Reklama

Stamirowski: Zainwestowałem połowę majątku. Chcę, żeby Widzew wygrywał trofea

Autorzy:Jan MazurekJakub Białek

24 maja 2023, 12:58 • 24 min czytania 96 komentarzy

Dlaczego rozstały się jego drogi z Mateuszem Dróżdżem? Czy były prezes Widzewa w większym stopniu promował siebie niż klub? Jaki udział w całej aferze ma Janusz Niedźwiedź? I jak silna jest pozycja trenera RTS-u? Ile swojego majątku przeznaczył na Widzew? Jak to możliwe, że znajduje się pierwszej dziesiątce inwestujących największe pieniądze wśród prywatnych właścicieli klubów w Polsce? Czy pojawią się transfery? Kogo będzie można sprzedać? Kiedy powstanie ośrodek? Na te i na inne pytania w bardzo długiej rozmowie z nami odpowiada właściciel Widzewa Łódź, Tomasz Stamirowski, który przyjmuje nas w opróżnionym, wysprzątanym i od niedawna pustym gabinecie byłego prezesa. 

Stamirowski: Zainwestowałem połowę majątku. Chcę, żeby Widzew wygrywał trofea

Symboliczne miejsce. 

Pewnie tak. Puste…

Przypadkowo rozmawiamy akurat tutaj? 

Tak, zasoby są, jakie są, liczba miejsc spotkań jest ograniczona. Moglibyśmy też iść do mojej loży klubowej.

Reklama

Trudno będzie nam uwierzyć, że rozstawał się pan z Mateuszem Dróżdżem w dobrych relacjach. 

Nie będziemy sobie lukrować. Nasze pożegnanie nie jest jednak kwestią osobistą. Uznałem, że należy podjąć taką decyzję. Pewnie nie będziemy wysyłać sobie kartek na święta, ale nie jest to nic tak wielkiego, żebyśmy nie mogli się przywitać.

Dróżdż jako pierwszy poinformował o swoim odejściu, nie czekając na komunikat klubu. Wyszedł tym samym przed szereg.

Tak samo jak z ośrodkiem treningowym. Kibic mógł po niektórych wypowiedziach pomyśleć sobie, że już zaraz będziemy go mieć. Problem w tym, że na takiego przedsięwzięcie trzeba mieć pieniądze. A więc to takie gadanie: mamy ośrodek, akcjonariusze potrzebują tylko włożyć dwadzieścia pięć milionów…

My też przyjechaliśmy Ferrari.

A my prawie jesteśmy Barceloną. Osiągniemy ten status, jeśli będziemy wydawać setki milionów euro. Żaden właściciel nie chce się dowiadywać o czymś z prasy czy Twittera. To fundamentalna zasada. Zarząd zarządza, a właściciel nie ma prawa, by podejmować decyzje w sposób operacyjny. To musi się odbywać na zasadzie dobrej relacji.

Reklama

Miał pan wrażenie, że były prezes za bardzo afiszuje się w mediach społecznościowych? Że bardziej interesuje go własny wizerunek niż ten klubowy?

To cienka granica. Rozumiem, że pozycja w mediach społecznościowych jest ważna. Doceniam umiejętność kreowania wizerunku w social mediach, choć sam nie figuruję na Twitterze. Chyba bym zwariował. Pamiętajmy, że mam jeszcze swoją firmę. Zawsze pojawiają się komentarze i odpowiedzi, nieustannie trzeba być pod prądem, a moje doświadczenie podpowiada, że po porażce powinno się odpocząć, zaparkować pewne rzeczy. Nieustanna konfrontacja powoduje, że żyje się w napięciu. To pierwszy element. Drugi? Wielu partnerów biznesowych oczekuje innego sposobu komunikacji niż przeglądanie Twittera.

Brakowało tej komunikacji?

