Przyszłoroczne igrzyska w Paryżu odbędą się sto lat po poprzednich, które zorganizowano w stolicy Francji. Przez ten czas dużo się w olimpijskim świecie zmieniło. Jakie były najważniejsze wydarzenia minionego stulecia, których igrzyska były świadkiem? Jak i dlaczego MKOl wielokrotnie przesuwał własne standardy? Gdzie tak naprawdę zaczęły się olimpijskie bojkoty i dlaczego najbardziej propagandowe igrzyska w dziejach okazały się sukcesem? Zapraszamy do lektury.
To piąty artykuł z realizowanego we współpracy z ORLEN S.A. cyklu “Droga do Paryża”, opowiadającego o igrzyskach olimpijskich, który do końca roku będzie ukazywać się na naszym portalu.
***
1925. Zmiana na tronie
Pierre de Coubertin właściwie samodzielnie był mózgiem operacji znanej jako: “Nowożytne igrzyska olimpijskie”. Ponoć to wszystko zaczęło się od tego, że de Coubertin studiował historię, szczególnie – wojnę francusko-pruską. Sam urodził się siedem lat po niej, ale uznał, że porażka Francji wynikała z nikłego wychowania fizycznego jego rodaków. On sam sporty lubił i uprawiał. Boksował, był szermierzem, próbował swoich sił w wioślarstwie.
W końcu postanowił propagować ruch, zwłaszcza wśród młodzieży. By tego dokonać, zapragnął zreformować ówczesny system kształcenia. Przedstawił więc swoje uwagi, ale szybko zmienił obszar zainteresowań, już w całości poświęcając się aktywności fizycznej. Zainspirowała go podróż do Anglii, gdzie podpatrzył, jak bardzo stawia się tam nacisk na wychowanie fizyczne.
Niedługo po tym zaangażował się w działanie francuskich federacji sportowych. Wciąż jednak jeździł do Anglii, podpatrywał, wyciągał wnioski. Zaczął marzyć o stworzeniu wielkich zawodów sportowych. Tym bardziej, że wkrótce do odwiedzin w Much Wenlock, gdzie William Penny Brookes, angielski lekarz stworzył lokalną imprezę, zaprosił go sam organizator. O tamtejszych zawodach przyszły ojciec igrzysk olimpijskich napisał zresztą kilka artykułów, był nimi absolutnie oczarowany i zafascynowany. Podobnie jak samym Brookesem, który popierał jego starania dążące do stworzenia igrzysk.
W kolejnych latach de Coubertin nadal jeździł po świecie. Trafił nawet za Ocean – do USA i Kanady. Brał tam udział w konferencjach i wystąpieniach, zwiedzał szkoły, przedstawiał swoje idee. Zdobywał uznanie oraz zwolenników. Sam wiele zaczerpnął z tamtejszych wzorców, zwłaszcza z idei sportu masowego, tworzonego nie tylko dla edukacji fizycznej, ale również dla widowiska.
W trakcie zagranicznych wojaży zahaczył też o Grecję, w której akurat kilka lat wcześniej Ernst Curtius, niemiecki archeolog, odkopał starożytną Olimpię. De Coubertin zwiedzał ruiny świątyń i stadionu olimpijskiego, a w wyobraźni już próbował ułożyć sobie jak będą wyglądały nowożytne igrzyska olimpijskie i chciał wskrzesić tę imprezę. Z czasem zapaleńców było coraz więcej i choć w międzyczasie zmarł na przykład Brookes, wielki zwolennik tej idei, to inni, na czele z de Coubertinem, nie rezygnowali.
W końcu, w 1892 roku, Francuz zebrał wszystkie swoje przemyślenia i idee w tekst spisany i wygłoszony na paryskiej Sorbonie. Reakcje były różne. Począwszy od entuzjastycznych, przez neutralne, aż po takie wprost wykpiwające jego projekt. Choć sam de Coubertin wspominał to później inaczej. – Postanowiłem zakończyć mój odczyt sensacyjną zapowiedzią bliskiego wznowienia igrzysk olimpijskich. Przewidywałem naturalnie wszystko, tylko nie to co się wydarzyło. Sprzeciw? Protesty? Kpiny? Albo nawet obojętność? Nic z tego. Otrzymałem brawa, aprobowano moje plany, życzono mi sukcesów. Ale tak naprawdę to nikt mnie nie rozumiał.
Kolejne dwa lata zajęło mu przekonywanie nieprzekonanych czy wręcz edukowanie tych, którzy jego idei nie rozumieli. W 1894 roku wrócił do Paryża. Wówczas wszystko poszło już tak, jak sobie założył. Postanowiono, że igrzyska olimpijskie się odbędą.
Dalej? Dalej to już dobrze znana historia. Ateny 1896 – choć pierwotnie wszystko zacząć miało się w Paryżu 1900 – potem właśnie stolica Francji i St. Louis 1904, czyli dwa igrzyska, które omal nie zabiły całego ruchu. W kolejnych latach jednak rozwój i napędzanie się imprezy de Coubertina, której nie zabiła nawet I wojna światowa. Pierwszym prezydentem MKOl-u został co prawda nie Francuz, a Demetrios Vikelas, ale po igrzyskach w Atenach prezydenturę oddał.
I przez kolejne niemal 30 lat Komitetem właściwie nieprzerwanie kierował Pierre de Coubertin (w latach 1916-1919, z powodu wojny, pełniącym obowiązki prezydenta był Szwajcar Godefroy de Blonay). Aż wreszcie, w 1925 roku, władzę oddał. Owszem, nadal funkcjonował blisko igrzysk, ale to już nie była wyłącznie jego impreza, zmniejszał się jego wpływ, działania powierzył innym. Właściwie swoją renomę wykorzystał jeszcze tylko raz.
