Reklama

Cisza na morzu. O braku transferów Lecha Poznań

Jan Mazurek

Autor:Jan Mazurek

28 czerwca 2023, 08:34 • 9 min czytania 134 komentarzy

Raków Częstochowa przeprowadził już siedem transferów, a w planach ma jeszcze dwa kolejne wzmocnienia. Legia Warszawa przyklepała czterech nowych piłkarzy i również przymierza się do dalszego uzupełniania składu. Na to wychodzi John van den Brom: – Mogą kupić nawet dwudziestu nowych zawodników. Nie interesuje mnie to. Liczy się jakość, nie ilość – mówi trener Lecha Poznań. Czy w jego spokoju jest jakiś większy sens?

Cisza na morzu. O braku transferów Lecha Poznań

Triumfują poznańscy fani Excela. Spełnia się marzycielska wizja skąpców z Wielkopolski. Tak można byłoby populistycznie tłumaczyć bierność i indolencję Lecha Poznań w pierwszej fazie letniego okienka transferowego. Nieprzypadkowo jednak ostatnio pisaliśmy, że po całym poprzednim sezonie John van den Brom nie tylko zasłużył sobie na elementarny kredyt zaufania, ale też wysłał środowisku całkiem klarowny sygnał: panowie, dajcie mi pracować, ja wiem lepiej.

Uczenie się na błędach

Pod koniec kwietnia siedzieliśmy z Bogusławem Leśnodorskim w Stanie Futbolu. Rzuciłem, że sukces Kolejorza z ostatnich dwóch sezonów, zawierających w sobie wygranie mistrzostwa Polski i przebicie się do ćwierćfinału Ligi Konferencji, polegał przede wszystkim na umiejętności uczenia się na błędach i wyciąganiu słusznych wniosków. Była to oczywista pochwała dla tria Piotr Rutkowski, Karol Klimczak, Tomasza Rząsa, czyli ludzi, którzy w kilkanaście miesięcy przeszli wyboistą drogę od „szkodników, którzy powinni wynieść się z Bułgarskiej” do „współautorów największego sukcesu Lecha w XXI wieku”. Byłego prezesa Legii Warszawa wyraźnie to obruszyło: – To jest nie do wiary. Ci goście są od piętnastu lat w tym Lechu i dalej się uczą. I to na tych samych błędach – rzucił wyraźnie złośliwie.

Nieudacznik czy poznański Midas? Tomasz Rząsa i owoce jego pracy

Nikt w Poznaniu nie przyklaśnie Leśnodorskiemu, bo to człowiek znienawidzonej Warszawy, ale nastroje wokół początku przygotowań Lecha mają w sposobie coś z pesymizmu słów o iście syzyfowym „piętnastoletnim uczeniu się na tych samych błędach”. Bo jakoś tak niezbyt fortunnie przypomina się kompletnie przestrzelona gadka Rząsy o „wystarczająco szerokiej kadrze na trzy fronty” z przełomu 2020 i 2021 roku.

Reklama

Albo płacz i zgrzytanie zębami z lata 2022, kiedy w bramce wisiał ręcznik w osobie Artura Rudko z cypryjskiego Pafos, a środek obrony trzeba było klecić z Kwekweskiriego, Douglasa, Czerwińskiego i Pingota, co było nie tyle komicznie, co po prostu nieprofesjonalne.

Czy tym razem też może dojść do kataklizmu? Raczej nie, na korzyść Lecha zdecydowanie przemawia znacznie spokojniejszy i mniej wymagający początek sezonu niż ten sprzed roku.

2022:

  • 5 lipca – Karabach Agdam (el. Ligi Mistrzów),
  • 9 lipca – Raków Częstochowa (Superpuchar Polski),
  • 12 lipca – Karabach Agdam (el. Ligi Mistrzów),
  • 16 lipca – Stal Mielec (Ekstraklasa),
  • 21 lipca – Dinamo Batumi (el. Ligi Konferencji),
  • 28 lipca – Dinamo Batumi (el. Ligi Konferencji).

2023:

  • 22 lipca – Piast Gliwice (Ekstraklasa),
  • 27 lipca – Żalgiris Kowno (el. Ligi Konferencji).

Trzy razy mniej spotkań. No i rywale, to kluczowe: inny kaliber zadania do wykonania, huraganu do przetrwania, prawda? Litwini, którzy w słabiutkiej A Lydze nie wygrali od pięciu meczów, a ostatnio dostali 2:5 od Żalgirisu Wilno, to jednak marne wyzwanie w porównaniu do perspektywy ubiegłorocznej bitki z Azerami. Ryzyko bolesnego eurowpierdolu zmalało. Niemal do zera.

Reklama

Transfery na już

John van den Brom ma prawo powiedzieć, że nie potrzebuje transferów na już. Pewnie to żaden decydujący argument, ale rok temu szybciutko dostał Gio Citaiszwiliego, Artura Rudko, Afonso Sousę – dwóch pierwszych okazało się kompletnymi niewypałami, na przebłyski trzeciego trzeba było czekać dobre kilka miesięcy, wcześniej bywał brutalnie wygwizdywany na własnym stadionie.

Dla mnie liczy się jakość nowych piłkarzy, to musi być wartość dodana dla naszego zespołu. Mamy wiele spotkań z prezesami, z działem skautingu. Cały czas oglądamy, dyskutujemy, chcemy wybrać najlepszych piłkarzy z najlepszą jakością. Czasem na jakość trzeba poczekać – mówi więc Holender na konferencji prasowej Lecha, a Kolejorz zapowiada transfery na dwóch kluczowych pozycjach – na lewej obronie i skrzydle.

Tylko na dwóch?

Czy, po prostu, na dwóch?

Odszedł Pedro Rebocho, który wyraźnie obniżył loty względem sezonu mistrzowskiego, w europejskich pucharach zaskakująco często zawodził, w pewnym momencie stracił nawet miejsce w wyjściowym składzie. Barry Douglas to wciąż porządny piłkarz, lewa nóżka ładnie chodzi, ale ma trzydzieści trzy lata na karku i najlepszy moment kariery już dawno za nim, nawet jak na ekstraklasowe warunki. Tu wzmocnienie na pewno jest konieczne.

Za Michała Skórasia udało się zaś zainkasować sześć milionów euro. Polak był gwiazdorem zespołu, dowoził liczby – 53 mecze, 16 goli, 8 asyst. Czy w jego buty wejdzie Kristoffer Velde? Nie wiadomo, to zawodnik dramatycznie wręcz chimeryczny, raz zagra na miarę reprezentanta Norwegii i kozaka z potencjałem na duże granie w Europie, innym razem, i chyba częściej niż rzadziej, dostosuje się do poziomu przaśnej Ekstraklasy. To może Adriel Ba Loua? Mhm, to jeździec bez głowy, wstydliwie wręcz pozbawiony liczb, szaleństwem byłoby myśleć, że nagle odpali na dobre. Albo 19-letni Filip Wilak, który strzelił właśnie 13 goli w II lidze? Niech się uczy, balansuje na razie między pomocą a szpicą, skok o dwa poziomy rozgrywkowe też zapowiada się jako szok poznawczy.

Okej, inny kandydat, ciut bardziej racjonalny, co powiecie na Filipa Szymczaka? Potencjał jest, niesamowicie rozwinął się przez ostatni rok, ale czy to skrzydłowy, czy ofensywny pomocnik, czy napastnik, trochę nie wiadomo. Niech zaliczy kolejny udany sezon w Ekstraklasie i Lidze Konferencji, a zyskamy pełne przekonanie.

Po to chyba jednak Excel świeci się na zielono, żeby móc takiego Skórasia zastąpić obiecującym, perspektywicznym, efektownym i efektywnym grajkiem z rynku, a niekoniecznie tylko szperać we własnej szafie, czyż nie?

Kogo potrzebuje Lech?

