Niemcy pod wodzą Rudiego Voellera, który po raz pierwszy od osiemnastu lat poprowadził jakiś zespół, pokonali Francję 2:1, wygrywając pierwszy raz od pół roku. To za mało, by ogłaszać koniec kryzysu, ale wystarczająco dużo, by zobaczyć, czego ta drużyna potrzebuje, by wrócić do minimum stabilizacji i odzyskać społeczną sympatię. Ten wieczór dostarczył federacji wskazówek, które mogą jej się przydać w trakcie poszukiwań nowego selekcjonera. Mimo że w Niemczech nie brakuje dobrych trenerów, wybranie odpowiedniego następcy Hansiego Flicka nie będzie wcale łatwe.
W tym wtorkowym dortmundzkim wieczorze było coś abstrakcyjnego. Zza linii reprezentacją Niemiec dowodził Rudi Voeller, któremu ostatni raz zdarzyło się być trenerem siedemnaście lat temu. Potem pracował przez lata jako działacz Bayeru Leverkusen, zdążył przejść na emeryturę, wrócić z niej po zeszłorocznym mundialu, by zostać dyrektorem sportowym niemieckiej federacji, a teraz wysłuchiwał, po latach przerwy, kibicowskiego klasyka sprzed lat „Es gibt nur ein’ Rudi Voeller!”. Gola dla jego drużyny strzelał 34-letni Thomas Mueller, z którego w kadrze rezygnowano już dwukrotnie, po obu ostatnich przegranych mundialach. Fani fetowali udane wślizgi i wygrane pojedynki, angażując się w mecz i dobrze rozpoznając układ sił: Dawid rywalizował z Goliatem. Voeller już raz przeżył taki mecz: Francja jako reprezentacyjna naddrużyna, aktualny mistrz świata i Europy, Niemcy jako zespół upadły, historycznie upokorzony chwilę wcześniej trzema porażkami na Euro 2000, Zinedine Zidane grający w złotych butach i strzelający w nich jedynego gola. Ale tym razem nie było Zidane’a. Tym razem Niemcy nie przegrali. Po raz pierwszy od marcowego 2:0 z Peru wygrali mecz międzypaństwowy. Po raz pierwszy chyba od wygranej z Portugalią na Euro 2020 spotkaniu ich kadry towarzyszył umiarkowany entuzjazm.
Voeller, wspomagany przez Hannesa Wolfa w sprawach taktycznych i Sandro Wagnera w sprawach motywacyjnych, swoje doraźne zadanie spełnił. Po pierwszym w historii zwolnieniu przez DFB selekcjonera wygrał mecz z silnym rywalem, odrobinę poprawiając nastroje. Teraz przed nim zadanie znacznie trudniejsze, bo strategiczne. Do takich został przecież zatrudniony. Znalezienie na dziewięć miesięcy przed rozgrywanym u siebie turniejem trenera, który przejmie rozbitą drużynę i mając do dyspozycji tylko kilka zgrupowań oraz same mecze towarzyskie, ulepi z niej kandydata do tytułu najlepszej drużyny Europy. Mimo że znakomitych trenerów w Niemczech nie brakuje, takich, którym dałoby się powierzyć zespół bez wielkiego ryzyka klęski, widać zaskakująco niewielu.
Zwolnienie Hansiego Flicka zbiegło się w niedzielę z finałem mistrzostw świata, w którym niemieccy koszykarze rywalizowali z Serbią, po raz pierwszy w dziejach zdobywając tytuł w tej dyscyplinie. Ukoiło to trochę dusze niemieckich kibiców, którzy zbierali ostatnio cięgi na wszelkich możliwych polach. Kompletnie nie udały się mundiale zarówno tamtejszym piłkarzom, jak i piłkarkom. Z lekkoatletycznych mistrzostw świata Niemcy po raz pierwszy w historii nie przywieźli ani jednego medalu. W narodzie zaczynały się już toczyć tradycyjne debaty o przyczynach sięgających daleko poza sport. O pokoleniu zbyt miękkich charakterów. Czy o imigrantach, którzy nie identyfikują się wystarczająco z drużyną.
Reprezentacja Niemiec. Koszykarski wzorzec
Oglądanie triumfujących koszykarzy po niepowodzeniach piłkarzy było ożywczym doświadczeniem. To tam można było znów zobaczyć niemiecki zespół zjednoczony, niepoddający się, mimo przeciwności, walczący do końca, grający z poświęceniem i wzajemnie sobie pomagający. „Bild” przypisał to mentalności zwycięzców wyniesionej przez koszykarzy ze Stanów Zjednoczonych, gdzie wielu z nich żyje na co dzień. Ta teza wiele mówi o nastrojach panujących nie tyle wśród kibiców, ile w ogóle wśród Niemców. Wszechogarniający kraj pesymizm sprawia, że nawet w momencie triumfu największy tamtejszy dziennik szuka źródeł sukcesu w tym, że zwycięscy sportowcy przesiąkli inną, czyli nieniemiecką, mentalnością. I tylko dlatego wygrali.
Na Niemiecki Związek Piłki Nożnej posypały się gromy, że komunikat o zwolnieniu Flicka wypuścił w trakcie finałowego meczu koszykarzy. Krytykowano całe środowisko piłkarskie, że nie potrafi uszanować nawet tego, że w tym momencie może być coś ważniejszego niż ono. Że na chwilę uwaga narodu odwróciła się od futbolu. Następujący dwa dni później mecz z Francją nie zamienił się jednak, wbrew obawom, w festiwal niechęci do drużyny narodowej, w okazję do wylania na nią wszelkich frustracji. Niemcy, po latach bycia piłkarską potęgą, przypomnieli sobie, jak to jest przystępować do meczu, nie mając większych nadziei na zwycięstwo, nie oczekując niczego, spodziewając się najgorszego. I z tego powodu będąc zadowolonym z każdego udanego zagrania. Albo choćby z tego, że zespół pokazał wolę walki, zamiast przyglądać się beznamiętnie temu, jak rywale znów go ogrywają. Wygrana z Francją to za mało, by ogłaszać nowe otwarcie i by kraj wpadł w euforię. Prawdopodobnie za mało nawet, by ktoś wpadł na (szalony) pomysł powierzenia po raz kolejny reprezentacji Voellerowi. Ale wystarczająco dużo, by zebrać kilka wskazówek na temat tego, jak powinna być skonstruowana ta drużyna.
Od zdobycia mistrzostwa świata przed już blisko dekadą, niemiecka reprezentacja była jednym wielkim poligonem doświadczalnym. Joachim Loew starał się czynić ją mniej przewidywalną, zmieniać jej styl gry zgodnie z globalnymi trendami taktycznymi, a nawet wyprzedzając je. Szlifował elastyczność. Starał się, by był to nowocześnie grający zespół, nawet mimo coraz bardziej ewidentnych braków kadrowych w kolejnym pokoleniu piłkarzy. Hansi Flick szedł tą samą drogą. Jeśli nie miał światowej klasy napastnika, starał się grać z fałszywą dziewiątką. Jeśli nie miał odpowiednich bocznych obrońców, przestawiał na tę pozycję wszechstronnych bocznych pomocników albo stoperów. Starał się pomieścić w składzie maksymalnie wielu najlepszych piłkarzy, niekoniecznie zważając na to, jak się czują w danej roli. Efektem był kompletny chaos najlepiej zwieńczony w meczu z Japonią (1:4), gdy Joshua Kimmich bez piłki był prawym obrońcą, a w fazie posiadania środkowym pomocnikiem. Takie rzeczy wychodzą w klubach, gdy da się je regularnie ćwiczyć. W reprezentacji powstawało natomiast wrażenie, że każdy rozgrywa swój własny mecz.
Voeller postawił na uproszczenie gry. Mniej ryzyka w rozgrywaniu, głębsze ustawienie, momentami oddawanie inicjatywy. Skrzydłowi grali na skrzydłach, środkowi pomocnicy w środku pomocy. Jedynie Mueller, ustawiony na środku ataku (żaden klasyczny napastnik w obliczu kontuzji Niclasa Fuellkruga nie dostał powołania) i Jonathan Tah jako prawy obrońca mogli się czuć wystawieni na nieswoich pozycjach. W kraju, w którym o taktyce przynajmniej od dekady rozmawia się ciągle, w którym coraz to młodsi trenerzy przychodzą z coraz nowszymi określeniami wprowadzanymi do piłkarskiego slangu, akurat drużyna narodowa, niepewna, z ewidentnymi brakami, spotykająca się rzadko i grająca pod wielką presją, potrzebuje więcej prostoty. Klarownej struktury. Kręgosłupa. Dyscypliny. Unikania eksperymentów, nawet jeśli bogactwo talentów faktycznie jest w tej chwili mniejsze niż w innych krajach, które jeszcze niedawno były za plecami Niemców.
Poszukiwanie prostoty
Tego samego potrzebują też kibice, co wieczór w Dortmundzie dobitnie pokazał. Wydawało się, że po latach oddalania się drużyny od fanów, ponowne pozyskanie ich dla reprezentacji będzie wymagało gigantycznego wysiłku i wiele czasu. Okazuje się jednak, że fani wcale nie oczekują tak wiele. Wystarczyło więcej niż zwykle zaangażowania, biegania, dyscypliny, poważnego podejścia do meczu, czyli cech określano często „tradycyjnymi niemieckimi cnotami” i na stadionie znów siedzieli kibice, a nie publiczność. To także powinno przyświecać władzom DFB w poszukiwaniach nowego selekcjonera. Niekoniecznie muszą znaleźć takiego, który zbuduje z Niemiec najnowocześniej grającą reprezentację. Już znalezienie takiego, który zbuduje z nich prawdziwą i w pełni zaangażowaną drużynę będzie wystarczającym sukcesem.
Od niedzieli najczęściej wymienianym nazwiskiem w kontekście zastąpienia Flicka jest Julian Nagelsmann. To w tej chwili najbardziej ceniony będący bez pracy niemiecki trener. Ale wcale niekoniecznie najlepszy kandydat dla tej konkretnej drużyny. Flick nie poradził sobie z kadrą, bo nie zdołał na niej odcisnąć swojego piętna, które wyraźnie odróżniałoby jego czasy od epoki późnego Loewa. Nagelsmann z kolei mógłby przesadzić w drugą stronę. Jest znany z innowacji, wymyślania nowych ćwiczeń treningowych, grania w ciągle zmieniających się systemach taktycznych. Niezbyt dobrze poradził sobie w Monachium z aspektami, które w reprezentacji wcale nie byłyby mniej ważne, czyli z prowadzeniem gwiazd i z polityką zewnętrzną oraz wizerunkową. Być może to najlepszy niemiecki trener, który nie jest Juergenem Kloppem ani Thomasem Tuchelem, ale zatrudnienie go w kadrze, zwłaszcza w tym momencie, byłoby chyba jeszcze większym ryzykiem niż z przystępowaniem do turnieju z Voellerem przy ławce rezerwowych.
Medialna giełda
Pozostałe wymieniane nazwiska to raczej nic więcej niż tylko medialna giełda. Oliver Glasner pojawia się na niej, bo jest bezrobotny i znany na niemieckim rynku. Były trener Eintrachtu Frankfurt nie był jednak nigdy selekcjonerem i właściwie trudno stwierdzić, dlaczego ktoś miałby mu powierzyć kadrę. Zwłaszcza że – to nie jest argument racjonalny, ale trudno go lekceważyć – mało prawdopodobne, by Niemcy zdecydowali się powierzyć swoją kadrę piłkarską Austriakowi. Nawet mimo kryzysu tamtejszej piłki i rozwoju południowych sąsiadów w ostatnich latach, to Niemcy mogą dawać Austrii selekcjonerów (Ralf Rangnick, Franco Foda), a nie odwrotnie. Louis Van Gaal na giełdę wprosił się sam. Matthias Sammer to z kolei kandydatura z gatunku Voellera albo kiedyś Juergena Klinsmanna. Znane nazwisko, niosące za sobą określone pozytywne skojarzenia, ale jednak nie do końca trener. Od momentu, gdy ostatni raz prowadził jakąś drużynę, minęło w czerwcu osiemnaście lat. Od tego czasu udziela się jako działacz i ekspert. Jego spostrzeżenia są często trafne, charyzmy nikt mu nigdy nie odmówi, ale to mimo wszystko trochę za mało, by być poważnym kandydatem do objęcia reprezentacji.