I tu przechodzimy do kolejnego punktu.
1936. Igrzyska propagandy, czyli… olimpijski sukces
Z perspektywy lat nie ulega wątpliwości, że igrzyska olimpijskie w Berlinie były jednym wielkim propagandowym przedstawieniem. Dziś zresztą nikogo nie może dziwić takie traktowanie największej sportowej imprezy świata – każdy organizator stara się przecież przedstawić się w jak najlepszym świetle, nie chodzi tu już wyłącznie o sport. W Berlinie zapoczątkowany został jednak pewien trend, który odżyje po wojnie i już nigdy nie zginie.
Równocześnie trzeba jednak przyznać, że przez to, jak bardzo w III Rzeszy chciano pokazać, że to kraj obfitujący w dostatki, wyszła z tego wspaniała impreza sportowa. Berlińskie igrzyska – nawet jeśli wiele osób nie chciało tego przyznać – pod względem samej organizacji stały się wyznacznikiem tego, jak można poprowadzić tak wielką imprezę.
Pomysłów naziści mieli od groma, choć Adolf Hitler początkowo był imprezie niechętny (prawo do jej organizacji Niemcy otrzymały jeszcze w czasach Republiki Weimarskiej). Joseph Goebbels, spec od propagandy wiedział jednak swoje, przekonał wodza do tego, że warto w igrzyska zainwestować, a potem zaczął działać. Zresztą nie tylko przy letniej olimpiadzie, ale i tej zimowej, która kilka miesięcy wcześniej odbyła się w Garmisch-Partenkirchen.
W Europie Zachodniej, owszem, przebąkiwano o odebraniu Niemcom prawa do organizacji igrzysk, wobec docierających plotek o wewnętrznej polityce, pełnej między innymi dyskryminacji i indoktrynacji. Ostatecznie jednak się na to nie zdecydowano (a plotki głosiły, że niektórzy prominentni działacze MKOl-u – nawet sam Pierre de Coubertin, wciąż zaangażowany w olimpijskie życie – otrzymali spore darowizny pieniężne, by lobbować za pozostawieniem Berlinowi igrzysk) i Niemcy mogli pokazać, co potrafią.
Pokazywali więc na wszelkie sposoby. Na czas igrzysk wymazano zewsząd antysemickie hasła. Zaprzestano politycznych aresztowań. W Berlinie wybudowano piękny nowy stadion i wiele innych, nowych aren. Zbudowano fantastyczną wioskę olimpijską umieszczoną w pobliskim lesie, na brzegu jeziora, wraz z kompleksem treningowym. To przy okazji igrzysk w stolicy Niemiec po raz pierwszy zorganizowano też sztafetę z ogniem olimpijskim, a na stadionie odpalono znicz większy od wszystkich poprzednich.
Defilada sportowców również imponowała rozmachem. Na niebie flagę olimpijską rozpostarto ze sterowca Hindenburg. Wypuszczono 20 tysięcy gołębi na znak pokoju. W dodatku w Berlinie zjawiła się rekordowa liczba zawodników i zawodniczek – ponad 4000. Rekordowa była też liczba dyscyplin – 20, o pięć więcej niż cztery lata wcześniej w Los Angeles. Transmisje radiowe z ich przeprowadzania docierały do 53 krajów, a do tego w różnych częściach Berlina – absolutna nowinka! – można było oglądać zmagania sportowców na specjalnie ustawionych ekranach. A wszystko w artystycznym duchu kręciła też Leni Riefenstahl, która potem zrobiła z tego (dodajmy, że w warstwie wizualnej przepiękny) film “Olimpiada”.
Kto przyjechał na tamte igrzyska, rzeczywiście mógł uznać, że Niemcy to kraj prosperity, pokoju i poszanowania wszystkich ludzi. III Rzesza wykreowała sobie za granicami wizerunek, jaki chciała. W końcu nawet Jesse Owens – gwiazda tamtych igrzysk, czarnoskóry mistrz sprintu z USA – mówił po latach z goryczą, że “Hitler potraktował go lepiej niż Roosevelt”.
Igrzyska w Berlinie wyznaczyły standardy. Organizacyjne, medialne, a przede wszystkim propagandowe. Były też jednak wielkim sukcesem sportowym, bo nie było zapewne zawodnika, który nie chwaliłby sobie warunków do przygotowań i aren, na których przyszło mu startować. Joseph Goebbels miał pełną świadomość tego, co robi.
A my z perspektywy czasu wiemy, że zapisał wtedy pierwszą naprawdę czarną kartę w historii nowożytnego olimpizmu.
1948. Wojna nie dała rady. Powrót igrzysk
Londyn miastem-organizatorem igrzysk olimpijskich miał zostać w 1944 roku. Z oczywistych powodów nie tylko nie mógł wtedy zorganizować tej imprezy, ale ta po prostu w ogóle się nie odbyła. Międzynarodowy Komitet Olimpijski, gdy wojna się skończyła, uznał jednak, że organizatora nie zmieni, a po prostu przesunie w czasie: na rok 1948.
Był to wybór w dużej mierze symboliczny. Londyn był przecież dla Zachodniej Europy swego rodzaju uosobieniem oporu, miastem, które się nie poddało i którego obywatele długo znosili niemieckie naloty. Choć w samej Wielkiej Brytanii pomysł organizacji igrzysk początkowo przyjmowano z rezerwą, ba, myślano nawet o “oddaniu” ich Amerykanom. Na Wyspach zmagano się bowiem z problemami finansowymi i zaopatrzeniowymi.
Król Jerzy VI postanowił jednak potraktować igrzyska jako szansę na swego rodzaju odrestaurowanie kraju. Widział w nich szansę na to, by “przywrócić” go światu. Więc w Londynie zaczęto przygotowania i pracowano na sukces imprezy, który zdecydowanie nie był pewny. W końcu jeszcze przed wojną, w 1937 roku, zmarł Pierre de Coubertin. Pięć lat później jego los podzielił Henri de Baillet-Latour, już obeznany z rolą przewodniczącego MKOl-u.