Brakowało. W tradycyjnym biznesie normą jest rozmowa z partnerem biznesowym, a nie pisanie czegoś na Twitterze. Każdy wpis w mediach społecznościowych niesie za sobą mnóstwo interpretacji. Ludzie często nie rozumieją intencji autora.

Spekulują. 

Jeśli żyjemy w realnym biznesie i poruszamy się w prawdziwych relacjach, najpierw trzeba pewne rzeczy pozałatwiać, a potem informować publikę. Nie można informować o sukcesach, zanim one w ogóle nastąpią, bo później jest bolesne rozczarowanie i szukanie, dlaczego coś nie wyszło i kto zawinił. 

O jakich rzeczach dowiadywał się pan z Twittera czy na podstawie artykułów od Mateusza Dróżdża?

Choćby o braku wzmocnień w zimie. Mieliśmy przed rundą pewne priorytety. Zakończyliśmy na trzecim miejscu. Mówimy sobie: chcemy ofensywnego pomocnika. Choćby tego Daniego Ramireza. Nagle dowiaduję się z wywiadu, że nie realizujemy transferów, bo mamy problemy finansowe. Nawet jeśli pojawiają się napięcia, to po prostu się dzwoni i informuje radę nadzorczą o przyczynach. Puszczenie w świat hasła „mamy problemy finansowe” jest zwyczajnie złym pomysłem. Powoduje pewien chaos. A problemów nie było. Wydawanie dostępnych środków i funkcjonowanie bez długów to nie jest problem. Prezes sam to później stwierdził.

To usprawiedliwianie własnych niepowodzeń? Kibice pytają: gdzie są transfery? Prezes odpowiada: gdzie są pieniądze?

Nie chcę dywagować o motywach, ale niestety tak to wyglądało. Rozumiem, że nie mogliśmy znaleźć odpowiedniego piłkarza, ale trzeba to wziąć na klatę. I powiedzieć: odpadł nam z listy numer jeden, numer dwa i numer trzy też, nie bierzemy więc numeru cztery, bo w lato znajdziemy kogoś lepszego. Uważam, że tego wymaga przejrzystość komunikacji. Niepotrzebne jest przerzucanie odpowiedzialności na „nie ma pieniędzy, nie robimy” i wplątywanie w to sponsorów. 

Mateusz Dróżdż lubił budować fronty?

Było ich trochę. Klub jest żywym organizmem, generuje ogromne emocje, więc funkcjonując w jego ramach, trzeba rozumieć wiele żywotnych interesów, bo nie jest tak, że wszyscy mają ten sam interes. To zawsze jest ważenie. Nie można stawiać wszystkiego zerojedynkowo – albo to, albo to. Nie, należy dbać o relacje.

Tego było za dużo. Nie oczekuję, że to będzie towarzystwo wzajemnej adoracji. Jeśli trzeba czyścić, to czyśćmy. Powiedzmy pryncypialnie, że pewne zachowania są nieakceptowalne i koniec, kropka. Tu nikt tego nie bronił. Parę sytuacji można było załatwić w sposób dyplomatyczny, a nie zerojedynkowy. A tak… Ciągle mamy otwarty jakiś front.

Po co byłemu prezesowi te konflikty? W wielu uchodził za wygranego. Na przykład w konflikcie z MAKiS-em.

Film to wina osób z miasta, ale pewne rzeczy relacyjnie nabrzmiewały. Dostawałem wcześniej takie sygnały. Nie boję się pracy z silnymi charakterami. Uważam, że Widzew ich potrzebuje. Żeby oddać Dróżdżowi, co należne: ta współpraca przez pierwszy rok była dobra. Dopiero później zaczęła się chwiać. Jeśli realizujemy swój cel i idziemy tą drogą, rozumiem, że mogą pojawić się pewne napięcia. Nie składam rąk mówiąc: no nie, ten to ma charakter…

Każdy ma swój styl. Można go akceptować lub nie akceptować. Uważam, że dla kultury działania klubu i efektywności styl Dróżdża stał się już barierą. Był skuteczny w pierwszym etapie. W kolejnym, gdy chcieliśmy wznieść klub wyżej, zaczął przeszkadzać.

