W obecnej koszykówce znajdziemy zawodników, których kilkanaście lat temu dało się stworzyć co najwyżej w grze wideo. Victor Wembanyama i Chet Holmgren wyglądają jak tyczki, ale na boisku potrafią wszystko. Rzucają za trzy, blokują, a czasem wyprowadzają piłkę z własnej połowy jak rozgrywający. Tak obecnie wyglądają fizyczne fenomeny w NBA. Ale kto jeszcze na przestrzeni lat definiował to pojęcie?
Kiedyś wystarczyło po prostu być wysokim. To spore uproszczenie, ale pierwsza supergwiazda NBA, czyli George Mikan, tym właśnie wyróżniała się na tle rywali. Amerykanin miał 208 cm wzrostu, podczas gdy przeciętny koszykarz w Stanach na początku lat 50. mierzył mniej więcej 191 cm. Jego przewaga fizyczna nad resztą stawki była zatem wręcz niesprawiedliwa.
Co to dokładnie oznaczało? W 1950 roku doszło do sytuacji, w której Fort Wayne Pistons, po niespodziewanym objęciu prowadzenia, cały plan na mecz z Minneapolis Lakers Mikana ograniczyli do jednego celu. Czyli… nie pozwolić, aby piłka ponownie trafiła w ręce wielkiej gwiazdy rywali. W ten sposób spotkanie zakończyło się wynikiem 19:18. Oczywiście, najniższym w historii najlepszej ligi świata. Jak w ogóle taki rezultat był zresztą możliwy w realiach, w których mecz trwa 48 minut? Otóż wtedy nie istniał jeszcze zegar 24 sekund, wyznaczający czas na rozegranie akcji.
Przeciwnicy Mikana mogli zatem “w nieskończoność” rozgrywać akcję, nie starając się nawet zdobyć kolejnych punktów, skoro wynik był na ich korzyść. A widzowie mieli do czynienia z kompletnym chaosem (albo jego przeciwieństwem?), który sami musimy sobie co najwyżej wyobrazić – bo nie został niestety uwieczniony okiem kamery.
W każdym razie – tak jak dzisiaj koszykarze mogą narzekać, że Giannis Antetokounmpo jest za silny, Ja Morant za szybki i za skoczny, a Victor Wembanyama ma zbyt wielki zasięg, tak na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych wszystko rozbijało się o jedno: George Mikan przerastał (niemal) każdego o głowę. Złośliwi powiedzieliby, że mógł nawet bez problemu grać w okularach. Choć trzeba podkreślić, że pod koniec kariery Mikanowi, zaczęło przybywać trochę rosłych rywali. New York Knicks w sezonie 1955/1956, czyli ostatnim w karierze Georga, mieli nawet dwóch wyższych środkowych (podczas gdy siedem lat wcześniej gracz Lakers był najwyższy w całej lidze). Ray Felix mierzył 211 cm, a Walter Dukes 213 cm.
Obaj byli oczywiście znacznie gorszymi zawodnikami od gwiazdy Minneapolis Lakers, co też pokazuje, że Mikan miał po prostu spory talent. Jego dominacja nie byłaby jednak aż tak zauważalna, gdyby nie przewaga w warunkach fizycznych nad resztą stawki. Zresztą, to nie przypadek, że gwiazdor Lakers najlepsze statystyki notował w pierwszych trzech latach kariery. Czyli zanim średnia wzrostu w NBA wyskoczyła w górę. Dodatkową kwestią, która weszła w drogę Georgowi, było powiększenie strefy pomalowanego (to utrudniało zawodnikom stanie niedaleko kosza, w związku z 3-sekundowym ograniczeniem, które w niej obowiązywało).
Narodziny gwiazd
Pierwszym czarnoskórym koszykarzem, który grał w NBA, był Earl Lloyd. Urodzony pod koniec lat dwudziestych skrzydłowy zadebiutował na parkietach amerykańskiej ligi w 1950 roku i miał całkiem solidną, długą karierę. Ale jeśli chodzi o pierwszą gwiazdę afroamerykańskiego pochodzenia? Tym człowiekiem bez wątpienia był Bill Russell.
CZYTAJ: Mistrz i buntownik. Historia Billa Russella
Legenda Boston Celtics pojawiła się w NBA sześć lat po Lloydzie. A dziewięć lat po nim karty zaczął natomiast rozdawać Wilt Chamberlain. I to przede wszystkim o tym zawodniku zaczęło się mówić jako o absolutnym fenomenie, odstającym fizycznie od reszty śmiertelników.