W czasie wojny powołano więc nowego przewodniczącego, którym został Sigfrid Edstrom ze Szwecji, to on odpowiadał za współpracę z rządem Wielkiej Brytanii. Współpracę udaną na tyle, że ostatecznie w Londynie zjawiło się jeszcze więcej reprezentacji, niż w Berlinie (a przecież w igrzyskach nie mogły wziąć udziału Niemcy czy Japonia). Paradoksalnie jednak, tak dobra frekwencja… raczej utrudniała zadanie, niż mu pomagała.
Organizatorzy napotykali bowiem na ogrom problemów. Choćby brak żywności. Tu jednak postawiono na rozwiązanie najprostsze – jedzenie przywiozły ze sobą reprezentacje. Najwięcej zabrały ze sobą, oczywiście, Stany Zjednoczone: 24 tony wołowiny, 6 ton cielęciny, wieprzowiny i baraniny, 36 ton sera, 12 ton cukru i 25 000 tabliczek czekolady. Czesi wzięli za to wodę mineralną, Duńczycy mnóstwo kurzych jaj, a Holendrzy owoce. Z kolei jeśli brakowało aren do rozegrania sportów, wykorzystywano stare. Na przykład na potrzeby boksu ring ustawiono w… pływalni, na ustawionych w basenie pontonach.
Główną areną zmagań było jednak Wembley, wówczas nazywane Empire Stadion. To na nim odbywały się zawody lekkoatletyczne, mecze piłkarskie, hokejowe, a nawet zawody jeździeckie. Mimo popularności igrzysk, na stadionie sporo było jednak wolnych miejsc. Jak relacjonowało „Życie Warszawy”:
Pozostało jeszcze wiele biletów wstępu; fakt ten jest nadal troską organizatorów. Karty wstępu na Igrzyska są szalenie drogie. Jeden bilet, na którym można obejrzeć: otwarcie Igrzysk, finały piłki nożnej, zawody bokserskie i lekkoatletyczne kosztuje około 100 tys. zł. Nic też dziwnego, że nie wszystkie bilety zostały wykupione, gdyż koszt jednego biletu przekracza przeciętną pensję dwumiesięczną.
Organizatorów mogło to jednak martwić, równocześnie jednak część mieszkańców Londynu mogła nie ruszyć na stadion, bo była w stanie oglądać zmagania… z domów. Londyńskie igrzyska były bowiem pierwszymi, które transmitowano w telewizji. Nadal jednak królowały transmisje radiowe, niezwykle popularne. To z nich wiele osób dowiadywało się o sukcesach ówczesnych gwiazd takich jak Fanny Blankers-Koen czy Karol Takacs – jednoręki strzelec z Węgier, który w Londynie zdobył złoto.
I ten ostatni kieruje nas w stronę jeszcze jednej, niezwykle ważnej rzeczy. To przy okazji igrzysk w Londynie – choć jeszcze nie pod patronatem MKOl-u – po raz pierwszy zorganizowano zawody dla osób z niepełnosprawnościami. Stworzył je doktor Ludgwig Guttmann ze Stoke Mandeville Hospital, który wierzył, że poprzez sport można przywrócić osoby z niepełnosprawnościami społeczeństwu. Wtedy w zawodach brali udział głównie weterani II wojny światowej z urazami rdzenia kręgowego.
CZYTAJ TEŻ: RÓWNI SOBIE I INNYM. JAK POWSTAŁY IGRZYSKA PARAOLIMPIJSKIE
Impreza, która do historii przeszła jako Stoke Mandeville Games, zapoczątkowała ruch paraolimpijski. A wszystko zaczęło się właśnie w 1948 roku w Wielkiej Brytanii. I ona też – podobnie jak “właściwe” igrzyska – była symbolem tego, że sport wygrał z wojną.
1968. Igrzyska sukcesów i protestów
Z perspektywy sportowej były to fantastyczne igrzyska. Rozrzedzone powietrze w stolicy Meksyku sprzyjało pobijaniu rekordów. To tam Al Oerter po raz czwarty z rzędu zdobył złoto w rzucie dyskiem. Tam też Jim Hines jako pierwszy w historii oficjalnie zszedł poniżej granicy 10 sekund w biegu na 100 metrów. Lee Evans na 400 metrów wykręcił za to czas 43.86 s, którego nie pobił nikt przez kolejne dwie dekady.
Przede wszystkim jednak to tam w XXI wiek wskoczył Bob Beamon. Amerykanin na igrzyska jechał… zawieszony przez własną uczelnię. Karę otrzymał po tym, jak odmówił rywalizacji z innym uniwersytetem, który wprowadził u siebie rasistowską politykę. W kontekście igrzysk w Meksyku to ironiczne, ale do tego jeszcze przejdziemy. W każdym razie Beamon na najważniejszej imprezie sportowej świata i tak był faworytem. Rywale mówili, że jeśli tylko trafi w deskę, reszta będzie musiała obejść się światem.
I trafił. Poleciał tak daleko, że zabrakło przyrządów pomiarowych. Sędziowie odległość przez dłuższą chwilę mierzyli ręcznie. I w końcu ogłosili: 8.90 m, 55 centymetrów dalej od dotychczasowego rekordu świata. Publika oszalała, ale Beamon pozostał spokojny. Amerykanin padł na kolana dopiero wtedy, gdy ktoś podał mu ten rezultat przeliczony na stopy i cale.
Do dziś to obrazek, który z igrzyskami w Meksyku kojarzy się zapewne najbardziej.
