Reklama

To drugie El Clásico. Real i Barça na koszykarskim parkiecie

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

27 października 2023, 14:55 • 26 min czytania 1 komentarz

Już jutro na boisko po raz kolejny wyjdą piłkarze Realu Madryt i Barcelony, by zmierzyć się ze sobą w bezpośrednim starciu. Z kolei wczoraj fani obu ekip mogli emocjonować się innym El Clásico – w ramach rozgrywek koszykarskiej Euroligi. Na parkiecie tym razem minimalnie lepszy okazał się Real (65:64), ale historia koszykarskich starć i sekcji obu klubów jest jednak równie bogata, jak ta piłkarska. O meczu przerwanym przez fanów. O chwilowym rozwiązaniu koszykarskiej sekcji jednej z ekip. O pogoni za europejskimi tytułami. O twórcach potęg i o tym, czemu jeden z nich wysyłał dziennikarzowi… pasztetową. A wreszcie o tym, czy Real i Barça poradziłyby sobie na parkietach NBA. O tym wszystkim jest ten tekst.

To drugie El Clásico. Real i Barça na koszykarskim parkiecie

„To coś zupełnie innego” 

Nie ma różnicy, czy Real i Barcelona rywalizują na murawie, czy też na koszykarskim parkiecie. To wciąż ten sam klub, ci sami kibice i te same emocje, jakie przeżywają. Zresztą na mecze koszykarzy często przychodzą piłkarze obu ekip, emocjonują się nimi równie mocno, jak inni fani. W czasach najbardziej zażartej rywalizacji na murawie, na spotkaniach koszykarskiej sekcji Królewskich regularnie widywany był niegdyś choćby Sergio Ramos, na wczorajszym meczu zjawiła się za to cała gromadka piłkarzy Realu, m.in. Jude Bellingham, Vinicius czy Aurelien Tchouameni. Z kolei w hali Barcy w przeszłości często pojawiał się na przykład Gerard Pique.

Ba, ten ostatni angażował się nawet w koszykarskie spory. Po finale Pucharu Króla z 2019 roku (wygranym przez Barcelonę po kontrowersyjnej decyzji sędziów w ostatnich sekundach), to właśnie Pique postanowił wypowiedzieć się na temat uwag zawodników z Madrytu co do sędziowania.  

Próbują po prostu ukryć fakt, że Barcelona pojechała do Madrytu i, niespodziewanie, wygrała w ich hali, podnosząc tam trofeum. Zawsze tak jest. To strategia, z którą musimy sobie radzić. Jestem dumny z naszych koszykarzy. Wykonali kawał dobrej roboty – mówił.  

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

Reklama

Z kolei Rudy Fernandez, jedna z legend koszykarskiej sekcji Realu, tak ujmował kwestię przynależności klubowej:

– Ostatecznie to herb sprawia, że walczymy do samego końca. Piłkarze? Mamy z nimi kontakt, oczywiście. My śledzimy ich zmagania, oni koszykówkę.

Czy takie wsparcie może więc dziwić? Zdecydowanie nie. W końcu mecze Realu z Barceloną rozpalają wyobraźnię, a fani obu tych ekip są rozpieszczeni podwójnie – ba, nawet bardziej, bo minimalna liczba Klasyków w jednym sezonie to cztery, a maksymalnie może ich być nawet kilkanaście! – bo ekscytować mogą się nimi w dwóch różnych sportach. 

Nie zmienia się tylko jedno: wysoka temperatura im towarzysząca.  

Real kontra Barcelona to coś zupełnie innego. Nigdy nie widziałem takiej rywalizacji, nie wiedziałem nawet, ze coś takiego może istnieć – mówił Louis Bullock, wybrany w drafcie 1999 przez Minnesota Timberwolves, który w Realu grał w latach 2004-2010. Wtórował mu Brent Scott, były zawodnik ekip z NBA, w Madrycie w latach 1999-2000: – To niezapomniane mecze. Szybko można się zorientować, jakiego rodzaju jest to rywalizacja.  

Okresy w historii koszykarskich Klasyków bywały różne. Początkowo, przez wiele lat, dominowali Królewscy. Gdy jednak poziom obu ekip się wyrównał, rywalizacja stała się bardziej zacięta i miała w sobie właściwie wszystko. Remis, przerwany i dograny po dłuższym czasie mecz, wzajemne oskarżenia o sprzyjających klubom sędziów, ale też wielkie pojedynki najlepszych spośród graczy, jacy kiedykolwiek biegali po europejskich parkietach.  

Reklama

Do dziś tak to właśnie wygląda.  

Do dziś też zdrada jest niewybaczalna. Nikt nie rzuca co prawda pod kosz świńskiego łba, ale koszykarze, którzy grali w jednym klubie, a potem ubierają koszulkę drugiego, nie mają łatwego życia. Kibice co prawda odpuścili ostatnio Willy’emu Hernangómezowi, który po kilku latach w NBA wrócił do Hiszpanii (jak twierdzili tamtejsi dziennikarze: głównie dlatego, że Real po prostu się nim nie interesował), ale już Nikola Mirotić taryfy ulgowej w Madrycie nie miał.  

Rudy Fernandez i Nikola Mirotić w czasie El Clásico. Fot. Newspix

Choć można to zrozumieć. To w końcu on kilka lat wcześniej twierdził, że „madridista nigdy nie mógłby dołączyć do Barcelony”. A potem, po czterech latach w Chicago Bulls, postanowił przejść właśnie do Dumy Katalonii. Choć to też nie nowość. Łącznie graczy, którzy przywdziewali koszulki obu klubów, było 26. W tym nawet Polak, Maciej Lampe, czy Michael Hawkins, który z Barcelony do Madrytu trafił trasą wiodącą między innymi przez… Wrocław.  