Inna sprawa, że Russellowi też wypada oddać, co królewskie. Przy wzroście 206 cm dysponował aż 224 cm zasięgu ramion, co w tamtejszej NBA było praktycznie niespotykane. Na boisku co prawda bardzo wiele zyskiwał swoją inteligencję i wyczuciem, ale to również imponująca motoryka czyniła go wyjątkowym.
Na dobrą sprawę: jako nastolatek Russell był uważany przede wszystkim za świetnego biegacza i atletę, który odnajdywał się w różnych konkurencjach lekkoatletycznych. Zdarzyło mu się uzyskać 206 cm w skoku wzwyż, a magazyn “Track and Field”, jak podkreślał lata później sam Russell, uznał go za drugiego najlepszego skoczka wzwyż w Stanach Zjednoczonych oraz siódmego na świecie. Co na dobrą sprawę spokojnie uprawniałoby go do startu na igrzyskach.
SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ
Dlaczego zatem Russell nie został olimpijczykiem (w lekkoatletyce, bo jako koszykarz poleciał do do Melbourne)? Podobno po prostu postanowił postawić na koszykówkę. W tej zresztą – choć na początku brakowało mu czysto technicznych umiejętności – robił błyskawiczne postępy. Wystarczy przeczytać, co zanim w ogóle trafił do NBA, mówił o nim sam George Mikan: – Bądźmy szczerzy, jest najlepszy w historii. To przerażające, jak dobry jest.
Te słowa nie miały w sobie ani grama przesady. W latach 1953-1956 Russell absolutnie dominował uniwersyteckie rozgrywki. Dwukrotnie wygrał mistrzostwo NCAA, otrzymywał najważniejsze indywidualne nagrody i doprowadził nawet do zmiany przepisów. Co mamy na myśli? Władze akademickiej ligi zakazały zbijania piłki z obręczy przez zawodników grających w obronie. Co ciekawe, kilkanaście lat wcześniej zabroniony (w związku z dominacją Mikana) został “goaltending”, czyli ten sam ruch, tylko w przypadku graczy próbujących zdobyć punkty.
Russell trafiając do NBA, był już zatem znany na całe Stany Zjednoczone. A potem w najlepszej lidze świata robił oczywiście swoje. Do dzisiaj dysponujemy nagraniem, które idealnie podkreśla niezwykłe na tamte czasy atletyzm i warunki Russella. Zawodnik Celtics podczas kontrataku… przeskoczył nad koszykarzem drużyny przeciwnej.
Tak jak jednak to przedstawiliśmy: zdolności Russella zostały nieco przysłonione przez to, co potrafił Wilt Chamberlain. Wokół tej postaci do dzisiaj krąży wiele mitów. Najbardziej znany opowiada o tym, że koszykarz miał okazję przespać się łącznie z 20 tysiącami kobiet. W to akurat trudno uwierzyć, ale już wiele z wyników sportowych Wilta ma swoje potwierdzenie.
Podobnie jak Russell, Chamberlain również imponował w lekkoatletyce. W artykule The Sporting News z 1955 roku znajdziemy informacje co do jego rekordów. Mierzący 215 cm wzrostu sportowiec miał skakać wzwyż prawie 2 metry, pchać kulą na odległość ponad 16 metrów czy biegać 440 jardów (niespełna 400 metrów) w czasie 49 sekund.
Ile w tym wszystkim prawdy? Cóż, w czołówkach archiwalnych rankingów z lat pięćdziesiątych w wymienionych konkurencjach nie znajdziemy nazwiska Chamberlaina. Można zatem założyć, że te liczby zostały trochę przeszacowane (może dziennikarze wzięli za pewnik przechwałki samego sportowca?). Pewne jest za to, że Wilt faktycznie wygrywał w liceum stanowe zawody na terenie Filadelfii w skoku wzwyż oraz pchnięciu kulą. Co – biorąc pod uwagę, że mówimy o koszykarzu – jest bardzo imponujące.