Tych może być jednak więcej. To na tamtej imprezie wprowadzono tartan, który umożliwił pobijanie rekordów. Elektroniczny pomiar czasu? Też na igrzyska wszedł właśnie wtedy. W życie weszły też testy antydopingowe i testy płci. Na dopingu wpadła zresztą jedna osoba – Hans-Gunnar Liljenwall ze Szwecji, przez którego odebrano medal kadrze Szwecji w pięcioboju, bo ten startował pod wpływem alkoholu.
Nowości wprowadzono też w transmisji, która po raz pierwszy w większości była w kolorze, a sporo konkurencji prezentowano na żywo. Swoją drogą transmisji telewizyjnej i mediom w ogóle pomogło również to, że to tamte igrzyska imponowały pierwszą w historii pełną identyfikacją graficzną. Było logo, były plakaty, a nawet znaki i drogowskazy. Choć identyfikację skoku wzwyż pewnie trzeba było zmienić, bo to właśnie w Meksyku cały świat przekonał się, że Dick Fosbury miał rację – to Amerykanin jako pierwszy zaczął bowiem skakać plecami nad poprzeczką, tak zwanym “flopem”. Kilka lat później robili to właściwie wszyscy.
To wszystko sprawia, że igrzyska w Meksyku kojarzą się z sukcesami sportowymi, świetną organizacją i rekordami. Prawda jest jednak taka, że była to impreza przeprowadzana w bardzo napiętej, politycznej atmosferze. I być może pierwsza, kiedy MKOl uznał, że niezależnie od wszystkiego, igrzyska trzeba zorganizować.
Lata 60. same w sobie były bowiem czasem napięć. Trwała wojna w Wietnamie. W USA szeroko dyskutowano o rasizmie, w końcu ledwie pół roku przed igrzyskami zamordowano Martina Luthera Kinga. Wielu czarnoskórych sportowców z powodów walki rasowej rozważało nawet bojkot igrzysk. W Europie miała miejsce Praska Wiosna, a wojska Układu Warszawskiego wjechały do stolicy Czech, by stłumić tamtejsze rozruchy. W Polsce w marcu 1968 represjonowano Żydów, którzy masowo emigrowali z kraju.
Na igrzyskach wystąpić nie mogły RPA i Rodezja (ze względu na rasistowską politykę wewnętrzną), ale na udział po raz pierwszy pozwolono Niemcom Wschodnim. Wiele – ze względu na wspomnianą zbrojną interwencję – mówiło się o potencjalnym wykluczeniu Związku Radzieckiego, jednak Avery Brundage, ówczesny przewodniczący MKOl, kwitował to krótko i słowami, które wkrótce miały stać się swego rodzaju mottem Komitetu:
– Jeśli każde naruszenie praw człowieka przez polityków miałoby skutkować zakazem startu w wydarzeniach sportowych, można by było zapomnieć o jakichkolwiek imprezach międzynarodowych. – W konsekwencji igrzyska były pełne animozji. Bywało, że czarni sportowcy bili się z białymi, a Czechosłowacy i Sowieci obrzucali się wyzwiskami.
Śmiech ogarnia, gdy pomyśli się, że nazwano je “igrzyskami pokoju”. Tym bardziej wobec tego, co stało się tuż przed nimi.
Ledwie dziesięć dni przed oficjalnym otwarciem tamtej imprezy, w Meksyku miała miejsce masakra. Zginęło kilkadziesiąt osób, kilka tysięcy zostało rannych, jeszcze więcej trafiło do aresztów, gdzie ich torturowano. Przyczyna? Protesty studenckie. Oriana Falacci, która akurat była w tłumie w czasie masakry, mówiła, że było to gorsze, niż wojna w Wietnamie, skąd wróciła ledwie kilka miesięcy wcześniej. Rząd próbował wszystkie te wydarzenia zatuszować, ale nie zdołał. Wieści wkrótce dotarły do Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego. A ten wydał oficjalne oświadczenie.
– Żadna z demonstracji przemocy nie była wymierzona bezpośrednio w igrzyska olimpijskie. Byliśmy zapewnieni, że nic nie przeszkodzi pokojowemu wejściu ognia olimpijskiego na stadion. Jako goście Meksyku mamy pełne zaufanie, że Meksykanie, znani ze swojego umiłowania do sportu i gościnności, dołączą do uczestników i widzów, by celebrować igrzyska – oazę w niespokojnym świecie – można było w nim przeczytać.
Innymi słowy: to nie nasza sprawa, igrzyska mają się odbyć. A że ledwie kilka dni wcześniej państwo-organizator raniło czy zabiło tysiące własnych obywateli? Że gdy zapalano znicz olimpijski wciąż trwały przesłuchania i tortury? To wszystko nieważne. Większe oburzenie w MKOl-u wzbudził fakt, że na podium, odbierając medale, dwóch sportowców uniosło w górę pięści, pokazując gest Black Power, symbolizujący siłę oraz jedność czarnej Ameryki. Obaj zostali wybuczeni, rozniosła ich też na strzępy prasa: “Time” na okładce pod olimpijskim logiem napisał na przykład: “Wścieklej, paskudniej, brzydziej”. A Avery Brundage natychmiast wyrzucił obu zawodników z igrzysk.
Ale protestowali i inni. Choćby czechosłowacka gimnastyczka, Vera Caslavska, która gdy zdobyła złoto ex aequo z reprezentantką ZSRR pogratulowała jej, po czym zeszła z podium, nie chcąc słuchać hymnu kraju, który najechał jej ojczyznę. Ogółem w Meksyku przed tysiącami widzów wielu próbowało zwrócić uwagę na własne krzywdy. Inna sprawa, że część z tych widzów tez krzywd doznała – często z ręki własnego kraju.
A Międzynarodowy Komitet Olimpijski postanowił to wszystko zignorować. Cztery lata później działał podobnie.