Nie tak dawno obliczaliśmy, że gdyby Lech Poznań funkcjonował na zasadach klubów z Zachodu mógłby wydawać na najdroższe transfery 3,2, a nawet 4,8 miliona euro przy założeniu, że na wzmocnienia wydaje od 10% do 15% uzyskiwanego przychodu, tak jak poważne marki na Starym Kontynencie. Wiadomo, że tego nie zrobi, nie ten rynek, nie to środowisko, nie te czasy, ale jeśli jest taka potrzeba, a jest taka potrzeba, to akurat Kolejorz powinien wyłożyć kasę na jakościowego skrzydłowego. Może nie pięć baniek, ale milion euro, ciut mniej, ciut więcej? Czemu nie?

I tak pewnie zrobi.

Gdzie jeszcze braki ma Lech? Powrót Bartosza Mrozka z wypożyczenia raczej rozwiązuje problem z obsadą bramki, jego rywalizacja z bardziej doświadczonym Filipem Bednarkiem będzie ciekawa, posłuży i jednemu, i drugiemu. Prawą obronę obstawiają świetny Joel Pereira, przyzwoity Alan Czerwiński i bardzo solidny na pierwszoligowych boiskach Filip Borowski. Jesper Karlström, Radosław Murawski, Afonso Sousa, Filip Marchwiński i Nika Kwekweskiri to mocny środek pola, również na europejskie puchary. Zdrowy duet Mikael Ishak-Filip Szymczak gwarantuje gole, asysty, pracę w defensywie, kompleksową obsługę pozycji numer „dziewięć”, ale też warunek jest jeden: „zdrowy”. Sobiech – choć pamiętamy zryw z Fiorentiną godny „polskiego Torresa”, jak miał żartować Franz Smuda – zabezpieczenia nie stanowi, ale niech będzie, w optymistycznym scenariuszu powinno być nawet bardzo komfortowo.

Kontrowersje budzić może za to środek obrony. Filip Dagerstal i Antonio Milić wymiatali i będą wymiatać w Ekstraklasie i Lidze Konferencji, ale tak jak do tej pory Lech rokrocznie dbał o podwyższanie poziomu na pozycji stopera, tak raj dobrobytu chyba powoli się kończy. Bartosz Salamon jest zawieszony za doping. Lubomir Satka odszedł do Turcji. Kto tu ma być zabezpieczeniem na wypadek – odpukać – jakiegoś urazu, kartek, obniżki formy, konieczności dokonania zwykłej rotacji nawet? Czerwiński, nominalny boczny obrońca? Kwekweskiri, urodzony środkowy pomocnik? Pingot, który na razie ogrywał się głównie w I i II lidze? Ta ostatnia opcja – życzeniowo, bo życzeniowo – brzmi najciekawiej, ale stanowczo jest to regres poziomu sportowego kadry.

Transfery czy rozwój?

John van den Brom zwrócił przy tym uwagę na kilka ciekawych kwestii. Po pierwsze, że inaczej pracuje się, kiedy już dobrze zna się zespół, do tego z pełną wzajemnością. Po drugie, że zawodnicy wypadają lepiej na testach wydolnościowych i sprawnościowych niż rok temu. Po trzecie, że żadne odejście nie mogło go zaskoczyć, bo wszystkie dotychczasowe ruchy wychodzące zaplanowane były już wcześniej. Skóraś – pożegnał się już dawno. Satka – miał odejść dwanaście miesięcy temu. Rebocho – nie dogadano się wiosną. Citaiszwili – pozbawiony żalów i tęsknot koniec wypożyczenia. Amaral – stracił status kluczowego piłkarza, zostanie: przyda się, wyjedzie: cóż, bye, bye.

Rok na holenderskich papierach. Rocznica van den Broma w Lechu

Holender nie tylko podkreśla, że liderzy zostali w zespole, ale też zdaje się wierzyć w przewagę kształtowania piłkarzy wedle własnych metod i pomysłów nad sztucznym pompowaniem zespołu poprzez transfery. Dość powiedzieć, że za całej jego dotychczasowej kadencji tylko jeden nowy piłkarzy okazał się wzmocnieniem na tu i teraz – Dagerstal. Van den Brom potrafi rozwijać piłkarzy. Trafiać do nich. Dotarł do głowy Kristoffera Velde. Michał Skóraś stał się u niego gwiazdą Ekstraklasy i reprezentantem Polski. Rozwinął się Filip Szymczak. Renesans formy przeżył Filip Marchwiński. Miejsce na boisku odnalazł Afonso Sousa.