Co jeszcze możemy o nim powiedzieć? Wilt zarzekał się, że jest w stanie wycisnąć na klatę niespełna 227 kilogramów. Trudno było oczywiście nie uwierzyć w jego sporą siłę, kiedy na planie zdjęciowym z Arnoldem Schwarzeneggerem sprawiał, że europejski kulturysta i aktor wydawał się “niewielki”. Choć wspomniany wynik na ławce płaskiej też nie musiał być aż tak imponujący – kiedy weźmiemy pod uwagę, że w tym przypadku 234 cm zasięgu ramion nie było jego sprzymierzeńcem.
W każdym razie: Wilt Chamberlain i tak był absolutnie wyjątkowy. Stwierdzenie, że wyprzedzał swoje czasy, nawet nie oddaje mu honoru. “Nigdy kogoś takiego widzieliśmy” – tak jak teraz mówi się o Victorze Wembanyamie, tak kiedyś mówiło się o urodzonym w 1936 roku środkowym. Zresztą Wilt pewnie pod względem fizycznym i stylu gry jeszcze mocniej odstawał od reszty NBA niż Francuz.
Szalone lata siedemdziesiąte
Kareem Abdul-Jabbar, czyli kolejny absolutnie wybitny środkowy w historii NBA nie był wyższy czy sprawniejszy od Chamberlaina. Ale i tak udało mu się zmienić amerykańską ligą: skoro niejako pokazywał, że najbardziej rosły gracz na parkiecie może też wyróżniać się technicznie. Sześciokrotny MVP ligi do perfekcji opanował bowiem rzut “hakiem” i – w przeciwieństwie do Wilta i Billa – bardzo skutecznie wykonywał osobiste.
Tak się jednak składa, że zawodnika, który w początku latach kariery był znany jako Lew Alcindor, również dotknęła wycelowana w niego zmiana przepisów. Władze akademickiej koszykówki w 1967 roku ponownie uznały bowiem, że “ten gość jest po prostu za wysoki i za skoczny”. I tym razem postanowiły zakazać wsadu do kosza. Wszystko po to, żeby ograniczyć dominację reprezentującego barwy UCLA zawodnika.
Po erze środkowych w końcu zaczęły też nastawać czasy atletycznych graczy występujących na obwodzie. Sporo szumu narobił choćby mierzący 195 cm i ważący 100 kilogramów Oscar Robertson, który akurat wsadów nie robił, bo raz, że wolał wymuszać rzuty osobiste, a dwa, że po jednym bolesnym faulu… się na nie obraził. Inna sprawa, że w latach sześćdziesiątych to koszykarskie zagranie nie było po prostu jeszcze modne i nie wzbudzało aż takiej ekscytacji kibiców. To zaczęło zmieniać się w dużej mierze za sprawą Juliusa Ervinga oraz Davida Thompsona.
Zacznijmy od pierwszego. Tak zwany “Dr J” również był ofiarą przepisu, który zakazywał zawodnikom NCAA wykonywania wsadów w czasie meczu. Jego powietrzne umiejętności były zatem przez długi czas znane wyłącznie jego trenerom oraz kolegom z drużyny. Choć na dobrą sprawę nie do końca: bo w tamtych czasach, przed profesjonalizacją akademickich oraz zawodowych rozgrywek, gwiazdę koszykówki można było spotkać też na ulicznym boisku. Erving szał robił w kultowym “Rucker Park” na nowojorskim Harlemie.
Już tam przyszła gwiazda NBA pokazywała, że wsad do kosza nie musi być praktyką dla najwyższych i najcięższych. A może mieć też artystyczny wymiar. Julius zatem bawił się w powietrzu, no i udowadniał, że zapakowanie piłki na końcu jest po prostu bardzo skuteczną akcją koszykarską. Skoro raczej nikt nie zwykł go blokować, szczególnie kiedy grał na wspomnianym obiekcie.
Nieprzypadkowo do Ervinga, poza “Dr J”, przylgnęły takie ksywki jak “Czarny Mojżesz” czy “Houdini”. Choć sam zainteresowany zawsze wolał być nazywany po prostu “Doktorem”. I tak też potem określano go na parkietach najlepszej ligi świata. Co warte podkreślenia, w przypadku Ervinga mówimy nie tylko o wspaniałej motoryce. Bo do jego dominacji na boisku przyczyniały się również gigantyczne dłonie, których rozpiętość wynosiła niespełna 30 cm, i pozwalała mu bez większych problemów chwytać piłkę jedną ręką. To zresztą było dla niego charakterystyczne: bywało, że robił kilka kroków i wyskakiwał w kierunku kosza, cały czas trzymając pomarańczowy obiekt blisko siebie i z dala od otaczających go rywali.