1972. Powrót do Niemiec. Igrzyska muszą trwać
Oczywistym jest, że władzom Niemiec Zachodnich w 1972 roku zależało, by igrzyska olimpijskie przebiegły jak najlepiej. Chodziło o pokazanie, że Niemcy od czasu II wojny światowej się zmieniły, że zostawiły za sobą zarówno tamte czasy, jak i traumy społeczeństwa wynikłe z lat po działaniach zbrojnych. Nie starano się przy tym zamazywać rzeczywistości i zapominać o wojnie – delegacja Izraela pojawiła się choćby w zlokalizowanym ledwie kilkanaście kilometrów od Monachium obozie koncentracyjnym w Dachau.
Niemniej: Niemcy chciały, by świat postrzegał ich kraj jako nowoczesny, rozwinięty, odmieniony i otwarty na przybyszów z zagranicy. Igrzyska miały w tym pomóc.
Na ich potrzeby stworzono pierwszą oficjalną maskotkę olimpijską w historii. Slogany, które umieszczano na każdym rogu, mówiły o igrzyskach radosnych, spokojnych i szczęśliwych. Rozszerzono też transmisje telewizyjne – pierwszy raz w dziejach igrzyska w całości można było oglądać właśnie tą drogą. Do tego w kolorze, o ile tylko pozwalał na to odbiornik. Ogólna atmosfera była więc fantastyczna.
– Pierwszą rzeczą, jaką czułeś, po przybyciu do Monachium, była determinacja Niemców, niezależnie od tego, czy byli olimpijczykami, oficjelami, policjantami, dziennikarzami czy po prostu mieszkańcami miasta, żeby wymazać przeszłość. Byliśmy wręcz przygnieceni poczuciem tego, że to były nowe Niemcy. To była masowa próba, która z miejsca cię uderzała. Niemcy chcieli wypaść jako otwarci, nowocześni, przyjaźni ludzie – mówił Gerald Seymour, dziennikarz pracujący w tamtym czasie dla ITN.
Sęk w tym, że przy tym wszystkim… rozluźniono też ochronę. Uznano, że całkowicie zamknięta, otoczona płotem wioska z mnóstwem ochroniarzy, kojarzyłaby się z obozami, a więc przeszłością. A tu chodziło przecież o przyszłość. Nie było kamer, wykrywaczy metalu, a nieliczni ochroniarze raczej ulgowo traktowali wracających sportowców, nawet jeśli ci wchodzili na teren wioski bez przepustek, których wcześniej zapomnieli.
– Możecie zobaczyć, że za sprawą tych igrzysk próbujemy tu pogrzebać – ostatecznie i na zawsze – wiele rzeczy. Chcemy, żeby te igrzyska były pełne sportu, pokoju i niczego więcej – mówił w tamtym czasie Peter Harvey, członek komitetu organizacyjnego, „Guardianowi”. I przez długi czas wydawało się, że im się to uda. Cieszyło też organizatorów to, że wspomniana reprezentacja Izraela – która długo się nad tym zastanawiała – zdecydowała się wziąć udział w igrzyskach. To też świadczyło o przemianie Niemiec. Zresztą wielu izraelskich sportowców mówiło potem, że ceremonia otwarcia była jednym z najpiękniejszych przeżyć w ich życiach.
Wszystko zmieniło się 5 września.
Do wioski olimpijskiej przedostali się wtedy członkowie “Czarnego września”, palestyńskiej organizacji terrorystycznej, którzy wzięli zakładników z grona żydowskich sportowców w odwecie za zbrodnie popełnione na ludności cywilnej przez Izrael. Wobec tego, w połączeniu ze źle przygotowaną akcją policji, finalnie zginęli wszyscy zakładnicy.
Igrzyska przeżyły wstrząs. O ile wcześniej – jak w Meksyku – ignorowano akty terroru, o tyle nie dotyczyły one samej imprezy, sportowców na niej obecnych. Teraz się to zmieniło. Zakłócono olimpijski spokój. Międzynarodowy Komitet Olimpijski musiał coś zrobić, wszyscy czekali tylko na jego ruch. Rozczarowali się. MKOl początkowo nie chciał przerwać sportowych zmagań ani na moment. Używał przy tym naprawdę pożałowania godnych argumentów. Jak te, że niemiecka telewizja nie ma czym zapełnić programu.
CZYTAJ TEŻ: “DZIEŃ, W KTÓRYM ZIŚCIŁY SIĘ NASZE NAJGORSZE LĘKI”. HISTORIA MASAKRY W MONACHIUM
Ostatecznie ugięto się dopiero pod naporem Izraela i zawieszono igrzyska na dobę. 6 września na Stadionie Olimpijskim zorganizowano uroczystości żałobne, ale duża część widzów na trybunach przyszła na mecz piłkarski reprezentacji RFN, który miał się wtedy odbyć. O porwaniu i śmierci zakładników przypominały między innymi flagi opuszczone do połowy – olimpijska i te poszczególnych krajów. Nie wszystkich jednak, część z arabskich państw odmówiła podporządkowaniu się temu nakazowi, a Niemcy oraz MKOl – co już chyba nas nie dziwi – ulegli ich sprzeciwowi.
Początkowo rozważano nawet odwołanie reszty igrzysk. Brundage w przemówieniu powiedział jednak wprost: – Igrzyska muszą trwać, musimy kontynuować nasz wysiłek. Czysty, uczciwy, upamiętniający bohaterstwo sportowców. Dzisiaj ogłaszamy dzień żałoby. Wszystkie konkurencje przeprowadzimy z jednodniowym opóźnieniem. – Decyzja ta przez jednych była chwalona, bo uznawali oni, że nie można ugiąć się pod terrorem. Inni stwierdzali, że to brak szacunku dla ofiar.