Zamiast błagać zarząd o wyczarowywanie mu goli i asyst, sam kreuje sobie postaci, które wielu innych trenerów najzwyczajniej skreśliłoby w momencie mniejszej czy większej zapaści formy.

Rozumiecie?

Transfery są ważne, potrafią zrobić różnicę, nie można ich lekceważyć, bo można wylądować z ręką w nocniku i kompromitować się paradowaniem w ubłoconych buciorach, dziurawych spodniach i pozszywanej marynarce na balu życia, ale dziwi trochę ten cały maniacki szał, jaki w ostatnich latach wywiązał się wokół piłkarskiego rynku na całym świecie. I przekonanie, że aktywne mercato to jedyna droga rozwijania drużyny.

Nieprzypadkowo jednak całkiem niedawno Gerard Romero, odprawiający rytualne tańce hiszpański streamer o niezmordowanej pasji do głoszenie dobrej nowiny w rytmie modlitwy „coś się dzieje”, stwierdził z przekąsem, że współczesnego masowego kibica bardziej grzeją ruchy transferowe niż mecze ulubionych klubów, więc po gorących latach i zimach, w czasie których spędza po kilkanaście godzin dziennie przed ekranem komputera, na zasłużony urlop udaje się… wraz ze startem sezonu.

Serio.

Wszystko dla show.

Bo tak, często to show.

Nie przeceniajmy magii transferów, szczególnie w poważnych klubach, takich, które nie dokonują rewolucji kadrowych okienko w okienko. Rynkowe ruchy coraz częściej stanowią element podgrzewania klimatu wokół klubu, budowania atrakcyjnej i pociągającej narracji dla kibiców, a w takiej filozofii Johna van den Broma mają służyć przede wszystkim uzupełnieniu już funkcjonującej układanki, żadnego tam sakramentalnego „być albo nie być” w kontekście wyznaczania celów na sezon.

I jest to nawet zrozumiałe, bo w polskich warunkach naprawdę trudno przeprowadzić transfer, który byłby na tyle hitowy, że z miejsca odmieniłby oblicze zespołu. Zresztą już poprzedni sezon Ekstraklasy udowodnił, że w wygrywaniu liczą się przede wszystkim mądrze konstruowane systemy. Raków potrafił rozgrywać doskonałe mecze, gdy kiepskie spotkania zaliczał gwiazdor Ivi Lopez, bo Marek Papszun nad taktyczną tożsamością i profilami konkretnych pozycji pracował całymi latami. Legia opierała się głównie na zawodnikach, którzy grali w niej przed latem 2022 roku i zyskali na przyjściu Kosty Runjaicia, przecież nie na Makanie Baku, Carlitosie, Blazie Kramerze czy Robercie Pichu…

Z drugiej strony: trzeba umieć wykorzystywać okazje. Raków rozbił bank na wyciągnięciu Bartosza Nowaka, Jeana Carlosa Silvy i Stratosa Svarnasa, a Legia na zainwestowaniu w Maika Nawrockiego, przygarnięciu Rafała Augustyniaka i sprowadzeniu na stałe Pawła Wszołka. Co jednak ważne: na każdego z nich trzeba było poczekać, ponegocjować, wykorzystać nadarzającą się okazję. Pośpiech niczemu nie służy, co najwyżej przejechaniu się na parodyście z Pafos. Ma więc cholerną rację Van den Brom, kiedy mówi, że „liczy się jakość, nie ilość”. I może wcale aż tak nie błądzi, gdy rzuca, że sprowadzenie do siebie siedmiu, dziesięciu czy dwudziestu nowych piłkarzy to wcale nie pokaz siły, a akt bezradności wobec niekoniecznie właściwie zbudowanej kadry.

Czytaj więcej o klubach Ekstraklasy:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Media: Frenkie de Jong na celowniku Manchesteru United

redakcja
0
Media: Frenkie de Jong na celowniku Manchesteru United

Komentarze

134 komentarzy

Loading...