Reklama

„Warto marzyć”. Robin Gosens – w dekadę od gry na wsi do finału Ligi Mistrzów

Szymon Piórek

Autor:Szymon Piórek

08 czerwca 2023, 14:59 • 8 min czytania 3 komentarze

Felietonista, społecznik, niedoszły policjant, psycholog, ale przede wszystkim piłkarz, choć bardziej ten z kategorii wyrobników niż wirtuozów. Robin Gosens to barwna postać niemieckiego futbolu, choć od lat, poza kilkoma występami w kadrze, z Niemcami nie ma wiele wspólnego, ale jak nikt inny potrafi oddać piłkarskie nastroje w tym kraju.

„Warto marzyć”. Robin Gosens – w dekadę od gry na wsi do finału Ligi Mistrzów

Wystąpił już w blisko 50 spotkaniach w tym sezonie, ale ciężko go nazwać podstawowym zawodnikiem Interu Mediolan. Piłka nożna wypełnia mu niemal cały dzień, a i tak znajduje czas na studiowanie psychologii, spędzanie czasu z rodziną i pisanie felietonów. Urodził się w Niemczech, ale nigdy nie grał dla niemieckiej drużyny na seniorskim poziomie. Robin Gosens to zawodnik wielu sprzeczności, co czyni go niebywale barwnym człowiekiem. Wyznaje motto: „Warto marzyć” i na tym zbudował nie tylko całą piłkarską karierę, ale i życie.

Robin Gosens – sylwetka piłkarza Interu Mediolan

Warto marzyć” – tak brzmi również tytuł jego autobiografii (niem. „Traumen Lohnt Sich”), w której opowiada, jak trudną drogę przeszedł, by znaleźć się w reprezentacji Niemiec i Interze Mediolan, z którym w sobotę powalczy o zdobycie Pucharu Europy. Jego przykład jest ogromną dawką motywacji i pozytywnej energii, bo nigdy nie wiadomo, kiedy życie może odwrócić się o 180 stopni. Ważne, by wziąć je za rogi i nie puszczać aż nadarzy się kolejna okazja na przewrót.

Myśli przelane na klawiaturę

14 marca. Porto sunie z kolejnymi atakami na bramkę Interu. Portugalczycy dominują zarówno pod względem stworzonych okazji, jak i w posiadaniu piłki. Andre Onana pozostaje jednak niepokonany. Z zapartym tchem ogląda to Gosens. Tym razem przed ekranem telewizora, gdyż doznał kontuzji pleców. Nie może pomóc swoich kolegom, dlatego nerwowo kluczy wzrokiem między migoczącymi obrazkami na monitorze a ekranem swojego telefonu. Spływają do niego kolejne pozytywne wiadomości od fanów, którzy byli stałymi czytelnikami jego cyklu „Espresso z Robinem”. W doliczonym czasie gry sędzia Szymon Marciniak pokazuje czerwoną kartkę Pepe i obrońca w końcu może się rozluźnić, bo nic złego się już nie stanie Interowi. Jest ćwierćfinalistą Ligi Mistrzów.

Reklama

Zapewne przeszła mu przez głowę myśl, by zasiąść przed klawiaturą komputera i napisać kolejne akapity swoich przemyśleń. W końcu był ćwierćfinalistą, a później półfinalistą i finalistą Ligi Mistrzów, ale 14 marca ukazał się właśnie ostatni artykuł jego felietonów w „11Freunde”. Przez kilka miesięcy równolegle prowadził karierę piłkarską i dziennikarską. Umiejętnie dzielił się z czytelnikami swoimi przemyśleniami, choćby na temat roli social mediów, doświadczeniami m.in. z gry na poziomie amatorskim, czy komentując wydarzenia bieżące, jak nieudane dla Niemiec mistrzostwa świata. Robił to bardzo celnie, bezpośrednio i prosto, bo właśnie takim człowiekiem jest Robin Gosens. Stoi za nim ciekawa historia, którą lubi i umie opowiadać.

Brak techniki i koordynacji

Urodził się w Niemczech, ale nigdy nie wystąpił w Bundeslidze. Mało tego, nigdy nie zadebiutował w niemieckiej drużynie i nikt nie ściągnął go do jednej z wielu akademii w kraju. Jego kariera wiodła przez Holandię, Włochy, aż do kadry Die Mannschaft. Wymagała wielu poświęceń, bo był fatalny technicznie i nie miał odpowiedniej koordynacji. Jak to często bywa, jego droga do finału Ligi Mistrzów usłana była wieloma przypadkami.

Gdy miał 18 lat grał w prowincjonalnym klubie przy granicy z Holandią. Nie wypatrzył go tam żaden niemiecki skaut, dlatego postanowił, że przekroczy granicę i dołączy do Vitesse Arnhem. Tam nigdy nie otrzymał jednak szansy debiutu. Występował w Jong Vitesse, ale niezbyt regularnie.

