień, ale i bardziej niedzielnych kibiców. Po kilku latach gry w amerykańskim college’u – który nazywał szkołą życia – i prób osiągnięcia swojego nie tylko w deblu, ale i singlu, nagle wyłonił się jako potencjalny mistrz wielkoszlemowy z Polski. Wtedy się nie udało, w finale wraz z Hugo Nysem przegrali z fenomenalną parą gospodarzy: Rinkym Hijikatą i Jasonem Kublerem, którzy grali w Melbourne z dziką kartą.

Reklama

Niemniej, wtedy przekonał się już w pełni – choć przecież na koncie już wcześniej miał dwa tytuły rangi ATP, w tym jeden zdobyty w parze z Hubertem Hurkaczem – że warto było postawić na debla.

– Kiedy w pełni postawiłem na debla? Myślę, że mniej więcej dwa lata temu. W deblowym rankingu pojawiłem się wtedy w okolicach dwusetnego miejsca, siłą rzeczy singiel poszedł więc w odstawkę. Zacząłem występować z moim ówczesnym partnerem na Challengerach, a gdybym chciał znowu grać sam, musiałbym się cofnąć do Futuresów, będących turniejami o mniejszym prestiżu. Nie opłacało mi się to, ani ze strony finansowej, ani zdrowotnej. Poza tym debel bardziej mi odpowiada. Zawsze radziłem sobie z presją na korcie nieco gorzej samemu niż w sytuacji, w której miałem kogoś u swojego boku. Kiedy gram z partnerem, można mnie wrzucić w najcięższe warunki, jestem na nie gotowy. Przed finałem w Melbourne nie mogłem się doczekać starcia z Australijczykami w sesji nocnej. Uwielbiam takie wyzwania, nakręcają mnie! – mówił we wspomnianym wywiadzie.

Rok temu to nakręcenie nie pomogło, w finale debla przegrał. Mówił potem, że gdy analizował ten mecz, nie miał pretensji ani do siebie, ani do Hugo – po prostu Australijczycy byli świetni, lepsi, zagrali mecz życia. W tym roku w deblu nie udało mu się powtórzyć sukcesu, z Nysem odpadli w ćwierćfinale, po wyrównanym meczu z Niemcami: Dominikiem Koepferem i Yannickiem Hanfmannem. W konsekwencji mikst stał się dla Janka szansą na to, by w Melbourne jednak osiągnąć sukces. A podstawy by o tym marzyć miał naprawdę spore, choć szybko musiał otrząsnąć się z porażki w deblu – półfinał gry mieszanej grał ledwie kilka godzin po niej.

Udało się.

Su-Wei znaczy doświadczenie

Dobrali się w ostatniej chwili. Zresztą po finale wzajemnie sobie dziękowali: Su-Wei Jankowi, że do niej napisał, a Zieliński jej, że zgodziła się z nim wystąpić. Hsieh mówiła też, że właściwie nie sądziła już, by w ogóle miała w turnieju miksta wystąpić. A to zresztą ciekawa rzecz, bo Tajwanka to marka sama w sobie, fenomenalna wręcz deblistka, przed laty również solidna zawodniczka w grze pojedynczej.

W deblu Tajwanka to sześciokrotna mistrzyni wielkoszlemowa – dwa razy była najlepsza w Roland Garros, czterokrotnie wygrywała Wimbledon. Zresztą renesans formy przeżywała w zeszłym roku, kiedy po raz pierwszy wygrała oba te turnieje w jednym sezonie. Co ciekawe – w dwóch różnych parach. W Paryżu najlepsza była wraz z Chinką Wang Xinyu (co, swoją drogą, jest ciekawym zestawieniem, biorąc pod uwagę polityczne niesnaski na linii Tajwan – Chiny), a na Wimbledonie wygrywała z Czeszką Barborą Strycovą, wraz z którą wielkie sukcesy odnosiła i w przeszłości. W tegorocznym Australian Open też zresztą zagra o tytuł w deblu… ale znów z inną zawodniczką, bo jej partnerką jest tu Elise Mertens, wraz z którą fenomenalnie grała w 2021 roku (wygrały między innymi Wimbledon i finały WTA).

Reklama

Su-Wei Hsieh (po lewej) i Barbora Strycova z pucharami za triumf w Wimbledonie. Fot. Newspix

Jaki można z tego wysnuć wniosek? Że Su-Wei potrafi dopasować się do partnerki czy partnera i zawsze grać na wysokim poziomie. Że to jedna z najlepszych zawodniczek w grze podwójnej na świecie. Ale niekoniecznie taki, że… Jan Zieliński dobrze wybrał.

