Pewne rzeczy w życiu są niezmienne – w wigilię zasiądziemy do rodzinnej kolacji, najpóźniej w kwietniu złożymy oświadczenia podatkowe, a ŁKS nie potrafił, nie potrafi i nie zanosi się, że będzie potrafił bronić. Może zmieniać trenerów, może mieć do dyspozycji przerwę reprezentacyjną, może trenować, chodzić do wróżki, układać tarota, ale nic to nie da. Nie umie i już.
Jeszcze gdyby Zagłębie pykało jak Barcelona za Guardioli i wsadzało kolejne sztuki na pustaka. Cóż, wtedy kiwasz z uznaniem głową, potwierdzasz wyższość rywala i idziesz do domu. Ale nie – obie sztuki Miedziowi walnęli po stałych fragmentach gry. Czyli wszystko, co należało zrobić, to się dobrze ustawić, nie stracić głowy i wybić piłkę byle dalej. Niestety: i to przerosło tego niezwykłego beniaminka, bo zachowywał się tak, jakby pierwszy raz widział podobne elementy futbolu.
Czarna magia, naprawdę. Piłka stoi, potem się ją kopie. Co tu robić, co tu czynić, nie wiadomo.
No i najpierw Marciniak główkował we własnym polu karnym tak, że piłka spadła pod nogi Pieńki – a w konsekwencji dotarła do Kopacza, który zdobył bramkę – potem łodzianie zajmowali się wszystkim, tylko nie kryciem i Ławniczak po szybkim rozłożeniu kocyka i prowiantu na piknik strzelił gola. No dobra, niczego nie rozkładał, ale miał tyle miejsca, że gdyby był zaopatrzony, to by śmiało mógł. Ponadto nie pomógł też Bobek, który bronił z gracją leniwego szóstoklasisty.
Oczywiście: Zagłębie miało też masę innych okazji z gry, bo ŁKS rozpaczliwie wybijał piłkę z linii, Kurminowski trafiał w słupek, ale ostatecznie nic nie wpadło. Obie sztuki łodzianie przyjęli po stałych fragmentach i to w kompromitujący sposób. Wydawało się, że jeśli Stokowiec coś może poprawić w szybkim czasie, to właśnie organizację w tym elemencie – koniec końców nie jest to jakaś wielka filozofia.
Niestety wychodzi na to, że trener trafił na taką grupą fachowców, która podobnej wiedzy nie jest sobie w stanie przyswoić. I będzie szła w zaparte – tracić bramki, tracić punkty, a potem spadnie. ŁKS dał trochę radości swoim kibicom w meczu z Piastem, ale przecież nie może ich rozpieszczać – zatem kolejkę później musiało nastąpić łatwe wyłapanie w łeb od Zagłębia.
Łatwe, bo nie dość, że w tyłach łodzianie jak zwykle byli dramatyczni, to z przodu też nie prezentowali się o wiele lepiej. Pojedyncze zrywy, parę łatwych strzałów. No zdecydowanie w polu karnym Weiraucha się nie paliło.
Zagłębie pochwalimy, aczkolwiek dyskretnie i krótko. Bo tak – Miedziowi wyglądali bardzo dobrze, gnietli ŁKS i co cenne, nie zadowalali się dwubramkowym prowadzeniem, tylko chcieli więcej i więcej. Nie wpadało, bywa, ale przewaga gości była zdecydowana. Niemniej chwalimy dyskretnie, ponieważ rywalem był tylko ŁKS. Zaraz pierwszoligowiec.
Jeśli ekipa Fornalika powtórzy to za tydzień z Legią – będzie trzeba wstać i bić brawo. Na razie odhaczyła planowe i obowiązkowe zwycięstwo.
CZYTAJ WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Plach: Vuković przekonał mnie, że z Piastem jeszcze wiele mogę osiągnąć [WYWIAD]
- Hansen: Frustrowałem się w Widzewie. Wiedziałem, że dobre dni przyjdą [WYWIAD]
- Radomiak zmieni trenera. Zespół wkrótce przejmie Maciej Kędziorek
Fot. Newspix