– Niesamowite, oni po prostu przejdą nad tym do porządku dziennego. To prawie jak tańczyć w Dachau – pisał Jim Murray, felietonista „Los Angeles Times”. Igrzyska jednak kontynuowano, jedyna różnica była taka, że już bez reprezentacji Izraela, której ocaleli członkowie odlecieli do domu. Podobnie jak Egipcjanie, Filipińczycy, Algierczycy oraz część reprezentacji Norwegii i Holandii.
Igrzyska więc trwały, a nad śmiercią sportowców wszyscy szybko przeszli do porządku dziennego. I przez kolejne dekady trwała walka o ich odpowiednie upamiętnienie. MKOl po raz kolejny sam wyznaczył sobie standardy.
1976. Zaczyna się czas bojkotów
Dla Polaków to najlepsze igrzyska w historii. Dla Montrealu już niekoniecznie. Kanadyjskie miasto spłacało bowiem zaciągnięte wtedy kredyty przez całe dekady. Choć sportowo czy pod względem oprawy, wszystko wyglądało znakomicie. Ba, już sztafeta olimpijska była przygotowana znakomicie. Ogień olimpijski odwiedził w końcu nawet… kosmos. Z Aten został bowiem przesłany laserem do stacji kosmicznej, a stamtąd – też laserem – do Ottawy.
Inna sprawa, że już po odpaleniu znicza, ten na moment zgasł. Kilka dni po rozpoczęciu igrzysk Montreal nawiedziły ulewy, które wygrały z ogniem olimpijskim. Jeden z oficjeli postanowił go ponownie odpalić. Tyle że zrobił to zwykłą zapalniczką. A tak nie można – ogień ma być dokładnie tym, który wzięty został z Olimpii. Na szczęście na takie przypadki zawsze wiezie się do miasta-organizatora więcej pochodni. Zgaszono więc znicz po raz wtóry, tym razem umyślnie, a potem odpalono we właściwy sposób.
To jednak drobiazgi, a my nie o tym. Bo wobec tego, co stało się cztery i osiem lat później, mało kto już pamięta, że to Montreal zapoczątkował okres najsłynniejszego bojkotowania igrzysk.
Bojkoty w Kanadzie były tak naprawdę dwa, choć na pierwszy niemal nikt nie zwrócił uwagi. Na igrzyska nie przyjechał bowiem Tajwan, który był krajem nieuznawanym przez Kanadę. Stąd organizatorzy nie zgodzili się na to, by startował na imprezie jako „Republika Chin”. Tajwańczycy nie chcieli z kolei użyć innej nazwy i postanowili nie przyjeżdżać za ocean. I na tym faktycznie stanęło.
Drugi bojkot na olimpijskiej historii odznaczył się już dużo mocniej. W pewnym momencie z igrzysk wyjechały – bo tak, zdążyły się tam zjawić – niemal wszystkie kraje afrykańskie.
Cała sprawa zaczęła się tak naprawdę już przed otwarciem igrzysk. Dwa dni wcześniej trzynaście afrykańskich krajów zwróciło się do przewodniczącego MKOl, Michaela Killanina, by ten wykluczył z igrzysk reprezentację Nowej Zelandii. Reprezentacja tego kraju w rugby łamała bowiem sportowe “embargo” narzucone na RPA (do którego nawoływał nawet ONZ) ze względu na politykę apartheidu i zjawiła się na południu Afryki, by zagrać tam kilka spotkań.
Sęk w tym, że rugby dyscypliną olimpijską nie było. MKOl umył więc ręce i (to akurat całkiem przekonujący argument) podkreślił, że nie może karać olimpijczyków z Nowej Zelandii za to, co zrobili reprezentanci w rugby, bo ci są “poza zasięgiem” Komitetu. Afryka jednak wrzała, ale… nic nie wskórała. W efekcie zainterweniowała Organizacja Jedności Afrykańskiej, która zdecydowała o bojkocie.
CZYTAJ TEŻ: STO LAT RYWALIZACJI, APARTHEID I JEDNOCZENIE NARODU. RPA, NOWA ZELANDIA I RUGBY
Z igrzysk wycofało się 26 afrykańskich krajów, a do tego Irak (myślały o tym również kraje socjalistyczne, ale ostatecznie zdecydowały się pozostać w Montrealu, zbojkotowano za to igrzyska paraolimpijskie). Dla wielu sportowców, oczywiście, był to dramat. Politycznie jednak – opłaciło się. Świat zwrócił bowiem uwagę na sytuację w RPA. A żeby było ciekawiej – Senegal i Wybrzeże Kości Słoniowej, które z bojkotu się wyłamały, nie zdobyły żadnego medalu.
Przede wszystkim jednak: bojkot krajów afrykańskich udowodnił, że igrzyska wcale nie są istotniejsze od wielu innych spraw. I w pewnym sensie podsunął pomysły reszcie świata.
Oczywiście, można dywagować czy dwa bloki – wschodni oraz zachodni – miały równie dobre powody, by igrzyska zbojkotować. Odpowiedź brzmi: najpewniej nie, zadecydowała głównie polityka, na której ucierpiały setki, a może i tysiące sportowców. W Moskwie w 1980 roku nie zaprezentowali się najlepsi zawodnicy z Zachodu. W Los Angeles w 1984 nie wystąpili mistrzowie ze Wschodu. W tym Polacy.
CZYTAJ TEŻ: “TA WIADOMOŚĆ NAS DOBIŁA”. POLSKI BOJKOT IGRZYSK W LOS ANGELES
Dziś pamięta się głównie o tych dwóch bojkotach. Wszystko tak naprawdę zaczęło się jednak nie w Moskwie, a cztery lata wcześniej – w Montrealu.