Próbował pan pionizować byłego prezesa? Wskazywać kierunek, w jakim chciałby pan iść?

Pionizować? To za dużo powiedziane. To nie jest tak, że się nie komunikuję czy nie przedstawiam swoich oczekiwań. Tak, było troszkę rozmów. Ale charakteru ludzi się nie zmienia. Jak ktoś ma określoną osobowość, to nie jest tak, że jakaś rozmowa go naprowadzi. Pracuję zawodowo trzydzieści lat z różnymi ludźmi. Inwestuję w firmy. Na mojej drodze stają menedżerowie z bardzo wysokim ego. Jestem przyzwyczajony. Wiem, że czasami trzeba się wycofać i nie podgrzewać sytuacji, bo gdybyśmy się starli, pewnie nie wytrzymalibyśmy ze sobą miesiąca. Nie jest też tak, że coś narzucam.

Konferencję prasową zaczął pan od odniesienia się do naszego artykułu, w którym pisaliśmy o trudnych relacjach Janusza Niedźwiedzia z Mateuszem Dróżdżem. 

Nie było tak, że trener przyszedł i naskarżył na prezesa.

Ich trudne relacje miały jednak jakiś sposób wpływ na pańską decyzję?

Nie takie było podłoże decyzji.

Ale odbyło się pana spotkanie z trenerem Niedźwiedziem.

Odbyło, tak, ale ono było w innej sprawie. Poprosiłem trenera o spotkanie po meczu, żeby zasygnalizować, że w środę porozmawiamy na radzie nadzorczej o sporcie i dobrze byłoby, żeby się przygotował. Sytuacja, w jakiej byliśmy, kolejna porażka, słaba cała runda, wymaga określonych analiz. Była prośba rady, żeby pojawiły się takie rzeczy. Nie jest chyba też niczym nienormalnym, że właściciel może mieć kontakt z trenerem.

Kto chciał odejścia Dróżdża, czym podpadł drużynie Niedźwiedź. Kulisy zmian w Widzewie Łódź

Na tym spotkaniu nie było rozmowy o kompetencjach prezesa?

Nie, nie rozmawialiśmy o kompetencjach czy ocenie prezesa.

Wizja trenera i prezesa różniły się. Na przykład jeśli chodzi o młodych zawodników.

Wizja zawsze się różni. Trener jest nastawiony na sukces. Można wymienić go pod tym względem obok Marka Papszuna czy Daniela Myśliwca. Widzew tego potrzebuje. U nas jest trochę inaczej niż w Stali Rzeszów. Nie możemy powiedzieć sobie: mamy akademię i na niej się skupiamy. Z całym szacunkiem, ale wtedy nie przeżylibyśmy zbyt długo. Musimy dbać o pierwszą drużynę, która jest naszą wizytówką, choć strategicznie rozkwit akademii jest dla nas ważny.

Druga rzecz: rozwój graczy, których klub w przyszłości może sprzedawać. Ważne, żeby szkoleniowiec czuł, że to jedno z jego głównych zadań w ujęciu długoterminowym. Trener Niedźwiedź jest tego świadomy. Można spojrzeć na Terpiłowskiego, którego przykład pokazuje, że można podążać tą drogą. Budujemy akademię relatywnie niedługo. Nie mamy takich zasobów jak część innych klubów. Dla klubu, który awansuje z I ligi i chce o coś walczyć w Ekstraklasie, zawsze jest to jakieś zderzenie. Zawsze jest dylemat: na kogo stawiać?

Dla mnie to zderzenie jest naturalne. Dochodzi do niego w naszym klubie, nie ma co kryć. Ale nie jest to proces, którym nie można zarządzić. Mam nadzieję, że uda nam się w to wkomponować.

A w pana ocenie w wystarczającym stopniu trener Niedźwiedź stawia na młodych zawodników?

Każdy właściciel życzyłby sobie promować większą liczbę młodych piłkarzy i mieć teraz całe grono piłkarzy do potencjalnego sprzedania. Chciałbym, żebyśmy mieli Karola Czubaka, który fantastycznie pokazał się w I lidze. Osobiście jestem jednak dużym przeciwnikiem przepisu o młodzieżowcu. Obraca się on przeciwko większości klubów i przeciwko samym młodzieżowcom. Pojawia się problem z tymi, którzy tracą ten premiujący ich status. Ceny jakościowych młodzieżowców niebotycznie idą w górę. To już nie jest nawet kwestia tego, czy zapłacimy, a tego, jakie relacje będą panować w szatni. No przepraszam, jeśli młodzieżowiec oczekuje tyle, co Bartłomiej Pawłowski. Sorry, ale nie możemy tak płacić.

Było tak? 

Nie było. Podaję przykład, hiperbolizuję, choć wstępne oczekiwania niektórych agentów młodych graczy aż tak od tego nie odbiegają. Wiem, że zawsze są „wyrzucane na rybkę”. To takie patrzenie: czy potrzebują, czy są zmuszeni. Mogę tylko powiedzieć: uważam, że jest za mało klubów, które mają silne akademię. Później okazuje się, że lepsze kluby trzymają grupę graczy, którzy mogliby spokojnie grać też w innych klubach. To też powoduje sklinczowanie rynku.

Wspomniał pan o Karolu Czubaku. Odszedł, gdy przyszedł trener Niedźwiedź. Czy to nie zarzut do niego, że nie do końca się poznał na tym piłkarzu? Podobnie z Kacprem Karaskiem, którego wykupił Bruk-Bet za trzysta tysięcy złotych. 

Już wcześniej zawiązał się kontekst problemów z Czubakiem. On wewnętrznie podjął decyzję o odejściu już w sezonie, poprzedzającym przyjście trenera Niedźwiedzia, gdy występował jeszcze u nas Marcin Robak. Nie grał za dużo. Był mocno rozczarowany. Tu został popełniony błąd. Zabrakło właściwej pracy z zawodnikiem. W konsekwencji mentalnie najprawdopodobniej znajdował się w innym miejscu. Czy miał ustalony z panem Kołakowskim powrót na Wybrzeże, skąd się wywodził? Trudno mi dywagować. Na pewno wszystkie elementy, i kontuzja, i podejście, wskazywały, że chce odejść.

Trudno, żeby trener zachwycał się zawodnikiem, który jasno daje do zrozumienia, że chce być gdzieś indziej. Proszę mi wierzyć – nikt wtedy nie mówił, że trzeba zostawić Czubaka. Prezes Dróżdż też mnie namawiał do tego, bo też mi się wydawało dziwne, że podejmujemy taką decyzję. Twierdził, że lepiej dla dobra drużyny wyjdzie takie oczyszczenie. Czubak miał wtedy jeszcze roczny kontrakt. To zawsze dylemat: przedłużać czy nie?

Powiedział pan na konferencji prasowej, że Janusz Niedźwiedź ma pełne poparcie. Musiał się wzdrygnąć, gdy tego słuchał, bo historycznie patrząc – to określenie bywa niebezpieczne. 

Proszę napisać więc, że trener ma niepełne poparcie!

Nie jestem takim fachowcem, żeby śledzić wszystkie wypowiedzi na temat trenerów. Faktem jest, że Janusz Niedźwiedź może być za chwilę trenerem z najdłuższym stażem w Ekstraklasie.

Jak trener tłumaczy panu to pogorszenie wyników? 

Jeszcze parkujemy, sezon trwa, przed nami podsumowanie. Wpłynęło na to kilka momentów. Mogę przedstawić moje przemyślenia. Do meczu z Legią drużyna wyglądała bardzo dobrze. Później dotknął nas syndrom drugiego sezonu. Osiągnęliśmy bardzo wysoki pułap i gdy przyszedł kryzys, ciężko było się mentalnie pogodzić, że puchary są trochę jednak za wysokim progiem i trzeba zostać w środku stawki.

To był realny próg w tym sezonie? Powiedzieliście sobie: no to powalczmy?

Czy realny? Zdobyliśmy jesienią dwadzieścia dziewięć punktów. Musielibyśmy co najmniej powtórzyć to w rundzie wiosennej, a pamiętajmy, że nie wygraliśmy żadnego meczu z drużyną z pierwszej czwórki.  Rzadko się zdarza, że drużyna nie wpadnie w kryzys: nam przytrafiło się to na wiosnę.

Wyjaśnienie kryzysu? Mogę dywagować na temat wirusa czy innych czynników, jak boiska treningowe w zimie, drużyna straciła trochę dynamiki. Potem jest taka spirala. Wiele elementów się na to składa. Szkoda, bo patrząc, ile mamy punktów, czterdzieści jeden, mogliśmy spokojnie Piasta wyprzedzać. Piąte miejsce przy pewnych okolicznościach było realne. I to nie jakichś okoliczności ze świata fantazji, ale normalnych. 

W którymś momencie odczuł pan lobbing prezesa za zwolnieniem Janusza Niedźwiedzia? 

Pojawiły się napięcia, choć przypominam, że był przekaz prezesa, że trener może przegrać wszystkie mecze…

To było szczere?

Nie wiem. Trudno mi dywagować, czy ktoś mówi szczerze. Taki przekaz był medialny. Powiedzmy sobie uczciwie: problem atmosfery w klubach pojawia się podczas porażek. Łatwo się poklepywać po plecach, gdy wygrywamy. Gdy zaś przegrywamy, każdy chciałby troszkę inaczej. Dla mnie to zrozumiałe. Zrzucam to na karb zmęczenia sezonem i całą zaistniałą sytuacją.

Jak prezes mówi, że trener może przegrać wszystkie mecze, to mamy wrażenie, że chce wypaść na tego cierpliwego… A w lidze, która zwalnia szkoleniowców na potęgę, każdy przejaw cierpliwości jest bezcenny.

Różne są motywy. Czasem taka wypowiedź ma na celu budowanie trenera. Uważam, że to zostaje w głowach. Takie słowa mają przekaz: w zasadzie już osiągnęliśmy cel.

Koniec sezonu. 

Wszyscy spoczywają. Na początku mówiliśmy, że nie walczymy tylko o utrzymanie, po drodze wyznaczymy sobie kolejne cele.

Jaki cel można było postawić? 

Chociażby taki, żebyśmy mieli więcej zwycięstw niż porażek. Albo próba zdobycia pięćdziesięciu punktów. Albo walka o tytuł rewelacji sezonu z Wartą Poznań. Tego zabrakło. Celem stało się: teraz to możemy przegrywać.

Czy to było usprawiedliwienie porażek? Nie wiem. Mogę opowiedzieć tylko o mojej obserwacji biznesowej.

Nie mógł pan narzucić takiego celu albo jakkolwiek go zaproponować? 

Trzymam się raczej z tyłu. Uważam, że jeśli prezes mówi „my przegrywamy”, a właściciel zaraz się odzywa „to my teraz wygrywamy”, tworzy się w klubie chaos. Ale to, że o czymś nie mówię głośno, nie znaczy, że się z pewnymi rzeczami identyfikuję. Ale jeśli takie słowa padają, to niekoniecznie muszę od razu wkraczać. Kibice sami nie wiedzieliby, jak to interpretować. To dla nich sygnał: oni tam w ogóle nie wiedzą, co robić. Zresztą, jeśli już mam uwagi, to komunikuję je zwykle wewnętrznie.