O dziwo bowiem – mimo takiego doświadczenia, zdobytych tytułów (w deblu łącznie ma wygrane 32 imprezy rangi WTA) i 38 lat na karku – nigdy nie wygrała turnieju miksta. Choć trzeba przyznać, że przez lata niespecjalnie próbowała. O ile w sezonach 2009-2013 występowała w grze mieszanej często (i zaliczała nawet półfinały szlemów), o tyle potem rzadko się na to decydowała. W sezonach 2014-2023, a więc przez 10 lat, tylko dziewięciokrotnie (na 37 możliwych turniejów) grała w mikście. W Australii postanowiła znów spróbować, dobrała się w parę z Polakiem. On dawał wciąż obecny w jego grze młodzieńczy entuzjazm, pewną zawziętość, energię. Ona – doświadczenie, spokój, umiejętność utrzymania nerwów na wodzy w kluczowych momentach.

Wydaje się również, że oboje szybko złapali wspólny język. Jan to generalnie otwarty gość, pełen energii i żywiołowego podejścia do tenisa. Su-Wei powszechnie uważana jest za jedną z najbardziej sympatycznych i uśmiechniętych osób w tourze. Widać było, że dobrze im się ze sobą gra już od pierwszej rundy rywalizacji.

I tak zostało aż do finału.

Polacy nie lubili się z mikstem

Turnieje miksta ogółem są krótkie – trwają tylko pięć rund. A Jan i Su-Wei przez ten w Australii w dodatku przechodzili szybko, zresztą w zgodzie z rozstawieniem, bo ze względu na ich deblowe rankingi, dostali numer „3”. Tyle że w grze mieszanej często niewiele to znaczy, bo pary łączą się często tylko na jedną imprezę – w końcu miksta gra się tylko w imprezach wielkoszlemowych. Teamy takie jak Neal Skupski i Desirae Krawczyk – dzisiejsi finałowi rywale Polaka i Tajwanki – którzy grają ze sobą od lat, to rzadsza kombinacja.

Niemniej, Zieliński i Hsieh szli przez ten mikst jak burza. Pierwsza runda? Wygrana 6:2, 6:2. Druga? 6:3, 6:2, a od Janka oberwał wtedy… Hugo Nys, jego deblowy partner. Ćwierćfinał? 6:2, 6:3. Dopiero w półfinale z parą gospodarzy – Jaimee Fourlis i Andrew Harrisem – musieli się namęczyć, ale tylko w pierwszym secie, wygranym po tie-breaku, 10:8. W drugim poszło już gładko, 6:2. Pozostawał więc do rozegrania już tylko mecz o tytuł.

A to mógł być problem.

Gra mieszana Polakom zupełnie bowiem przez lata nie leżała. Pierwszy finał? Niedługo po II wojnie światowej, w 1947 roku, na Roland Garros doszła do niego Jadwiga Jędrzejowska w parze z Rumunem Christianem Caralulisem. Polsko-rumuńska para zebrała tam srogie baty, bo nie wygrała… choćby gema. Ale i tak przez dekady był to jedyny taki wyczyn Polki czy Polaka.

Dopiero w 2012 roku dostaliśmy kolejne. W liczbie mnogiej, bo na Roland Garros w finale była Klaudia Jans-Ignacik w parze z Santiago Gonzalezem, a w US Open Marcin Matkowski z Kvetą Peschke. Ta pierwsza przegrała stosunkowo łatwo, w dwóch setach. Drugi po dramatycznym super tie-breaku, 10:12 w decydującej rozgrywce.

Matkowski do finału miksta doszedł też trzy lata później, ale w Paryżu. Tam jednak – wraz z Lucie Hradecką – przegrał w dwóch setach z Bethanie Mattek-Sands i Mikiem Bryanem. Ta pierwsza okazała się zresztą przekleństwem Polaków, bo trzy lata później w Nowym Jorku, grając wraz z Jamiem Murrayem, znów wygrała turniej miksta, gdy my trzymaliśmy kciuki za Alicję Rosolską. Polka i Chorwat Nikola Mektić przegrali po… super tie-breaku, 9:11.

I tu dochodzimy do Jana Zielińskiego, przed którego finałem powtarzaliśmy sobie, że szóstka to tak naprawdę dwie trójki. A wiadomo w końcu, że do trzech razy sztuka.

W ślady Łukasza Kubota

Zaczęło się jednak źle. W pierwszym secie Polak i Tajwanka zdołali się co prawda wyratować w ostatniej chwili, gdy Neal Skupski serwował na wygranie pierwszej partii, ale potem przegrali ją w tie-breaku, do pięciu. Widać było jednak z miejsca, jak będzie przebiegać ten mecz – że szykuje nam się niesamowicie wyrównane, pełne zwrotów akcji spotkanie, w którym o triumfie rozstrzygnie kilka kluczowych akcji i w którym Jan i Su-Wei zdecydowanie mogą wygrać, mimo dużo większego doświadczenia z miksta, jakie mieli ich przeciwnicy.