1992. Dream Team
Hiszpańskie (czy też: katalońskie) igrzyska były pierwszymi od dwudziestu lat, w trakcie których nie doszło do ani jednego bojkotu. I już to sprawiało, że oglądało się je lepiej. Ogółem jednak właściwie wszystko złożyło się tak, że po raz pierwszy od dawna igrzyska nie były ani upolitycznione, ani propagandowe.
Barcelońska impreza miała być festiwalem przyjaźni. Tak postanowili Hiszpanie, a dostosowali się do tego nawet Baskowie z terrorystycznej organizacji ETA. Niedługo przed igrzyskami zaproponowali nawet dwumiesięczny „rozejm”, jakby wyjęty żywcem ze starożytności, gdy na czas zawodów zawieszano nawet wojny. Hiszpański rząd ofertę odrzucił, ale widać ETA też chciała po prostu cieszyć się igrzyskami.
Igrzyskami cieszył się świat, który właśnie wychodził z fazy przemian. Upadł Związek Radziecki. Zakończyła się zimna wojna. Na olimpijskiej mapie pojawiły się nowe reprezentacje – Litwa, Łotwa, Estonia czy Chorwacja, Serbia i Bośnia. Do Barcelony przyjechała też reprezentacja RPA, bo jej kraj finalnie rozstał się z polityką apartheidu. W stolicy Katalonii pojawiły się wszystkie (!) kraje, jakie zrzeszał MKOl. Choć Brunei czy Afganistan wysłały tylko oficjeli, którzy wzięli udział w ceremonii otwarcia. Ale ich obecność została zauważona.
O separatystycznych nastrojach na kilka tygodni zapomnieli też Katalończycy. To była w końcu ich impreza, ich powód do dumy. Nawet jeśli medale w Barcelonie zdobywała reprezentacja Hiszpanii.
Migawek z Barcelony pamięta się wiele. Rozpalenie znicza przez paraolimpijskiego łucznika. Piosenka “Barcelona”, w której nagraniu wziął udział Freddie Mercury (zmarły kilka miesięcy przed igrzyskami). Olimpijski hymn, który wykonywał Alfred Kraus, hiszpański tenor. Co w tym niezwykłego? To, że zrobił to w dwóch językach – hiszpańskim i katalońskim. A ten drugi przez wiele lat dyktatury Francisco Franco był wręcz zakazywany. Teraz, na igrzyskach, rozbrzmiał w pełni.
CZYTAJ TEŻ: PIĘKNE IGRZYSKA WSPANIAŁYCH HISTORII. BARCELONA 1992
Wszystkiemu towarzyszyła wspaniała atmosfera. Igrzyska w Barcelonie to – jak wspominają sportowcy po latach – swego rodzaju fiesta z niemal samymi uśmiechniętymi ludźmi dookoła. Najlepiej to, co działo się tam, oddawała druga piosenka, która była swego rodzaju hymnem tych igrzysk – „Amigos Para Siempre” zespołu Los Manolos. Na polski tłumaczy się to jako „Przyjaciele na zawsze”.
– Barcelona ma swój niebywały, urokliwy klimat. Wioska była wręcz przyłączona do miasta, do którego można się było dostać pieszo. Niedaleko była też Sagrada Familia, to wszystko mieliśmy na wyciągnięcie ręki. […] Pamiętam, że byłem pod ogromnym wrażeniem wioski olimpijskiej. Po raz pierwszy spotkałem się tam z czymś w rodzaju Internetu. Nie było wtedy powszechnych komputerów. To, że mieliśmy możliwość zasięgania informacji z poziomu komputerów, to była niesamowita innowacja. Nawet cztery lata później w Atlancie nie było czegoś takiego – mówił nam kilka lat temu Robert Korzeniowski, dla którego były to pierwsze igrzyska.
Barcelona była więc faktycznie festiwalem przyjaźni, niezapomnianymi igrzyskami. Ale przede wszystkim: to tam zmienił się olimpijski krajobraz.
Udział profesjonalistów w igrzyskach zaczął się co prawda cztery lata wcześniej, ale o tym, czy chcą ich dopuścić, decydowały poszczególne federacje. Oczywiście, już wcześniej wielu zawodników de facto było profesjonalistami (zwłaszcza tych ze Wschodu), ale w Barcelonie symbolem tego, że MKOl przestaje bawić się w konwenanse i udawanie stał się Dream Team. To w Katalonii narodziła się jego legenda.
Do dziś jedna z tych, która trwa najmocniej. Właściwie każdy sportowiec, który był na igrzyskach w 1992 roku, ma wspomnienie z tym związane. A bo jadł obiad, a obok przeszedł Michael Jordan. A bo widział któryś z meczów Amerykanów. A bo miał okazję zamienić trzy słowa z jakimś członkiem tej ekipy. Dla igrzysk był to niesamowity moment, nawet jeśli obdarł koszykarską rywalizację z jakiejkolwiek dramaturgii.
Dream Team był bowiem nie do zatrzymania. Średnio wygrywał z przewagą 44 punktów, a trener Chuck Daly w żadnym meczu nie poprosił o czas! Jordan z kolei grywał nocami w karty, a wolne dnie spędzał na polu golfowym. Wiedział, że i tak zdobędzie złoto. Czy to historyczny moment? Tak. Czy ma swoje minusy? Oczywiście. Choć MKOl nie zwracał raczej na nie uwagi – bo plusy za sprawą Dream Teamu miał przede wszystkim w rubryce zysków.
A co do nas, zostaje nam jedynie takie pytanie: czy to moment, który odmienił igrzyska już na zawsze i nie zrobimy nic, poza zaakceptowaniem tego?
Zdecydowanie.