Na konferencji zdementował pan nasze hasło, jakoby trener Niedźwiedź stracił szatnię. I o ile to ryzykowne stwierdzenie, bo właściwie nie sposób dokonać jakiejś jednoznacznej definicji takiego sformułowania, to jak piłkarze przyjęli informację o zwolnieniu prezesa? 

Piłkarz musi być przyzwyczajony, że czasami następują przetasowania na szczeblu prezesowskim. Żyjemy w środowisku, gdzie w ogóle zmiany są nieuniknione. Nie będę tworzył bariery. Jeśli prezes chce się pożegnać, to niech się pożegna, blokowanie tego byłoby nieeleganckie. W pełni rozumiem, że mamy ostatni mecz i dla części piłkarzy to pytanie o motywy.

Spotkałem się z radą drużyny, przekazałem wyjaśnienia. Trudno mi docierać do każdego z osobna, choć jak będzie potrzeba, to jestem do dyspozycji, nie unikam spotkań. Każdy piłkarz chciałby funkcjonować w środowisku, które jest stabilne i ułożone. To normalne. Nie chciałbym za daleko iść, że od razu trener stracił szatnię.

A nie niepokoi pana to, że średnia pracy prezesa w Widzewie w ostatnich latach nie jest zbyt długa? Ludzie rządzący piłką lubią mówić, że kluczowe jest obsadzenie stanowisk odpowiednimi ludźmi. 

Raków też nie ma przesadnie długiej kadencji prezesów. Po przejęciu klubu określiliśmy umiejętności, które były konieczne. Uporządkowaliśmy struktury i procedury. Dalszym wyzwaniem dla takiego klubu jak Widzew jest nie tylko walka o utrzymanie, ale marsz w górę stawki. I wykorzystanie niewątpliwego atutu: naszej społeczności. Przy tych elementach wymagaliśmy nieco innych kompetencji.

Tu akurat prezes się sprawdzał, miał dobry kontakt ze społecznością Widzewa. 

Wiele elementów składa się na społeczność Widzewa…

Mieliśmy na myśli trybuny.

Są jeszcze sponsorzy, miasto i tak dalej. Proszę pokazać mi klub, który dobrze funkcjonuje bez prawidłowej relacji z miastem. Środowisko jest szerokie. Mamy wielu interesariuszy, o których trzeba zadbać. Kontakt z kibicami? Oczywiście, to kluczowa sprawa. Mając wypełniony stadion, musimy o nich pamiętać. I to nie tylko za pośrednictwem przekazów, ale też tego, żeby drużyna trzymała poziom. Proszę mi wierzyć, że na nic zdadzą się wszelkie starania, jeśli zespół będzie przegrywał kolejne mecze.

Relacje z miastem w zasadzie nie istnieją. Wini pan za to Mateusza Dróżdża? 

To bardziej złożona sprawa. To nienormalna sytuacja, gdy miasto uznaje, że nie zamierza rozmawiać z prezesem klubu. Duża jest też wina po stronie zmanipulowanego filmu. Czy można było tego uniknąć? Może przy lepszych umiejętnościach dyplomatycznych coś takiego by się nie zadziało? Trudno jest mi dywagować. To gdybanie. Faktem jest, że tkwimy w sytuacji, w której relacje trzeba naprawić, ale to kwestia chęci obu stron.

Jaki ma pan pomysł na to odbudowywanie?

Trzeba jasno zakomunikować potrzeby klubu i zobaczyć, czy zostaną one zaadresowane. Samorządy znajdują się w trudnej sytuacji, ale to nie jest przecież tak, że oczekujemy nie wiadomo ile i chcemy dostawać tyle, co Śląsk Wrocław, czyli rocznie trzynaście czy czternaście milionów. Nie powiemy do pani prezydent, że skoro łódzkie zoo fajnie działa, to powinno sponsorować Widzew.