Każdy z nich musiał jednak być gotowy na gwizdy, buczenie, a nawet wyzwiska. To w końcu El Clásico, wielka rywalizacja. Z równie wielką historią. 

Zaproszenie do drużyny  

13 kwietnia 1957 roku. To data pierwszego meczu ligowego (choć nie pierwszego spotkania w ogóle, o innych za moment), jaki rozegrały ze sobą Real Madryt i Barcelona. Wygrali koszykarze z Madrytu, co zresztą nie mogło dziwić. W nowo utworzonych rozgrywkach ligowych walczyli co prawda o pierwszy tytuł mistrza Hiszpanii (skutecznie, Barcelona została z kolei wicemistrzem, choć miała taki sam bilans meczów i punktowy), jednak w hiszpańskim baskecie, baloncesto, ich status był po prostu o wiele wyższy.  

Wypracowali go sobie przez lata. Choć to Barcelona pierwsza zaczęła. 

Koszykówka do Hiszpanii ogółem dotarła stosunkowo późno. Jako pierwszy uczniom w szkole w Terrassie. pokazał ją Eladi Holms, tamtejszy nauczyciel. To był rok 1912, musiała minąć jednak niemal dekada, by basket zyskał na popularności, początkowo również w szkołach. Szybko jednak z nich wyszedł, początkowo właśnie w Katalonii. Nic więc dziwnego, że zaczęły się nim interesować tamtejsze kluby sportowe.  

Barcelona założyła swoją sekcję w 1926 roku. Rok później rozegrała pierwsze oficjalne spotkanie w meczu o stawkę – w piątej edycji Mistrzostw Katalonii. Patrząc na to z perspektywy Madrytu, Real był spóźniony o pięć lat. Dokładnie 8 marca 1931 roku w gazecie „ABC”, pojawiło się ogłoszenie Ángela Cabrery, dziś uznawane za historyczny początek koszykarskiej sekcji Królewskich. 

Real Madryt prosi wszystkich panów zainteresowanych uprawianiem tego sportu, by zatrzymali się w sekretariacie klub, żeby otrzymać instrukcję dotyczące meczu i treningu, który odbędzie się w następną niedzielę – można było w nim przeczytać. Tydzień później przeprowadzono selekcję zawodników, z których ostatecznie stworzono zespół. Dwa tygodnie po opublikowaniu ogłoszenia, Real Madryt rozegrał z kolei pierwszy oficjalny mecz.  

Przegrany, 5:19. Wspomniany Cabrera okazał się najskuteczniejszym zawodnikiem madryckiej ekipy. Zdobył cztery punkty.  

Rok później nawiązały się koszykarskie stosunki madrycko-katalońskie. Real co prawda nie zagrał wówczas z Barceloną, ale Espanyolem. Natomiast dla młodego klubu był to dobry test, w Katalonii w koszykówkę grano przecież dłużej i zespoły miały więcej czasu na rozwój… a mimo tego wygrali Królewscy, 24:19. Rok później Anselmo López, w tamtym spotkaniu zawodnik Espanyolu, przyjechał do Madrytu, by zostać trenerem Realu. 

W stolicy powstawała mocna ekipa, która wkrótce – z powodu braku krajowej ligi – stała się dominatorem na scenie regionalnych mistrzostw. Co w tym okresie działo się w Barcelonie? W sumie to… niewiele. Nawet oficjalne kroniki klubu raczej milczą o tamtych latach, bo koszykarze Blaugrany po prostu nie wygrywali. Najlepsze katalońskie kluby tamtych lat to Société Patrie, CE Europa, Laietà BC czy CB Atlético de Gracia. Barça w latach 30. była kilka poziomów za nimi.  

Jej gablota z trofeami świeciła więc przez to pustką.  

Wszystko do góry nogami wywróciła jednak wojna domowa. Paradoksalnie skorzystali na niej właśnie koszykarze Barcelony, którzy zdołali szybko się po niej odbudować, a do tego ściągnąć wielu świetnych graczy. W latach 40. ekipa z Katalonii stała się wręcz dominatorem Copa del Generalissimo (dzisiejszego Pucharu Króla), wówczas jedynych krajowych rozgrywek, w którym triumfowała w latach 1943, 1945, 1946, 1947, 1949 i 1950. Dopiero po ostatnim z tych zwycięstw swój pierwszy tytuł – po czterech przegranych finałach – zgarnął Real Madryt. 

W finale pokonał, oczywiście, Barcelonę. Rywalizacja zdawała się napędzać. Ale tylko do czasu. 

Twórcy potęgi  

Real przez ponad dekadę opierał się w dużej mierze na graczach z byłych kolonii, ale i z biedniejszych regionów Hiszpanii. Magnesem był dla nich madrycki uniwersytet, na który przybywali, szukając edukacji. Jeśli któryś przejawiał talent, stołeczne kluby szybko się nim interesowały. Kubańczycy, zawodnicy z Portoryko, nawet z Filipin. Freddy Borrás, Rafael Deliz, Willo Galíndez i inni. Oni decydowali o sile tamtego Realu. 

A jednak więcej w tym okresie, jak już wspomnieliśmy, i tak wygrywała Barcelona. To zmieniło się dopiero w kolejnej dekadzie.  

W 1952 roku w koszykarskiej sekcji Realu doszło bowiem do jednego z najważniejszych wydarzeń w jej historii. To był rok, w którym wybijała pięćdziesiąta rocznica klubu, a prezydent Królewskich, Santiago Bernabéu chciał ją uświetnić, zaznaczając przy tym wyraźnie istnienie drugiej z sekcji. Postanowił więc zorganizował turniej koszykówki, a o radę przy jego organizacji poprosił prezydenta koszykarskiej federacji Hiszpanii. Ten polecił mu młodego i zdolnego Raimundo Saportę.  

Turniej zorganizowany przez Saportę okazał się sukcesem, a on sam bardzo przypadł do gustu Bernabéu, który miał nosa do ludzi. Postanowił więc zaoferować mu pracę w roli prezydenta koszykarskiej sekcji. Saporta ofertę przyjął i właściwie z miejsca zaczął tworzyć zespół, który wkrótce miał stać się jednym z najlepszych nie tylko w Kastylii, nie tylko w Hiszpanii, ale i w całej Europie.

Ba, to w dużej mierze za sprawą Saporty powstały też niektóre europejskie rozgrywki, Hiszpan przyłożył rękę między innymi do powołania swoistego odpowiednika piłkarskiej Ligi Mistrzów, która na przełomie wieków zamieniła się w znaną nam dziś Euroligę. Jej pierwszą edycję zorganizowano w 1958 roku, ale aż do 1963 włącznie dominowały znakomite kluby ze Związku Radzieckiego. 

Saporta jednak wiedział, że jego celem musi być wygrana w tych rozgrywkach. Znalazł do tego też doskonałego trenera. Pedro Ferrándiz (zmarł w zeszłym roku, w wieku 93 lat) na ławce Królewskich spędził 14 lat, choć z przerwami, choćby na pracę w roli dyrektora. Za jego kadencji (licząc razem) Real wygrał 12 tytułów ligowych, 11 pucharów kraju i cztery razy triumfował w Pucharze Mistrzów. Gdy odchodził na emeryturę, stwierdził, że robi to, bo „trofea zaczęły mu już wychodzić uszami”. 

Ferrándiz (na zdjęciu poniżej w czasie meczu Realu) był oryginałem. Świętował każde zwycięstwo nad rywalami, zwłaszcza Barceloną. Nienawidzili go kibice wszystkich klubów, z którymi grał Real. Zdarzało się, że wychodził na parkiet na długo przed koszykarzami, by fani rywali tracili siły, gwiżdżąc i krzycząc na niego. A potem schodził do szatni i mówił: „Chłopaki, możecie wychodzić, sprawiłem, że ochrypli”. Nielubianemu przez siebie dziennikarzowi potrafił wysłać pocztówkę ze zdjęciem pasztetowej, a do tego „pozdrowieniami” i podpisami wszystkich zawodników Realu. Raimundo Saporta kazał mu tak więcej nie robić, więc Pedro nie robił.  

Zamiast tego kupił faktyczną pasztetową i wysłał ją w paczce temu samemu dziennikarzowi. Mocno oberwało mu się wtedy już nie tylko od Saporty, ale i od prezydenta klubu, więc kilka lat później… wysłał puste pudełko. 

Był więc charakterny, lubił prowokować i zapamiętywał urazy. Ale równocześnie był genialnym trenerem, który stał za wielkością Realu. To on – wraz z Saportą – stworzył drużynę naszpikowaną gwiazdami. U Królewskich grali wówczas najlepsi z najlepszych, którzy na krajowej scenie zaciekle rywalizowali z Barceloną. Wywalczyli – jak już wspomnieliśmy – pierwszy tytuł mistrzowski w utworzonej wówczas lidze. Drugi też. Ale w trzecim sezonie to Katalończycy okazali się lepsi, zdobywając zresztą dublet, bo triumfowali też w pucharze. 

Rozjazd 

No właśnie, co z Barceloną? Nie pisaliśmy o nich do tej pory zbyt wiele, a w końcu Blaugrana w latach 50. też miała świetną drużynę, zdolną walczyć z coraz lepszym i lepszym Realem. Jednak to było tylko kilka schyłkowych lat tej ery w jej rozwoju. W pierwszej połowie tamtej dekady lepsze od Dumy Katalonii był choćby Joventut Badalona czy Aismalíbar Montcada. Sytuacja zmieniła się dopiero wraz z powołaniem ligi, ale ledwie na kilka lat.  

Bo w 1961 roku koszykarska sekcja Barcelony… przestała istnieć.  

Prezydent Enric Llaudet zdecydował wówczas, że ta jest bowiem niepotrzebna i nierentowna. Spotkało się to z oburzeniem fanów, dla których koszykarze stanowili już integralną część klubu. Llaudet decyzję podtrzymał… ale tylko na rok. Później koszykarską drużynę Barcelony powołał do życia na nowo. Jego decyzja była jednak katastrofalna w skutkach. 

Duma Katalonii musiała bowiem na nowo przebijać się do najwyższej ligi. Owszem, zrobiła to szybko, ale w 1964 roku hiszpańska federacja zdecydowała się zmniejszyć rozmiary najwyżej klasy rozgrywkowej – z 14 ekip do 8, co oznaczało, że część musi spaść do niższej ligi. W tym gronie znalazła się Barcelona, tym samym tracąc kolejny sezon na (skuteczną) walkę o powrót. To wszystko sprawiło jednak, że w samej Katalonii Barça była tak naprawdę siłą numer pięć, za Aismalíbarem, Joventutem, Picadero Jockey Club i Orillo Verde Sabadell. 

Efekt? W całych latach 60. Barcelona nie zdobyła ani jednego trofeum. Real Madryt z kolei stał się prawdziwym dominatorem. W pierwszych dziesięciu sezonach istnienia ligi, wygrał tytuł dziewięciokrotnie. Po 21 kampaniach miał na koncie 19 tytułów. Ba, Barcelona – o czym zresztą za chwilę – mistrzostwo wyrwała mu dopiero w 1981 roku i był to jej drugi tytuł, po tym z 1959. Wcześniej dwukrotnie był w stanie zrobić to jeszcze Joventut Badalona. 

I nikt więcej. Nic dziwnego, że Królewscy otwarcie marzyli nie tyle o tytułach mistrza kraju – bo te zdawały się oczywistością – co o podbiciu Europy i przerwaniu tamtejszej dominacji sowieckich ekip. 

Dowodzącym tą pogonią był, oczywiście, Ferrándiz, któremu wiele zawdzięcza zresztą nie tylko Real, ale i hiszpańska koszykówka. Jako pierwszy z tamtejszych trenerów otworzył się bowiem na innowacje. Nawiązał współpracę ze szkoleniowcami z NBA, podpatrywał ich, szukał nowych rozwiązań. Z USA ściągnął do stolicy Hiszpanii nawet centra – Wayne’a Hightowera, który przed podpisaniem kontraktu z Realem negocjował kontrakt z… Harlem Globetrotters. W Madrycie niemal z miejsca stał się gwiazdą zespołu.

Zespołu, dodajmy, gwiazdami i tak naszpikowanego. Emiliano Rodríguez, Carlos Sevillano czy Lolo Sáinz (który w połowie lat 70. został następcą Ferrándiza na ławce trenerskiej) do dziś figurują we wszelkich galeriach sław hiszpańskiego basketu. Hightower nie, bo w Realu grał tylko rok, ale i tak mało brakowało, by zapewnił mu pierwszy mistrzowski tytuł w Europie. Królewscy właśnie wtedy zagrali w swoim debiutanckim finale, ale mimo 30 punktów Amerykanina, przegrali 83:90 z Dinamo Tbilisi.  

Na marginesie: po tamtym sezonie zmieniono przepisy, a to wszystko przez Ferrándiza. W fazie pucharowej, gdzie rozgrywano dwumecze, FIBA zarządziła bowiem, że spotkania nie mogą zakończyć się remisami. A w drugiej rundzie, w wyjazdowym starciu z Pallacanestro Varese, na kilka sekund przed końcem było 80:80. Real z kolei był zdziesiątkowany kontuzjami, zawodnicy oddychali już rękawami. Ferrándiz, nie chcąc dogrywki i dodatkowych minut, które musieliby spędzić na parkiecie, wziął więc czas i kazał im… rzucić do swojego kosza. Królewscy tak też zrobili, przegrali 80:82, uniknęli dogrywki i możliwej wyższej porażki. A śmiech fanów gospodarzy szybko zmienił się w oburzenie, gdy uświadomili sobie, co się stało. 

Kto śmiał się na końcu? Ferrándiz. U siebie Real wygrał wysoko i spokojnie awansował do kolejnej rundy. FIBA za to postanowiła, że w dwumeczach dopuszczone są remisy w poszczególnych spotkaniach.  

Nawet taki wybieg nie pomógł jednak Królewskim w sięgnięciu po tytuł. Nie zdobyli go też rok później, gdy lepsze – po finale składającym się z trzech spotkań – okazało się CSKA Moskwa. Dopiero w 1964 roku Real wreszcie sięgnął po upragniony triumf – nawiasem mówiąc: wówczas z Joaquínem Hernandézem na ławce trenerskiej – pokonując w finale czechosłowacki Spartak ZJŠ Brno (drużyna mistrzów na zdjęciu niżej). Rok później trofeum zresztą obronił, rewanżując się CSKA. To wszystko zbiegło się w czasie z brakiem europejskich sukcesów piłkarskiej sekcji. Ta w Pucharze Mistrzów triumfowała w latach 1956-1960, a potem, po kilku latach przerwy, tę rolę na dwa sezony przejęli koszykarze 

Gdy przegrali w sezonie 1965/66, to do gabloty Realu wpadł… szósty Puchar Mistrzów piłkarzy. A kiedy ci w kolejnych latach niewiele wygrywali, to Królewscy sięgnęli po trzecią (1967) i czwartą (1968) Puchar Europy. Piąty wpadł po kilku latach przerwy, w 1974 roku, szósty z kolei w 1978, a siódmy w 1980.  

Dopiero wtedy europejskie sukcesy Realu wyhamowały. Za to na krajowym podwórku działo się naprawdę wiele.  

Barcelona powraca 

W latach 70. z koszykarską sekcją Realu powoli żegnali się i Saporta, i Ferrándiz. Pożegnanie wypadło zresztą w wielkim stylu – Królewscy w pewnym momencie zaliczyli serię pięciu z rzędu dubletów na krajowym podwórku, a w lidze zdarzyła im się seria 88 meczów bez porażki. Wspomniany już Lolo Sáinz wraz ze swoimi koszykarzami tempa wcale nie zwolnił i nadal wygrywał. 

Realowi powoli odradzał się jednak wielki rywal. W latach 80. Królewscy zdobyli pięć tytułów mistrzowskich (choć, co warte podkreślenia, pierwsze trzy w nowo utworzonej Lidze ACB, istniejącej do dziś, jako pierwsi wygrali też powołany do życia Superpuchar Hiszpanii). Pozostałych pięć zgarnęła Barcelona. Wraz z poprzednią dekadą skończyły się więc czasy dominacji jednej ekipy. 

Jak Blaugrana doszła na poziom rywali z Madrytu? Ciężką pracą, najprościej rzecz ujmując. Właściwie całe lata 70. to okres powolnego, ale stopniowego rozwoju. Krok po kroku i rok po roku Katalończycy wspinali się na coraz wyższy poziom. W 1971 dostali też nową halę, Palau Blaugrana, wówczas jedną z najlepszych w Europie. Przez całe lata 70. Barcelona siedmiokrotnie była druga w lidze. Zawsze za Realem. Dominację Królewskich w tamtym okresie złamali tylko inni Katalończycy – ci z Joventutu, w sezonie 1977/78.  

W tym samym sezonie Barça wreszcie sięgnęła jednak po upragniony tytuł, pierwszy od rozwiązania sekcji! Jej zawodnicy wygrali wówczas Puchar Króla, w dodatku w finale pokonując Real Madryt. To był niezwykle ważny triumf, po którym koszykarze ze stolicy Katalonii udowodnili sobie, że mogą być lepsi od odwiecznych rywali. I coraz częściej byli.  

To były lata pierwszych z najwspanialszych pojedynków obu klubów. W Barcelonie grał wówczas Juan Antonio San Epifanio, znany po prostu jako „Epi”, jedna z największych legend klubu, do dziś najlepiej punktujący zawodnik Klasyków. Obok niego po parkiecie biegali Nacho Solozábal czy Chichio Sibilio. W 1985 to właśnie to pokolenie dało Blaugranie pierwsze europejskie trofeum – Puchar Zdobywców Pucharów, zresztą obroniony w kolejnym sezonie.

Brakowało tylko Pucharu Mistrzów, ale na ten trzeba było poczekać. W 1984 roku Barcelona doszła co prawda do finału tych rozgrywek, ale w Genewie przegrała z innym debiutantem w meczu o tytuł – Banco di Roma. Nie wystarczyła wtedy przewaga 14 oczek, którą Katalończycy mieli do przerwy, nie pocieszył fakt, że Epi został najskuteczniejszym zawodnikiem finału (23 punkty). Od tamtego meczu zaczęła się zresztą klątwa Dumy Katalonii. Jej koszykarze przegrali bowiem spotkania o tytuł i w kolejnych czterech przypadkach.  

A Real – w połowie lat 90. – zdołał dołożyć ósmy tytuł w swojej historii. To bolało, bo w tamtym okresie koszykarska rywalizacja z Dumy Katalonii z Królewskimi nabrała kolejnych, dodatkowych smaczków.  

Jak Lakers z Celtics 

Lata 80. przyniosły bowiem wiele sytuacji, które zaogniły sytuację na linii stolica kraju – Katalonia. W sezonie 1982/83 trzeba było na przykład zorganizować dodatkowy mecz, bo obie ekipy miały dokładnie tyle samo punktów i przegrały jedynie mecze na terenie wielkiego rywala. Spotkanie rozegrano na neutralnym terenie w Oviedo, a lepsza okazała się tam Barcelona, która wygrała 76:70.  

Mecz odbywał się zresztą w nerwowych okolicznościach z jeszcze jednego powodu – godzinę przed nim anonimowy telefon na policję doniósł, że w budynku jest ukryta bomba. Służby niczego jednak nie znalazły, więc „play-off”, jak nazywała to prasa, mógł się odbyć.  

Nie odbyło się za to spotkanie zorganizowane rok później. Z powodu kontrowersji związanych z zawieszeniem zawodników: Mike’a Davisa, Lópeza Iturriagi, i Fernando Martína. Wszyscy wdali się w przepychankę i otrzymali odpowiednio sześć, trzy i zero meczów kary. Sęk w tym, że pierwszy był z Barcelony, dwaj pozostali z Realu. Oburzeni takim rozwiązaniem sprawy, oficjele katalońskiego klubu obudzili zawodników (informacja o karach przyszła o trzeciej w nocy) i wspólnie zdecydowali, że nie wystąpią w trzecim meczu finałowym.  

Real otrzymał więc walkowera i zdobył tytuł, a konsekwencją całej sytuacji było utworzenie nowych komisji sędziowskich przez ligę.  

Jedna z najciekawszych historii wydarzyła się jednak w 1986 roku. 15 lutego w Palau Blaugrana odbywał się Klasyk, który miał przejść do historii jako… dokończony po miesiącu. Pod sam koniec spotkania, gdy Królewscy prowadzili 90:85, na parkiet zaczęły bowiem wlatywać różne przedmioty. Sędziowie uznali, że sytuacja nie jest dla nich bezpieczna. Jeden z nich, Álvaro Herrera, wspominał potem: 

Kibice wrzucali na boisko wszystko, w stopę uderzył mnie kawałek krzesła. Powiedziałem Miguelowi [Betancortowi, drugi sędzia – przyp. red.], żeby do mnie podszedł i że wspólnie powinniśmy schować się w szatni. Sytuację opanowała dopiero policja, a nas odeskortowano na samolot. Nie wzięliśmy nawet pryszniców. 

Meczu nie wznowiono jednak tego samego dnia, zrobiono to po 23 dniach, już bez udziału kibiców. Real raz jeszcze zjawił się w Barcelonie (za transport, w ramach kary, płaciła drużyna z Katalonii), jego koszykarze wyszli na parkiet i zagrali… 14 sekund. Tyle bowiem zostało na zegarze, gdy spotkanie przerwano. Ostatecznie Królewscy wygrali 92:88.  

Rywalizacja stawała się więc coraz bardziej zażarta i już zaczęto porównywać ją do tych zza Oceanu. To porównanie stało się jednak w pełni właściwe, gdy pojedynkować zaczęli się dwaj najwięksi koszykarze obu ekip z tamtych lat. Fernando Martín, pierwszy Hiszpan, który wyjechał z tamtejszej ligi do NBA (wrócił po roku, jednak i tak złamał pewną barierę) i sprowadzony w 1987 roku do Barcelony z Portland Trail Blazers Audie Norris.  

Zawsze porównuję to do rywalizacji Lakers z Celtics, do Magica Johnsona i Larry’ego Birda albo Kareema Abdula-Jabbara i Roberta Parisha – mówił po latach w „El País” Antonio Martín, brat Fernando, który też grał w tamtym czasie w Realu. Swoją drogą mało zabrakło, a Norris byłby nie wielkim rywalem, a kolegą obu braci – chciał go Real, ostatecznie jednak tam nie trafił. Zamiast tego, wraz z Martínem, wyniósł rywalizację obu ekip na nowy poziom. 

Nie doceniałem tej rywalizacji tak, jak powinienem i nie zdawałem sobie sprawy z jej oddziaływania, dopóki nie minęło trochę lat. Często spotykałem wtedy ludzi, którzy podchodzili do mnie i mówili: „Jestem fanem Realu, nienawidziłem cię, ale człowieku, byłeś gwiazdą”. Właściwie nie było dnia, by ktoś nie przypomniał mi o tych starciach. Ta rywalizacja sprawiła, że stałem się lepszym zawodnikiem – wspominał Norris.  

On też innym razem dodał, że to była rywalizacja zaciekła, wręcz brutalna. Mówił, że gdy wychodził na mecz z Realem, na parkiecie mógłby zabić nawet własną matkę, gdyby potrzeba było tego do wygrania meczu. Martín podejście miał podobne. Obaj wymierzali sobie łokcie, ścierali się właściwie co chwila. Inni zawodnicy obu ekip nie zostawali w tyle. Norris i Martín byli jednak najważniejsi i mieli wobec siebie jeszcze coś – wielki szacunek. Zdarzało się, że tuż po meczu, w którym zapewnili sobie mnóstwo nowych siniaków, wspólnie szli na piwo. 

Lolo Sáinz mówił po latach, że nawet jako trener Realu miał ochotę bić brawo i Martínowi, którego prowadził, i Norrisowi, który był dla jego zespołu jednym z największych przekleństw. Niestety, pojedynki obu tych graczy w Hiszpanii trwały niespełna dwa i pół sezonu. Fernando zmarł w 1989 roku, w wypadku samochodowym. Niecałe cztery lata później w ten sam sposób odszedł inny wielki koszykarz Realu, przez chwilę partner Martína na parkiecie, a w momencie śmierci już gwiazda NBA – Drazan Petrović.  

Trzy dni po śmierci Martína Real grał z Barceloną. Kibice śpiewali na cześć swojego przedwcześnie zmarłego gwiazdora, a klub zastrzegł numer „10” z jego koszulki, jednak na parkiecie kończyła się pewna era. Fernando odszedł (na jego pogrzeb przyjechał Norris i ze łzami w oczach żegnał rywala), Petrović wyjechał za Ocean, a inny z wielkich graczy, José „Chechu” Biriukov męczył się w tamtym okresie z kontuzjami. I choć on się jeszcze odbudował, ostatecznie grał nawet w Realu do 1995 roku, a więc zdążył wygrać kolejny tytuł w Europie, to era Królewskich dobiegała końca.  

Podobnie jak era wielkich pojedynków.  

Zamiana ról 

Lata 80. wyznaczyły początek przemian, z kolei od połowy 90. Barcelona stała się najlepszą ekipą w Hiszpanii. Owszem, Real nigdy w pełni nie spadł ze szczytu i regularnie na niego wracał, jednak to Katalończycy zaczęli go okupować dłużej i częściej. Pomiędzy 1995 a 2004 rokiem wygrali mistrzostwo Hiszpanii siedmiokrotnie.  

Nie grał już wtedy Norris, z Barcelony odszedł bowiem w 1993 roku. Jednak Katalończycy w tamtych latach mieli szczęście do wielkich koszykarzy. W 1998 roku z zespołów juniorskich do pierwszej ekipy przeszedł Paul Gasol, który trzy lata później został dopiero drugim – po Martínie – Hiszpanem w NBA. Oczywiście ze znacznie większymi sukcesami. W 2003 roku z kolei – też na trzy lata – w Dumie Katalonii pojawi się jego brat, Marc, który potem zaliczył jeszcze okres gry w Gironie, a z niej ruszył za Ocean. 

Real w tamtych latach… cóż, wyglądał zupełnie inaczej. 

Co prawda w pierwszej połowie lat 90. raz jeszcze znalazł się na szczycie, zgarniając dublet w sezonie 1992/93, a dwa lata później wygrywając Euroligę po raz ósmy. Ten drugi sukces w dużej mierze był jednak zasługą duetu Željko Obradović – prawdopodobnie najlepszy europejski trener w dziejach – i Arvydas Sabonis. Litwin, mistrz olimpijski i świata jeszcze w kadrze Związku Radzieckiego (z Litwą dwukrotnie zgarniał brązowe krążki na IO), był fantastycznym zawodnikiem, jednym z tych, którzy zdecydowanie zbyt późno mogli wyjechać z ZSRR.  

W Realu grał przez trzy lata i marzył o Eurolidze, której nie udało mu się wygrać w barwach Żalgirisu Kowno. Gdy wreszcie zgarnął tytuł, wyjechał – już w wieku 30 lat – do USA i w barwach Portland Trail Blazers przez kilka sezonów udowadniał, że jest genialnym koszykarzem. Zresztą już wcześniej (dwukrotnie!) był wybierany w drafcie NBA, ale raz przeszkodą był jego wiek, a za drugim razem względy polityczne. Kto wie, co by osiągnął, gdyby do Stanów trafił jako zawodnik dużo młodszy i mniej pokiereszowany przez zdrowie, z którym wielokrotnie męczył się jeszcze w Europie (miał m.in. zerwane ścięgno Achillesa i problemy z kolanami oraz stopą).

Jego wyjazd z Hiszpanii w pewnym sensie stał się momentem, w którym skończyło się pudrowanie kłopotów Realu.  

Koszykarska sekcja Królewskich miała w tamtym okresie spore problemy finansowe. Do tego odeszli liderzy, kariery skończyli też wielcy gracze z przeszłości. W pewnym momencie budowa koszykarskiej potęgi Realu zaczynała się właściwie od zera. Ówczesny prezydent klubu, Lorenzo Sanz, był jednak fanem tej sekcji. Do tego w biurach pojawił się mocno związany z nią Pedro Ferrándiz i wspólnymi siłami sprawili, że ta kryzys przetrwała. Choć jeszcze w 1998 roku – z powodu strat finansowych i braku tytułów – spekulowano nawet o jej rozwiązaniu. 

Do tego nigdy nie doszło. Real był jednak pogubiony. W latach 2000-2010 przez klub przewinęło się 70 (!) nowych zawodników. Pomiędzy 1994 a 2005 rokiem klub wygrał tylko jedno mistrzostwo (w 2000), z kolei w Pucharze Króla nie triumfował – przypominając pod tym względem sekcję piłkarską – od 1993 do 2012 roku. Nawet sukcesy w lidze z lat 2005 i 2007 nie ożywiły klubu na dłużej.  

Królewscy na przełomie wieków i w pierwszej dekadzie XXI mogli głównie oglądać plecy Barcelony. A ta goniła za swoją pierwszą Euroligą. 

W kraju nie miała już bowiem niczego do udowadniania. W latach 90. i 00. wyrosła na najlepszy zespół w Hiszpanii. W Europie też była w ścisłej czołówce. Ale w 1991, 1996 i 1997 przegrywała finały najważniejszych rozgrywek. Tytułu wciąż jej brakowało, choć w statystyce „zespół, który najwięcej razy grał w Final Four Euroligi” przewodziła. Była tam sześciokrotnie. Bolał w Katalonii zwłaszcza finał z 1996 roku, z Panathinaikosem. Przegrali go jednym punktem, po nielegalnym bloku Stojana Vrankovicia w ostatnich sekundach meczu. To błąd, którego sędziowie nie wychwycili. Rok później, w starciu z innym greckim zespołem – Olympiakosem – Katalończycy nie mieli już szans.  

Na kolejną okazję trzeba było poczekać. W 2002 roku – sezon po odejściu starszego z braci Gasol – Barcelona zagrała słabe rozgrywki. Nie zdobyła żadnego tytułu, co poskutkowało zwolnieniem trenera Aíto Garcíi Renesesa i zatrudnieniem Svetislava Pešicia. Serb, jak się szybko okazało, był strzałem w dziesiątkę. W Barcelonie udało się złożyć wtedy wspaniały zespół, w którym grali Roberto Dueñas, Gregor Fucka, Dejan Bodiroga, Sarunas Jasikevicius, a przede wszystkim Juan Carlos Navarro – jedna z największych legend koszykarskiej Blaugrany, występujący w niej (z przerwą na sezon 2007-08, gdy spróbował swoich sił w NBA) w latach 1997-2018.  

To właśnie ta piątka była kluczowa w pierwszym skutecznym podboju Euroligi. A równocześnie: w zdobyciu trypletu. Sezon 2002/03 był bowiem tym, w którym Barcelona nie miała sobie równych. W dodatku Final Four Euroligi w tamtej edycji odbywało się w Palau Sant Jordi, hali zlokalizowanej… właśnie w Barcelonie. Lepiej to wszystko ułożyć się po prostu nie mogło.  

Za pierwszym tytułem – choć po kilku latach przerwy – poszedł kolejny. W sezonie 2009/10 Barcelona znów była najlepsza w Europie. I regularnie sprowadzała zawodników, których nazwiska stawały się dobrze znane fanom basketu nawet za Oceanem. Drugi triumf w Eurolidze zapewnili jej gracze tacy jak Juan Carlos Navarro, Ricky Rubio, Fran Vázquez, Erazem Lorbek czy Pete Mickeal.  

W Realu w tamtym czasie trwał proces odbudowy.  

Na poziomie NBA? 

Jak w latach 50. o wielkości Królewskich zadecydowali Saporta i Ferrándiz, tak w XXI wieku kluczowe okazało się zatrudnienie Pablo Laso. Były koszykarz, zresztą z przeszłością w barwach Los Blancos, przyszedł do klubu w 2011 roku. W pierwszym sezonie wygrał Puchar Króla. W drugim zgarnął tytuł ligowy. Oba te trofea miał zdobywać jeszcze pięciokrotnie. 