Erving, który w profesjonalnej koszykówce zadebiutował w 1972 roku, był zatem absolutnym ewenementem na swoje czasy. I po prostu kapitalnym koszykarzem, który z łatwością seryjnie nabijał nie tylko punkty, ale zbiórki, asysty, przechwyty i bloki.
A wspomniany David Thompson? W jego przypadku mówimy o pierwszej gwieździe NBA, której znakiem charakterystycznym stało się po prostu… szybowanie w powietrzu. To właśnie “Skywalker” był koszykarskim idolem Michaela Jordana, który powiedział kiedyś: – Całe pojęcie wyskoku dosiężnego powstało dzięki Davidowi Thompsonowi. Tymczasem Bill Walton, mistrz NBA z 1977 roku, mówił: – Thompson był Tracym McGradym, Kobem Bryantem, Michaelem Jordanem i LeBronem Jamesem w jednym“.
Cóż, trudno o lepsze superlatywy dla osoby uważanej za pioniera.
Like Mike i Shaq Attack
To, co prezentowali Julius Erving oraz David Thompson, zostało oczywiście udoskonalone przez Jordana. Koszykarz Chicago Bulls w NBA zadebiutował w 1984 roku i z jednej strony latał jak swój idol, a z drugiej chwytał piłkę w jednej ręce jak “Dr J”. Przyjęło się, że podczas przedolimpijskich testów w drużynie USA Jordanowi zmierzono wyskok dosiężny wynoszący 48 cali, czyli niespełna 122 centymetrów. To oczywiście kolejny wynik w stylu Chamberlaina, który może być trochę przeszacowany, ale Michael na pewno skakał wysoko.
Wielokrotnie prezentował też akcje, o których komentatorzy mówili, że “nigdy czegoś takiego nie widzieli”. Jakiego typu? Oczywiście, zawodnik Bulls jako pierwszy rozsławił wsad z linii rzutów osobistych w trakcie Weekendu Gwiazd, a także potrafił przelatywać obok obrońców i obracać się w powietrzu podczas próby zdobycia punktów. Ale bywało też sprawił sensację, przekozłowując sobie piłkę za plecami.
Zagranie, które obecnie potrafi każdy adept i amator koszykówki, w 1988 roku spotkało się z absolutnym zachwytem komentatorów. – Nie jestem w stanie wytłumaczyć, co on teraz zrobił – mogli usłyszeć telewidzowie.
Idąca dalej: lata osiemdziesiąte, a szczególnie dziewięćdziesiąte, były przełomowe dla popularności oraz finansów najlepszej ligi świata. W tamtych czasów zawodników typu Jordana czy Thompsona oczywiście wysypało jak grzybów po deszczu. Ale z czasem do NBA ponownie trafił gość, którego trudno było zdefiniować. A był nim oczywiście Shaquille O’Neal.
Mierzący 215 cm wzrostu środkowy imponował niesłychaną siłą fizyczną, ale jako młody zawodnik, któremu nie doskwierały jeszcze nadprogramowe kilogramy, był też niezwykle sprawny. W czasach uniwersyteckich potrafił dosięgnąć punkt zawieszony na 3 metrach i 78 centymetrach (czyli 75 cm nad obręczą od kosza).
Zasięg, atletyzm, wielkość dłoni, siła – to wszystko przenosiło się na absolutną dominację Shaqa już od pierwszych sezonów gry w NBA. W archiwalnym artykule amerykańskiego statystyka, Harveya Pollacka, możemy przeczytać, że w debiutanckich rozgrywkach O’Neal zanotował łącznie 322 wsadów. Co do dzisiaj należy uznać za rekord NBA.
Inna sprawa, że to nieoficjalny rekord. Amerykańskie rozgrywki wsady zaczęły bowiem liczyć w 1996 roku i od tamtego czasu najlepiej wypadł Rudy Gobert w sezonie 2018/2019 (308 wsadów). Nie możemy mieć zatem stuprocentowej pewności, czy ktoś, na przykład w latach 1992-1996, nie pobił Shaqa. Ale byłoby to wręcz szokujące, skoro w 1992 roku według Pollacka gracz Orlando Magic wyprzedził drugiego w zestawieniu Alonzo Mourninga o, bagatela, 164 paki! No i trzeba też dodać, że obecność Shaqa i jego brutalność w stosunku do obręczy, sprawiły, że władze NBA musiały wzmocnić konstrukcję kosza. Z poprzednią rosły środkowy dwukrotnie bowiem sobie “poradził”.