Na początku trudno było mi się dopasować. Nie miałem poczucia, że jestem częścią tego zespołu. Na treningu koledzy śmiali się z mojej słabej techniki i braku koordynacji. Na boisku zawsze miałem wrażenie, że jestem słabszy od innych. Nigdy nie byłem w akademii, dlatego brakowało mi piłkarskich podstaw. Kiedy próbowałem przyjąć piłkę, odskakiwała mi na pięć metrów. Często niszczyłem całe ćwiczenia koordynacyjne, bo nie potrafiłem zapanować nad równowagą i swoimi stopami, które wszystko przewracały. W rzeczywistości byłem chwalony tylko za to, że dużo biegam i uzupełniam luki po kolegach – ocenił się krytycznie, opisując swoje początki na stronie „Game Plan-A”.

Od II ligi holenderskiej do Serie A

Tak się stało, że jeden z jego meczów oglądał Harry van den Ham. Trener drugoligowego Dordrechtu postawił sobie za cel awans do Eredivisie. Jeździł zatem po kraju w poszukiwaniu zawodników, którzy mu w tym pomogą. Po meczu Jong Vitesse – Jong Top Oss zapisał tylko jedno nazwisko – Robina Gosensa.

Reklama

Patrzyłem, jak gra, miał taką motywację, zaangażowanie, dawał z siebie wszystko w każdym pojedynku. Podobało mi się to. Dowiedziałem się, że jest Niemcem. Był typowym niemieckim zawodnikiem i tego właśnie potrzebowałem w moim zespole – powiedział van den Ham na łamach „The Guardian”.

Tego też potrzebował Gosens – zaufania. Pierwszy raz ktoś w końcu na niego postawił. W pół roku z Dordrechtem zrobił awans do Eredivisie. Jako beniaminek klub spod Rotterdamu od razu spadł, ale obrońca utrzymał się w elicie. Trafił do Heraclesu Almelo, by po kolejnych dwóch latach przenieść się do Atalanty Bergamo. Jego kariera potoczyła się błyskawicznie. Gosens nie miał czasu na myślenie. Po prostu działał. Jak w wielu podobnych przypadkach, z jego ust padają słowa o tym, że przychodził pierwszy na trening i ostatni z niego wychodził. Całkowicie dał się pochłonąć piłce.

Niedoszły policjant, przyszły psycholog

Chciałem zostać policjantem. Kiedy mój dziadek wsadził mnie po raz pierwszy do radiowozu, miałem siedem lat. Wtedy pomyślałem, że pójdę w jego ślady. Gdyby nie poszło mi w piłce, prawdopodobnie najpierw wybrałbym tę ścieżkę. Patrząc wstecz, cieszę się, że nie musiałem nią podążać, bo nie sądzę, żebym był z tego zadowolony na dłuższą metę – wyjaśnił 28-latek, który jest człowiekiem wielu zainteresowań. O dziennikarstwie i pisaniu felietonów dla „11Freunde” było wyżej. Chęć zostania policjantem i służba społeczeństwu to inna z możliwości. Natomiast teraz Gosens rozwija się jako psycholog.

W reprezentacji Niemiec zadebiutował we wrześniu 2020 roku. Od razu postawiono przed nim wysoko poprzeczkę, bowiem kadra mierzyła się w Lidze Narodów z Hiszpanią. Gosens wyszedł w podstawowym składzie, zaliczył asystę, a spotkanie zakończyło się remisem. Mało kto wiedział, że dzień wcześniej siedział na zajęciach na studiach psychologicznych, po czym odrabiał pracę domową, by zaliczyć przedmiot. Już teraz wiąże przyszłość z tą dziedziną. Chce otworzyć klinikę psychologiczną i współpracować z klubami sportowymi, by pomagać osobom cierpiącym na problemy psychiczne.

Jestem bardzo emocjonalnym graczem, który nieustannie zastanawia się nad sobą i stara się być lepszy. W związku z tym czasami staję się bardzo sztywny, nadmiernie ambitny lub zbytnio się angażuję. Nauka jest dla mnie ważna, aby oderwać głowę od futbolu. Generalnie nie jest dobrze myśleć tylko o pracy. Studia ugruntowują mnie i pokazuje, że są też inne problemy. To dobre dla mnie i mojej głowy. Moim planem jest zrobić magisterium z psychologii sportu po uzyskaniu tytułu licencjata – powiedział zawodnik cytowany przez sportmob.com.

– Chcę w przyszłości otworzyć klinikę psychologiczną, współpracując z klubami sportowymi, aby pomagać osobom cierpiącym na problemy psychiczne, które dziś są trudno akceptowane i rozwiązywane na czas. Napisałem pracę na temat odporności, tematu, na którym mi zależy, biorąc pod uwagę kontuzje, które musiałem przezwyciężyć. Porównałem zdolność reagowania na trudności między zawodowymi sportowcami i tymi, którzy trenują hobbystycznie – zdradził w rozmowie z Fabrizio Romano, cytowanej przez goal.pl.