Przede wszystkim jednak: na powrót wprowadził Real na szczyty Euroligi. W 2015 roku Królewscy – po dwudziestu latach przerwy – okazali się lepsi od Olympiakosu i wznieśli w górę trofeum. Trzy lata później zrobili to po raz dziesiąty w historii klubu, cztery sezony po tym, jak decimę zdobywała jego piłkarska sekcja.  

Czasy przed Laso były trudne. Barcelona wygrywała wszystko, my nie mogliśmy znaleźć własnej drogi. Rok po roku zmieniali się ludzie, ale nie udawało nam się wygrywać – mówił Sergio Llull, legenda Królewskich, koszykarz, który wielokrotnie odrzucał zaloty klubów NBA, woląc zostać w stolicy Hiszpanii (w Realu gra od 2007 roku do dziś, to on oddał rzut decydujący o zwycięstwie w Eurolidze 2022/23). Z kolei Florentino Pérez mówił: – Laso rozumie, co znaczy Real Madryt i co sobą reprezentuje. To kamień węgielny tej magicznej ery.

Barcelona w XXI wieku dopięła więc swego, dwukrotnie wygrywając Euroligę. Jej śladem w kolejnej dekadzie poszedł Real, a w poprzednim sezonie dorzucił nawet trzeci taki tytuł, choć już bez Laso na ławce (pożegnanie z trenerem było zresztą kontrowersyjne, ten dostał ataku serca w końcówce sezonu 2021/22. Real w oficjalnym komunikacie, już po rozgrywkach, informował, że według lekarzy Pablo Laso jest niezdolny pracować w charakterze trenera, nowym szkoleniowcem został Chus Mateo, jego wieloletni asystent. Laso za to pracuje obecnie w Bayernie Monachium).

Oba kluby niezmiennie należą do ścisłej europejskiej czołówki. I nie zamierzają się z niej wynosić. A rzeczona ścisła europejska czołówka to – zdaniem wielu – w ostatnich latach już poziom, na którym można by marzyć o rywalizacji z ekipami z NBA.  

Podstawy by tak myśleć, oczywiście są. Coraz więcej zawodników z Realu czy Barcelony faktycznie trafia do najlepszej ligi świata. Dawno minęły czasy, gdy Europejczyków w Stanach unikano. Dziś jedną z największych gwiazd jest tam Luka Doncić, który błyszczeć zaczął właśnie w ekipie Królewskich, zresztą wygrywając wraz z nią Euroligę. Pau Gasol już dawno udowadniał, że ktoś, kto wyszedł z Barcelony, może stanowić niezwykle ważne ogniwo ekip z NBA. Marc do mistrzostwa w USA – po wielu latach starań – też w końcu dotarł.  

I Real, i Barcelona grywały też już z ekipami zza Oceanu. Większość meczów, owszem, przegrywały, ale historyczne było choćby spotkanie z 2010 roku, gdy w Palau Sant Jordi Blaugrana okazała się lepsza (92:88) od Los Angeles Lakers. Co prawda Phil Jackson, ówczesny trener Jeziorowców, po meczu stwierdził, że gospodarze nie poradziliby sobie w NBA, ale już Kobe Bryant napomykał, że to wcale nie tak pewne i gdyby budowali zespół z myślą o tych rozgrywkach, pewnie daliby radę.  

Tuż przed obecnym sezonem do Madrytu przyjechali z kolei Dallas Mavericks, z Donciciem w składzie. I też przegrali. Oczywiście, to towarzyskie spotkania, ale pokazują, że przepaści nie ma. Zresztą sam Luka mówił o tym, gdy trafił do NBA, podkreślając, że w USA… łatwiej mu o zdobywanie punktów. Bo gra jest bardziej nastawiona na show, opiera się na indywidualnościach i w defensywie wszyscy są bardziej rozluźnieni. Ba, mówił nawet, że jeśli ma wybór, to woli włączyć mecz Euroligi, a nie NBA. Te po prostu są dla niego lepsze i ciekawsze.  

Jabari Parker przeszedł drogę w drugą stronę. Po dziewięciu sezonach gry w NBA, były numer dwa draftu, trafił tego lata do Barcelony. Wnioski miał jednak podobne.  

Myślę, że bylibyśmy w stanie rywalizować z każdym zespołem na świecie. Nawet przeciwko ekipom z NBA. Mamy wielu znakomitych zawodników, którzy poznali smak gry w tej lidze. Podejrzewam, że moglibyśmy grać z nimi jak równi z równymi – mówił.  

Czy tak faktycznie by było, pewnie nigdy się nie przekonamy. Rywalizacja Realu z Barceloną może być jednak europejską namiastką NBA. A dla Luki Doncicia jest pewnie nawet lepsza.  

SEBASTIAN WARZECHA 

Fot. Newspix 

Czytaj też: 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

NBA

Koszykarze kochają również futbol! Którym klubom piłkarskim kibicują gwiazdy NBA?

Maciej Kurek
1
Koszykarze kochają również futbol! Którym klubom piłkarskim kibicują gwiazdy NBA?

Koszykówka

Koszykówka

Czy Warriors zeszli już na dobre z parkietu? O przyszłości Golden State

redakcja
1
Czy Warriors zeszli już na dobre z parkietu? O przyszłości Golden State

Komentarze

1 komentarz

Loading...