Shaquille O’Neal przedarł się zatem do NBA szturmem i wsadzał piłkę nad głowami rywali przez dobre kilkanaście lat. A kiedy już odszedł na emeryturę, złośliwi opowiadali, że “czasy wielkich środkowych się już skończyły”. Jak się okazało: nie mieli racji.
Wszędzie widzimy jednorożce
Jaki jest ulubiony obecny koszykarz Shaquille’a O’Neala? Cóż, wielokrotnie padało, że Stephen Curry, a więc zawodnik, który stylem gry i warunkami go w ogóle nie przypomina. Sam Shaq jednak ma miękkie serce, jeśli chodzi o wysokich graczy, którzy dominują na boisku. I opowiadał, że gdyby grał w dzisiejszej NBA, to byłby jak Giannis Antetokounmpo.
To żadna tajemnica, że gwiazda Milwaukee Bucks jest jedyna w swoim rodzaju. Świadczy o tym nawet jego ksywka – Greek Freak, czyli… Greckie Dziwadło albo Grecki Wybryk Natury? Giannis do NBA trafił w 2013 roku, mając za swoją kartę przetargową głównie kosmiczne warunki fizyczne. Był wysoki, miał długie kończyny i większe dłonie od każdego innego gracza w amerykańskich rozgrywkach.
Sęk jednak w tym, że w kolejnych latach jeszcze urósł. I obecnie na oficjalnej stronie NBA widnieje jako gracz mający 211 cm wzrostu (choć co ciekawe, jeszcze niedawno Giannis miał tam nawet 7 stóp, czyli 213 cm – doszło zatem do małej korekty). Jednak oczywiście: Grek nie byłby znakomitym koszykarzem, gdyby bazował tylko na wspomnianych liczbach.
Tym, co uczyniło go wyjątkowym, był fakt, że potrafił przy takich warunkach fizycznych utrzymać sprawność znacznie niższego gracza. Giannis na przestrzeni lat zbudował też sporo masy mięśniowej. I z jednej strony dla niektórych rywali był za szybki, a dla innych za silny. Tym samym Antetokounmpo zaczął definiować, czym w obecnej NBA jest “jednorożec”.
To słowo jednak przedarło się na dobrą sprawę do środowiska NBA, w momencie, gdy graczem New York Knicks w 2015 roku został Kristaps Porzingis. Mierzący około 221 cm wzrostu Łotysz na początku kariery NBA wyróżniał się tym, że rzucał za trzy. Co w przypadku graczy tak wysokich jak on się wcześniej niemal nie zdarzało.
Przy tym “KP” był też bardzo sprawny z piłką w ręce oraz bez niej i generalnie stanowił absolutnie wyjątkowy talent. Z tego też powodu Kevin Durant w jednym z wywiadów nazwał go “jednorożcem”. I tak już zostało. A z czasem to samo określenie zaczęło trafiać do innych wysokich i grających w niekonwencjonalnym stylu zawodników. Jak Giannis, Nikola Jokić czy Joel Embiid.
Wracając do Duranta – on również miał olbrzymie znaczenie w tym, jak ewoluowało NBA. Przed tym, jak trafił na koszykarskie salony, świat nie słyszał o równie wysokich graczach z tak “miękkim” i skutecznym rzutem. W pewnym stopniu Amerykanin stanowił następcę Dirka Nowitzkiego, który przy 213 cm wzrostu również miał w swoim arsenale zabójczy rzut z półdystansu oraz zza łuku. Inna sprawa, że Durant był nieporównywalnie sprawniejszy i szybszy od starszego o dziesięć lata niemieckiego gracza.
Fizycznymi fenomenami, prawdziwymi unikatami w XXI wieku w NBA stały się zatem “jednorożce”. Ale jeśli mówimy o Porzingisie, Embiidzie czy Giannisie, nie sposób nie docenić również tego, co jeszcze przed nimi robili Durant oraz Dirk.
To będzie ich era?
– Nazywamy wyjątkowych zawodników „jednorożcami”, w ostatnich latach było ich pełno, ale on jest bardziej jak kosmita. Nikt nie widział wcześniej kogoś tak wysokiego, ale przy tym płynnego w ruchach jak on – w takich słowach o Victorze Wembanyamie wypowiadał się jeszcze w 2022 roku LeBron James.
Francuz już dawno przebił się do mainstreamu, zresztą nie tylko tego koszykarskiego. Jako nastolatek trafiał na okładki “L’Equipe” czy “Sports Illustrated”. Kiedy w czerwcu 2023, tuż przed draftem NBA, przyleciał do Nowego Jorku, wszędzie wędrował z nim tłum dziennikarzy (również tych przysłanych z francuskich redakcji), a także ochroniarze, współpracownicy oraz, oczywiście, rodzina.
Mierzący 224 cm (i dysponujący 243 cm zasięgu ramion) zawodnik spotyka się z największą presją, jaką miał na sobie jakikolwiek koszykarz od czasów LeBrona Jamesa. W jego przypadku nikt nie mówi o tym, że ma zmienić NBA. Tylko że to zrobi, albo już zrobił. Dla niezorientowanych może brzmieć to jak przesada, ale faktycznie, wystarczy przez kilka minut obejrzeć powtórki niektórych akcji “Wemby’ego”, aby zrozumieć, że to po prostu zawodnik, którego koszykówka wcześniej nie widziała.
Koszykarze o podobnych warunkach (powyżej 220 cm wzrostu), którzy wcześniej trafiali do NBA – Boban Marjanovic, Shawn Bradley czy Yao Ming – nie byli prostu nawet w połowie tak sprawni jak Francuz. Nikomu tak wysokiemu nie udało się pozbyć tej, powiedzmy, naturalnej ociężałości. Victor na boisku porusza się natomiast z gracją jak sarenka – mimo tego, że jest wyższy o głowę albo dwie od praktycznie każdego rywala.
Wiele Wemby’emu na pewno daje to, jak jest przygotowany do rywalizacji. Jeszcze jako mieszkaniec Paryża przez wiele lat przygotowywał się do kariery w NBA, trenując z personalnymi trenerami i dbając pieczołowicie o swoją dietę. Tym samym obecnie, mając prawdopodobnie już okres rośnięcia za sobą, Francuz jest w stanie bez problemu… wykonać szpagat. Oraz inne ruchy, które raczej kojarzylibyśmy z gimnastyką niż koszykówką.
Tym, co jednak dodatkowo będzie napędzać Wembanyamę w kolejnych latach, jest obecność jego “nemesis”. Chet Holmgren (również na zdjęciu głównym) z Oklahoma City Thunder pod wieloma względami przypomina Francuza. Z jedną różnicą, jest o osiem centymetrów niższych. Ale ponownie: mówimy o koszykarzu o niezwykle długich i chudych kończynach.
Ich pierwsze starcie, 16 listopada, było reklamowane jako wydarzenie dnia w NBA. I być może początek nowej ery. Bo Wemby i Chet są po pierwsze, bardzo utalentowani, bo drugie, podobni, a po trzecie, podobno nie za bardzo za sobą przepadają.
W ten sposób doszliśmy jednak do końca tej historii. Swego czasu furorę w amerykańskiej koszykówce robił człowiek, który był po prostu wyższy od innych. Potem okazało się, że wysocy mogą być też szalenie sprawni i silni. A także robić z piłką niespotykane rzeczy. Po kilkudziesięciu latach natomiast pozycje na boisku stały się już tylko umowne.
Bo ci, co mieli stać pod koszem, zaczęli rzucać i kozłować na obwodzie. I aż trudno sobie wyobrazić, czy ewolucja tej dyscypliny będzie w stanie przynieść nam jeszcze bardziej “powykręcanych” graczy niż Antetokounmpo, Holmgren czy Wembanyama.
Czytaj więcej o NBA:
- Największy talent w historii? Wszyscy mówią o Victorze Wembanyamie
- „Porównujemy go do Mbappe”. Jak Francuzi oszaleli na punkcie Wembanyamy
- „Bad Boys”. Najbardziej znienawidzeni mistrzowie w dziejach NBA
- Draft najlepszych zawodników w historii NBA. Kto stworzył drużynę wszech czasów?
Fot. Newspix.pl