2016. Piąty kontynent i uchodźcy
Przez lata igrzyska były głównie europejskim i północnoamerykańskim dobrem. Dopiero w 1956 roku impreza ta trafiła do Australii. Organizacja igrzysk w Melbourne była zresztą trudna. Przede wszystkim – ze względu na odwrócone pory roku – impreza rozpoczęła się w listopadzie, najpóźniej w historii. Do tego wiele państw z różnych powodów zrezygnowało ze startu, a na przykład konkurencje jeździeckie zorganizowano… pół roku wcześniej w Sztokholmie. Bo transport koni byłby zbyt kosztowny.
Ale mimo tego wszystkiego pierwsze australijskie igrzyska się odbyły. A potem do Australii wrócono jeszcze w 2000 roku (Sydney) i już wiemy, że to tam odbędą się igrzyska w 2032 (Brisbane).
Osiem lat po Melbourne, igrzyska zaczęły podbój Azji. Zjawiły się wówczas w Tokio, a Japończycy – jak później Niemcy w Monachium – chcieli olśnić wszystkich swoją powojenną przemianą. I udało im się, impreza w Tokio została uznana za pełen sukces, dwa lata temu stolica Japonii gościła zresztą igrzyska ponownie. W lecie azjatyckimi gospodarzami tej imprezy zostawały też jeszcze Seul (1988) i Pekin (2008).
Przez długie lata na światowej mapie igrzysk zostawały jednak dwie wielkie puste plamy: Ameryka Południowa i Afryka. W 2016 roku jedną z nich zapisano.
I już samo to, że zjawiono się w Brazylii, “podbijając” tym samym Amerykę Południową, było dla ruchu olimpijskiego sporym wydarzeniem. Oczywiście, w mediach zwracano uwagę na to, jak w rzeczywistości wyglądała Brazylia i że to nie kraj tak kolorowy i radosny, jak to przygotowano w pokazach na potrzeby igrzysk. Ale już wiemy, że MKOl niekoniecznie zwraca na takie rzeczy uwagę.
Natomiast co istotniejsze: igrzysk w Rio de Janeiro przyniosły nam dwie warte zapamiętania rzeczy. Po pierwsze, kariery olimpijskie zakończyły wówczas być może dwie największe gwiazdy igrzysk w całej ich historii. Po raz ostatni na olimpijskiej bieżni stanął wtedy Usain Bolt i, jak to on, zgarnął złoty hat-trick: na 100 i 200 metrów oraz w sztafecie 4×100 metrów. Do historii przeszedł z ośmioma złotymi medalami najważniejszej imprezy sportowej świata (miałby dziewięć, ale jamajskiej sztafecie odebrano medal z 2008 roku, gdy na dopingu wpadł Nesta Carter).
W Rio karierę – zresztą wznawianą – kończył również Michael Phelps. Amerykanin w Brazylii jeszcze bardziej wyśrubował swój fenomenalny rekord zdobytych medali. Łącznie zgarnął ich 28, z czego aż 23 złote. Choć najbardziej pamięta się jego wyczyn w Pekinie (osiem złotych na osiem startów), to w Rio też był fenomenalny – pięciokrotnie stawał na najwyższym stopniu podium, raz zadowolił się srebrem.
Jego pożegnanie – jak i Bolta – wypadło więc doskonale.
Druga rzecz? Kiedy żegnano Amerykanina i Jamajczyka, równocześnie przywitaliśmy jednak nowych sportowców, startujących pod flagą olimpijską. To samo w sobie nie było nowością, na przestrzeni lat takie sytuacje się już zdarzały. Novum stał się fakt, że była to dziesiątka, która startowała jako reprezentacja uchodźców. Jej powołanie stało się reakcją Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego na wybuchły w 2015 roku kryzys migracyjny.
To wtedy wojna w Syrii, ale też konflikty oraz pogarszające się warunki życiowe w wielu innych krajach, spowodowały, że miliony ludzi szukały schronienia u bogatszych, lepiej sytuowanych sąsiadów, a niektórzy również znacznie dalej. Wielu trafiało do Europy, często podróżując w fatalnych warunkach, czy to łodziami, czy drogami. Według wyliczeń ekspertów, liczba uchodźców w tamtym okresie sięgała nawet 65 milionów, w tym gronie, co naturalne, trafili się sportowcy.
CZYTAJ TEŻ: “MAMY ŚWIATU COŚ DO UDOWODNIENIA”. REPREZENTACJA UCHODŹCÓW NA IGRZYSKACH
MKOl wyciągnął do nich pomocną dłoń, najlepszym postanowił zapewnić stypendia i dać szansę wystartowania na igrzyskach. – Uchodźcy nie mają domu, reprezentacji, flagi, hymnu. My zaoferujemy im dom w wiosce olimpijskiej, wraz ze wszystkimi sportowcami ze świata. Zagramy im hymn olimpijski, a na stadion powiedzie ich olimpijska flaga. Staną się symbolem nadziei dla wszystkich uchodźców. […] Pokażą, że mimo tragedii, jakie ich spotkały, każdy może wspomóc społeczeństwo za sprawą swoich talentów, umiejętności, a także ludzkiej siły i ducha – mówił wtedy Thomas Bach, przewodniczący Komitetu.
Reprezentacja uchodźców okazała się sukcesem, w Tokio sportowcy w jej barwach wystartowali po raz kolejny, tyle że było już ich znacznie więcej. Możliwe – patrząc na sytuację na świecie – że tendencja wzrostowa się utrzyma. Już wiadomo, że kadrę tę po raz kolejny zobaczymy w Paryżu. Możliwe, że tam zdobędzie ona pierwszy w swej historii medal, na razie to bowiem jej się nie udało.
Nawet gdyby jednak po raz trzeci nikt z uchodźców na podium nie stanął, spodziewać należy się jednego: że to reprezentacja, która z olimpijskiego krajobrazu już nie zniknie.
SEBASTIAN WARZECHA
Czytaj poprzednie teksty z cyklu “Droga do Paryża”: