Reklama

Polska i lekkoatletyczne mistrzostwa świata. Jak to się zaczęło?

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

19 sierpnia 2023, 11:56 • 7 min czytania 3 komentarze

Polska na lekkoatletycznych mistrzostwach świata wywalczyła do tej pory 63 medale. Tylko raz wracaliśmy bez krążka. O dziwo, nie z pierwszych mistrzostw w historii. Na tych, zorganizowanych w 1983 roku, wywalczyliśmy dwa złota, srebro i brąz. Było wręcz zaskakująco dobrze, zwłaszcza że na podium stawały głównie mniej znane postaci. Jak przygoda z lekkoatletycznymi mistrzostwami świata zaczęła się dla Polski? 

Polska i lekkoatletyczne mistrzostwa świata. Jak to się zaczęło?

Spóźnione mistrzostwa

Śmiało można zauważyć, że z organizacją mistrzostw świata w lekkiej atletyce czekano naprawdę długo. Początkowo uznawano, że niespecjalnie jest taka potrzeba, bo doskonale radziły sobie przecież mistrzostwa kontynentów, a funkcję zawodów światowych spełniały igrzyska olimpijskie. Z czasem jednak przekonano się, że MŚ też mogłyby się przyjąć, a w 1976 i 1980 roku organizowano nawet „wybrakowane” imprezy, gdzie rywalizowano w konkurencjach, których zabrakło na igrzyskach (na przykład chodzie na 50 km). W końcu więc doszło do tego, że taka impreza powstała. A jej pierwsza edycja odbyła się 40 lat temu, w Helsinkach.

Obsada? Dobra, niektórzy powiedzieliby wręcz, że bardzo. Owszem, brakowało kilku gwiazd – nie pojawił się choćby najlepszy wówczas średniodystansowiec, czyli Sebastian Coe, dziś prezydent World Athletics – ale poza tym nowe mistrzostwa pokazały, że warto było na nie czekać. Tym bardziej w erze bojkotów, gdy paradoksalnie helsińska impreza miała wręcz wyższy poziom niż „otaczające” ją igrzyska.

W Helsinkach jasno świeciły gwiazdy wielu postaci. Spektakularnie prezentowała się choćby Jarmila Kratochvílová – dziś jedna z najbardziej kontrowersyjnych (wciąż) rekordzistek świata – która w Finlandii nie dała szans rywalkom i zgarnęła złota na 400 i 800 metrów, na krótszym z tych dystansów ustanawiając nawet rekord świata. Też dublet – ale na 1500 i 3000 metrów – zgarnęła za to Amerykanka Mary Decker. Impreza w Helsinkach była również swego rodzaju zapowiedzią dominacji, jaką lekkoatletyka miała oglądać w następnych latach. Trzy złota zgarnął tam bowiem Carl Lewis – wygrywał na 100 metrów, w sztafecie 4×100 i w skoku w dal. Rok później został czterokrotnym mistrzem olimpijskim.

Reklama

Poza tym wygrywali też choćby Edwin Moses (król biegu na 400 metrów przez płotki), Serhij Bubka (wciąż jedyny zawodnik, który w jednej konkurencji zgarnął sześć złotych medali MŚ), a w młocie świetną rywalizację zapewnili – oczywiście kontrowersyjni – sportowcy z ZSRR. Helsinki okazały się więc sukcesem, nic więc dziwnego, że imprezę kontynuowano i to w fantastycznych lokalizacjach – cztery lata później mistrzostwa trafiły do Rzymu, a w 1991 roku, ostatnim przed przejściem na format dwuletni – do Tokio. W pewnym sensie podążały więc szlakiem olimpijskim.

Ale gdzie w tym wszystkim Polacy?

Męska dominacja

W Helsinkach Biało-Czerwoni zdobyli, jak już wspomnieliśmy, cztery medale. Wszystkie za sprawą mężczyzn. Trudno było jednak o inny rezultat, bo zawodniczki do Finlandii wysłaliśmy… ledwie dwie! Jolanta Januchta odpadła w półfinale biegu na 800 metrów, z kolei Ewa Kasprzyk biegła w finale „dwusetki”, ale skończyła ósma. Po męskiej stronie naszej kadry sporo było znanych nazwisk, tyle że to nie one odnosiły największe sukcesy. Helsinki pokazały, że powoli kończy się czas wielu weteranów, w tym medalistów olimpijskich. Marian Woronin odpadł w ćwierćfinale biegu na 100 metrów. Jacek Wszoła był 13. w skoku wzwyż. Tadeusz Ślusarski w tyczce zajął czwarte miejsce, Władysław Kozakiewicz uplasował się z kolei o kilka lokat niżej.

Na niższych stopniach podium stawali za to niespodziewani bohaterowie.

SPONSOREM PZLA JEST ORLEN S.A.

Reklama

Brązowy medal w rzucie młotem wywalczył Zdzisław Kwaśny. Nie to, że był z niego zły młociarz, wręcz przeciwnie – życiówkę ma na poziomie ponad 80 metrów, a jego rekord Polski utrzymywał się aż do czasów Szymona Ziółkowskiego. Sęk w tym, że nigdy wcześniej i później nic nie osiągnął. Brąz z Helsinek pozostał jego jedynym medalem wielkiej imprezy. Zresztą to wyraźnie był jego życiowy sezon, trzykrotnie ustanawiał wtedy rekord kraju. Wykorzystał więc swoją życiową formę w najlepszy możliwy sposób. Kto wie, może gdyby nie bojkot igrzysk w Los Angeles, powalczyłby i tam o medal. Choć rywali miał znakomitych – dwa pierwsze miejsca w Finlandii zgarnęli najlepsi młociarze w historii: Siergiej Litwinow i Jurij Siedych.

Srebro dla Polski przywiózł z kolei do kraju Bogusław Mamiński, świetny średniodystansowiec, specjalista od biegu na 3000 metrów z przeszkodami. W pewnym sensie następca jeszcze większych – Bronisława Malinowskiego czy Zdzisława Krzyszkowiaka. – Byłem już dobrze przygotowany, bo moim celem były igrzyska w Los Angeles, a sezon 1983 miał być pomostem do tego. Poza tym zjechał się cały świat, zweryfikowana została cała lekkoatletyka. Byli wszyscy najlepsi. Nie brakowało ani Kenijczyków, ani Europejczyków itd. Bieg? O wszystkim decydował ostatni kilometr. Z tego co pamiętam, to troszeczkę byłem przerażony, że pierwsze dwa były dosyć spokojne. Pamiętam, że jeden z Finów, który wszedł do finału, chciał błysnąć. Na początku na świeżości trochę nam odjechał, ale potem, po kilometrze to się poukładało – opowiadał po latach w rozmowie z „Faktem”.

SPRAWDŹ: PROMOCJA W FUKSIARZ.PL DLA NOWYCH GRACZY. 100% BEZ RYZYKA DO 300 ZŁ

W jego przypadku jest więcej niż prawdopodobne, że gdyby dane było mu pojechać do Los Angeles, przywiózłby stamtąd medal. Na zorganizowanych w ich miejsce w krajach socjalistycznych zawodach Przyjaźń-84 zgarnął złoto, a jego czas na światowych listach był w tamtym okresie gorszy tylko od srebrnego medalisty z USA, Francuza Josepha Mahmouda. Cóż, nie było mu to jednak dane.

Podobnie jak polskim mistrzom świata.

Historyczne złota

Pierwszym polskim złotym medalistą MŚ został Edward Sarul. Dziś dla wielu postać już niemal anonimowa, ale przez lata – aż do Tomasza Majewskiego – to właśnie on był rekordzistą Polski w pchnięciu kulą. W swoim najlepszym pchnięciu osiągnął 21.68 m. Ogółem podzielił trochę los Kwaśnego. Poza 1983 rokiem nigdy wcześniej ani później nie osiągał takich wyników. Zresztą w międzyczasie pojawili się też prawdziwi dominatorzy kuli – Ulf Timmermann (którego Sarul pokonał zresztą w Helsinkach) i Randy Barnes. Niemiec jako pierwszy pchnął ponad 23 metry. Barnes potem jego rezultat poprawił i jeszcze kilka lat temu wciąż miał w garści rekord świata.

W Helsinkach jednak najlepszy okazał się Polak. Pokonał dwóch wielkich zawodników z NRD – obok Timmermanna też Udo Beyera, który niedługo przed mistrzostwami ustanawiał rekord świata – w dodatku zrobił to w ostatniej próbie. – W przedostatniej kolejce konkurs znów się dla mnie zaczął. Timmermann uzyskał lepszy wynik ode mnie. Choć nie miałem już takiej świeżości, jak na początku konkursu, to potrafiłem się zmobilizować i w ostatniej kolejce pchnąłem dalej od Niemca. Wynik nie był zły, bo 21,39 m było niewiele gorszym rezultatem od mojego rekordu Polski. To pozwoliło mi jednak wygrać – wspominał bohater tamtej imprezy w rozmowie z Onetem.

Sarul nie tylko przeszedł do historii jako pierwszy polski złoty medalista MŚ, ale też zmobilizował drugiego. Trójskoczek Zdzisław Hoffmann oglądał bowiem jego konkurs z trybun. Sam wcześniej, tego samego dnia, przebrnął przez kwalifikacje. Następnego miał startować w finale. Założył, że skoro Edek zgarnął złoto, to on musi chociaż stanąć na podium. O złocie raczej początkowo nie myślał, bo miał doskonałego rywala – Amerykanina Willego Banksa, prawdziwego showmana, zawsze pewnego siebie i lubiącego interakcję z publiką.

– Pomyślałem, że jestem przy nim malutki. Zacząłem się jednak skupiać na tym, by skoczyć swoje, czyli w okolicach 17,20 m. Willie od razu w pierwszej kolejce skoczył 17,08 m, podczas gdy ja 16,74 m. Wszedłem do ósemki i to było ważne. Przy czym za każdym razem poprawiałem się. W czwartej próbie uzyskałem 17,18 m. Tyle samo co Banks. Byłem na drugim miejscu. Wtedy poczułem, że jestem w stanie powalczyć o coś więcej. W piątej kolejce uzyskałem 17,35 m. Pobiłem rekord Polski i wyszedłem na prowadzenie. Była euforia. Skakałem jako ostatni, bo tak wylosowałem. Jeszcze wówczas nie było odwrotnej kolejności przed ostatnią kolejką – wspominał Hoffmann na łamach Onetu.

Banks spalił ostatnią próbę. Polak przed swoim skokiem wiedział już, że jest mistrzem świata. Przez chwilę miał problemy ze skoncentrowaniem się na tym, by oddać jeszcze jedną próbę. Gdy mu to się jednak udało, to poprawił ustanowiony wcześniej rekord Polski. Skoczył 17.42 m. Dwa lata później wyśrubował ten wynik o 11 centymetrów i do dziś żaden Polak nie pofrunął dalej. Żaden też, co oczywiste, nie stał już na podium mistrzostw świata w trójskoku.

***

Medali na MŚ od tamtego czasu zdobyliśmy jednak sporo, choć… nie w Rzymie. Tam Polacy nie zgarnęli ani jednego krążka. Potem rozkręcaliśmy się powoli. Tokio to złoto Wandy Panfil w maratonie i nic więcej. W 1993 roku też był jeden medal. Wynik z pierwszych mistrzostw przebiliśmy dopiero w 2001 roku, choć nie do końca, bo Polacy wywalczyli wówczas pięć medali, ale w zestawie dwa złota i trzy brązowe, a to gorszy rezultat w klasyfikacji medalowej. By nie było żadnych wątpliwości co do poprawienia helsińskiego wyniku, trzeba było poczekać jeszcze kolejnych osiem lat. W Berlinie w 2009 roku Biało-Czerwoni wywalczyli dziewięć krążków: dwa złote, cztery srebrne i trzy brązowe.

W Budapeszcie na taki wynik nie ma co liczyć. Ale na medale – już tak. W rozpoczynających się dziś mistrzostwach nadzieje pokładamy głównie w młociarzach czy Natalii Kaczmarek. Czy słusznie? Przekonamy się w najbliższych dniach.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. YouTube/World Athletics

Czytaj też:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Inne sporty

Komentarze

3 komentarze

Loading...