Choć w drugiej partii wydawało się w pewnym momencie, że będzie po meczu. Skupski i Krawczyk zaliczyli bowiem przełamanie na 4:2 i byli ledwie o dwa gemy od końcowego triumfu. Od tamtej pory… nie wygrali jednak ani jednego gema. Zieliński i Hsieh nagle bowiem podnieśli poziom swojej gry. O ile wcześniej nie wszystko im wychodziło, o tyle teraz czy to na returnie, czy przy siatce, czy w momencie, gdy sami podawali, byli niemal bezbłędni.

Całą partię skończyli po piłce, którą, owszem, można było śmiało zakończyć o kilka uderzeń wcześniej, ale ostatecznie nie tylko dostaliśmy happy end, a i bardzo widowiskową wymianę. Taką, która dodatkowo mogła Jana i Su-Wei nakręcić.

I nakręceni faktycznie się wydawali. W super tie-breaku – granym do dziesięciu punktów – wygrali cztery pierwsze piłki i przez jakiś czas utrzymywali tę przewagę. Jednak im dalej w tę ostateczną, decydującą o tytule rozgrywkę, tym lepiej radzili sobie Brytyjczyk i Amerykanka. Z 6:2 zrobiło się 6:4. Z 7:4 nastąpiło wyrównanie na 7:7. Kluczową akcję udało się wtedy wygrać przy serwisie Su-Wei, prawdopodobnie najsłabszym zagraniu w całym jej arsenale, przez co zrobiło się 8:7. Ale i tak po chwili było niebezpiecznie, bo Neal Skupski zanotował dwa asy i wyprowadził swoją parę na prowadzenie 9:8.

Innymi słowy: była to piłka na wagę mistrzostwa. Jan Zieliński jednak nie spękał, dobrze zaserwował, a całą akcję domknęła przy siatce Su-Wei Hsieh. Po zmianie stron na konto Polaka i Tajwanki doszedł kolejny punkt, który sprawił, że tym razem to oni mieli piłkę na wagę mistrzostwa.

Piłkę, której nie zmarnowali.

Wygrali punkt, a potem długo, naprawdę długo ściskali się, wzajemnie sobie dziękując. Para, która sformowała się w ostatniej chwili, okazała się parą najlepszą w całym turnieju. A Polacy wreszcie dostali mistrza wielkoszlemowego w mikście, który dołączył do galerii sław naszego tenisa: Jadwigi Jędrzejowskiej (mistrzyni Roland Garros 1939 w deblu), Wojciecha Fibaka (Australian Open 1978 w deblu), Łukasza Kubota (Australian Open 2014 i Wimbledon 2017 w deblu) oraz Igi Świątek (Roland Garros 2020, 2022, 2023 i US Open 2022 w singlu). Dla polski jest to więc dziewiąty seniorski tytuł wielkoszlemowy, ósmy w erze open. Przede wszystkim jednak: pierwszy w mikście.

Zwrócić uwagę trzeba tu szczególnie na australijski tytuł Łukasza Kubota. Nasz fantastyczny deblista odniósł go bowiem na tym samym korcie 10 lat i jeden dzień przed tym, jak zrobił to Jan Zieliński. Łukasz sięgał wtedy po tytuł wraz z Robertem Lindstedtem. I tu kolejne podobieństwo: to też para sformowana na ostatnią chwilę, tuż przed startem z turniejów. Swoją drogą o tym meczu Zieliński akurat nie mówił. Ale dobrze pamiętał, jak oglądał jego fantastyczne zwycięstwo na Wimbledonie.

– Ważną postacią był też dla mnie Łukasz Kubot. Kiedy wygrał Wimbledon, wrzuciłem jego zdjęcie na swojego Instagrama. To spotkanie było dla mnie niesamowitym przeżyciem, oglądałem je z wielką uwagą, w dziwnych warunkach. Jako młody chłopak byłem akurat w Niemczech, na swoim ligowym meczu, ale nie chciałem przepuścić pojedynku Łukasza. Przekonałem kolegę, który jako jedyny ze znajomych miał odpowiedni kanał w telewizji, żeby mi go włączył – mówił w „Kwartalniku Sportowym”.

Teraz sam ma tytuł wielkoszlemowy. Jeszcze nie w deblu, ale jednak może mówić, że wygrał w Australian Open i to jest w tym wszystkim najważniejsze. Swoją drogą jego trenerem, zresztą obecnym w boksie, jest inny z naszych znakomitych byłych deblistów, Mariusz Fyrstenberg, któremu jako młodszy chłopak gorąco kibicował.

Fyrstenberg tytułu wielkoszlemowego sam nigdy nie wygrał. Ale teraz może czuć dumę. Doprowadził bowiem do niego Jana Zielińskiego.

Zieliński/Hsieh – Skupski/Krawczyk 6:7(5), 6:4, 11:9

Fot. Newspix

Czytaj więcej o tenisie:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Tenis

Komentarze

14 komentarzy

Loading...