Wyśmiany przez Gasperiniego

Gosens starał się tym sposobem oderwać od codziennej rutyny pracy, bo tylko dzięki niej mógł osiągnąć sukces. Trafił również na podatny grunt. Tego bowiem oczekiwał w Bergamo Gian Piero Gasperini, tworząc z Atalanty maszynkę do zapierdzielania, co przyniosło świetne wyniki. Szkoleniowiec wyznawał zasadę, że zawsze musisz biegać, walczyć i nawet jeśli nie jesteś najlepszym piłkarzem, musisz dawać z siebie 100%. Jednak nawet taki stachanowiec jak 28-letni Niemiec miał problem, by odnaleźć się w tym środowisku, szczególnie na początku.

Mój pierwszy rok w Bergamo był pełen rozczarowań i zwątpienia. Trafiłem do nowego kraju, nie znałem języka i nie było tam nikogo, kto mógłby mi pomóc. Dla drużyny nie byłem ważny, trener nie miał do mnie zaufania i czasami sugerował, że moje umiejętności nie są wystarczające, by grać w Atalancie. Nie pamiętam, jak często siedziałem w nocy w swoim pokoju i zadawałem sobie pytanie, czy tym ruchem nie schrzaniłem całej swojej kariery. Nie grałem. Dla drużyny byłem niewidoczny, a poza piłką nie miałem rodziny, która by mi pomogła. Tak było przez większą część sezonu – opowiadał zawodnik.

Triathlon podczas miesiąca miodowego

Gosens się jednak nie poddał. Pokazał Gasperiniemu, że ciężka praca potrafi zdziałać cuda. Harował jeszcze mocniej. Doprowadził swoje ciało do granic wytrzymałości i kondycji. Tak wytrenował swój organizm, że nawet krótkie urlopy są dla niego zmorą. Nie potrafi usiedzieć bezczynnie. Do tego stopnia, że podczas swojego miesiąca miodowego po ślubie, miał tak dość biernego wylegiwania się z nowo poślubioną żoną Rabeą, że wziął udział w swoim pierwszym triathlonie w życiu i go ukończył.

Swoją determinacją Gosens zapracował nie tylko na debiut w reprezentacji Niemiec, w której rozegrał dotychczas 14 spotkań, ale i transfer do Interu Mediolan, który wydał za niego blisko 30 mln euro. Wtedy obrońca zaczął zadawać sobie pytania, jak do tego doszło.

Kiedy miałem 18 lat, wciąż grałem w piłkę z moimi kolegami na wsi. Kiedy miałem 20 lat i Niemcy grali w Brazylii podczas mistrzostw świata w 2014 roku, stałem jako fan w strefie kibica w koszulce „Schweiniego” [Bastian Schweinsteiger przyp. red.]  i krzyczałem wniebogłosy, kiedy Mario Goetze zdobył decydującą o tytule bramkę. Osiem lat później stanąłem przed szansą wprowadzenia innych ludzi w stan ekstazy, w jakim wtedy byłem. Na samą myśl o tym dostaję gęsiej skórki – napisał w jednym ze swoich felietonów przed zeszłorocznymi mistrzostwami świata.

Na mundial do Kataru jednak nie pojechał. Był natomiast celnym krytykiem niemieckiej rzeczywistości i dekadenckiej atmosfery, która panowała wtedy w kraju i wokół reprezentacji. Teraz staje przed szansą wygrania Ligi Mistrzów, co wydaje się wręcz abstrakcyjne, biorąc pod uwagę, na jakim etapie znajdowała się jego kariera jeszcze dekadę temu. Gosens jest jednak najlepszym przykładem na to, że naprawdę warto marzyć.

WIĘCEJ O LIDZE MISTRZÓW:

Fot. Newspix

Urodzony z piłką, a przynajmniej tak mówią wszyscy w rodzinie. Wspomnienia pierwszej koszulki są dość mgliste, ale raz po raz powtarzano, że był to trykot Micheala Owena z Liverpoolu przywieziony z saksów przez stryjka. Wychowany na opowieściach taty o Leszku Piszu i drużynie Legii Warszawa z lat 80. i 90. Były trzecioligowy zawodnik Startu Działdowo, który na rzecz dziennikarstwa zrezygnował z kopania się po czole. Od 19. roku życia związany z pisaniem. Najpierw w "Przeglądzie Sportowym", a teraz w"Weszło". Fan polskiej kopanej na różnych poziomach od Ekstraklasy do B-klasy, niemieckiego futbolu, piłkarskich opowieści historycznych i ciekawostek różnej maści.

Rozwiń

Najnowsze

Liga Mistrzów

Komentarze

3 komentarze

Loading...