Biorąc pod uwagę, że dwaj najbardziej cenieni niemieccy trenerzy, czyli Klopp i Tuchel, są w tej chwili na kontraktach w wielkich klubach i nie da się ich aktualnie z nich wyrwać, dochodzi do sytuacji, w której naród produkujący wielu znakomitych trenerów i eksportujący ich do innych krajów, sam ma problem z wybraniem odpowiedniego dla swojej reprezentacji. Na najlepszej drodze, by pojechać na Euro 2024, są w tej chwili dwaj niemieccy selekcjonerzy – Rangnick rozgrywa dobrą kampanię eliminacyjną z Austrią, Stefan Kuntz znajduje się zaś na miejscu premiowanym awansem z Turcją. Rangnicka niejednokrotnie wymieniano już w roli kandydata na selekcjonera, ale dla tak skostniałej organizacji, jak DFB ktoś o tak wielkich reformatorskich zapędach zawsze był zbyt wielkim zagrożeniem. Poza tym, były trener Manchesteru United nie cieszy się w kraju sympatią, jest powszechnie uznawany za aroganta i buca, mimo że jego fachowość rzadko jest podważana. W sytuacji jednak, gdy nie tylko trzeba podnieść drużynę z ziemi, ale jeszcze zdobyć dla niej wsparcie całego narodu, nie byłby to raczej najlepszy wybór.
Ścieżka prowadzi do Turcji
Wydaje się więc, że najsensowniejsze, co mogliby w tej chwili zrobić Niemcy, to powalczyć o wyciągnięcie z Turcji Kuntza. Dla ludzi z DFB byłby do zaakceptowania, bo przychodziłby do związku nie jako osoba z zewnątrz. Pracował przecież w federacji od 2016 roku, zatrudniany zresztą przez Flicka. Jest odpowiedzialny za ostatnie piłkarskie sukcesy tego kraju na szczeblu międzynarodowym. Mimo ewidentnie słabszego pokolenia zdołał zbudować dwie ekipy, z którymi sięgnął po tytuł mistrzów Europy do lat 21., w międzyczasie dochodząc jeszcze do finału. Nie jest wielkim taktykiem, ale potrafi otaczać się odpowiednimi ludźmi. Prowadzi drużynę z uśmiechem i nie robi z siebie ważniejszego, niż jest. Ale jego najważniejszą kompetencją z czasów prowadzenia młodzieżówki w aktualnym kontekście jest umiejętność tworzenia silnych i zjednoczonych drużyn, mimo posiadania piłkarzy gorszych niż rywale.
Za Kuntzem, co w przypadku Niemiec wciąż nie bez znaczenia, idzie też doświadczenie reprezentacyjne w roli piłkarza. Był przecież w ostatniej drużynie, która zdobyła dla Niemiec mistrzostwo Europy w 1996 roku. Ostatnie lata pokazały natomiast, że potrafi przynajmniej przyzwoicie dać też sobie radę jako selekcjoner na szczeblu seniorskim. W 20 spotkaniach, w których poprowadził Turcję, notuje przyzwoitą średnią blisko dwóch punktów na mecz. Nie uniknął wpadek, jak domowy remis z Luksemburgiem czy wyjazdowa porażka z Wyspami Owczymi, ale zasadniczo na razie wywiązuje się z zadań – awansował do drugiej dywizji Ligi Narodów, jest na dobrej drodze, by pojechać na Euro. Co jednak ciekawe, nad Bosforem znajduje się pod rosnącą presją. Po rozczarowującym remisie z Armenią i porażce z Japonią (Niemcy skądś to znają) coraz mocniej podnoszą się głosy, by zmienić selekcjonera. Być może więc nikt by Niemcom nie robił pod górkę, gdyby faktycznie zainteresowali się trenerem reprezentacji Turcji.
Nie jest ani kandydatem idealnym – na pewno trzeba by go było otoczyć kompetentnym sztabem – ani wymarzonym przez wszystkich – takim byłby tylko Juergen Klopp – ale wydaje się najsensowniejszym, jakiego mogą dziś Niemcy wymyślić. Zwłaszcza że wielu obecnych reprezentantów dobrze już zna z wzajemnością. Benjamin Henrichs, Nico Schlotterbeck, Jonathan Tah, Serge Gnabry, David Raum, Leroy Sane, Florian Wirtz, Niklas Suele czy Leon Goretzka grali przecież u niego w młodzieżówce. Sam Kuntz był już zresztą w gronie kandydatów, gdy wybierano następcę Loewa, ale wówczas – jak wspomina magazyn „11Freunde” – odmówiono mu przez SMS. Teraz przydałoby się wysłać do niego wiadomość, że w sumie głupio wyszło, ale…
MICHAŁ TRELA, Canal+ Sport
WIĘCEJ TEKSTÓW AUTORA:
- Zbyt długie kariery. Trudno się ładnie starzeć w reprezentacyjnej koszulce
- Niech włosy staną dęba. Reprezentacja, w której każdy chciał świętego spokoju
- Mecz bez wygranych. Chorobliwa niechęć do podejmowania ryzyka
Fot. Newspix