Rozbijamy się o proste rzeczy. Chcemy, by ktoś przystrzygł trawę, zapewnił słupki i naprawił dziury w boisku. W pewnym momencie trzeba iść wyżej i powiedzieć: hola, hola, jeśli miasto chce mówić, że zapewnia infrastrukturę z XXI wieku, to jest duża rozbieżność pomiędzy takim hasłem, a tym, co faktycznie mamy.

Więcej w tym złej woli magistratu czy nieudolności prezesa? 

Nie można tego stawiać na szali. To nie jest tak, że nikt się nie starał. Widzew nie jest ulubieńcem miasta z wielu przyczyn. Musi poprawić się komunikacja. To tak, jak z główną lożą VIP, której jako klub nie byliśmy dysponentem. Dla mnie to absurd. Nigdy nic takiego nie powinno się zdarzyć. Jesienią, czyli w najlepszym okresie, jeśli chodzi o promocję i budowanie relacji ze sponsorami, to miejsce było zamknięte. Miałem niby wynajętą lożę obok, ale aż wstyd było zapraszać gości, którzy widzieli, że ta największa loża stoi pusta. Proszę mi wierzyć, to nie buduje dobrego związku. Wiele podmiotów, nie oszukujmy się, ma jaką więź z miastem. Dla wielu istotnym jest, żeby klub nie szedł po bandzie, bo obawiają się, że odbije się to na nich rykoszetem.

Pytanie o ośrodek. Mówi pan, że nie wyłoży dwudziestu pięciu milionów z własnej kieszeni. Jaki jest pomysł na pozyskanie tych środków? O Mateuszu Dróżdżu panowała opinia, słuszna czy nie, nie wiemy, że ze względu na swoje powiązania dowiezie rozmowy na poziomie politycznym. 

Fajnie, że ktoś jest gwarantem, ale mogę oceniać tylko realne fakty, a te z ostatniej rady są takie, że oprócz możliwości ubiegania się o dotacje, innych środków pomocowych nie ma. Też mogę jechać i rozmawiać. Klub jest otwarty na rozmowy. Nie narzekałbym, gdyby pojawił się ktoś z przekazem: „proszę bardzo, to pieniądze na wasz ośrodek”.

Zawsze sobie myślałem, że będzie to kombinacja wkładu własnego, kredytu i środków dotacyjnych. Jesteśmy w stanie poskładać tę kwotę. Tego się nie boję. Potrzebny jest czas i materiały. Nie pójdziemy do banku bez prostego planu finansowego i rozpisanego pomysłu. Fajnie deklarować, ale na końcu najważniejsze są pieniądze.

Czyli na ten moment nie ma żadnego planu? 

Plan jest.

Bardzo ogólny. 

Jeśli przy budowie takiego projektu właściciel nie wie, jakie rozmowy prowadzi prezes, to jak mamy to efektywnie zrobić? Jeśli ktoś ma kłaść pieniądze, to musi wiedzieć, na co, jakie są szanse na dodatkowe wsparcie, jak budujemy strukturę prawną projektu i jakie ma to ryzyka dla klubu. To oczywiste dla każdego.

Budowa nowego obiektu to tylko fakt medialny?

Nie ma w tym planie żadnej fikcji. Mamy dobrą komunikację z gminą i zaangażowanego wójta. Wiemy, co chcemy wybudować od strony budowlanej, jesteśmy dobrze przygotowani. Program dotacyjny zawiera kryteria formalne, które trzeba spełnić, więc musimy wszystkie rzeczy sobie zbudować i poskładać, zaczynając od oceny, co możemy robić etapami.

Chęci nie brakuje. 

Irytuje mnie tylko, że mógłbym pracować nad tym od dwóch czy trzech miesięcy, a czas mija i wciąż nie wiem, na czym stoję od drugiej strony, trzeba będzie to jakoś uchwycić.

Ile czasu potrzeba do sfinalizowania takiego projektu?

Nie zrobimy tego bez środków dotacyjnych i zależy to od wiedzy na temat możliwości ich pozyskania.

Dwa lata? Pięć lat? Dziesięć lat?

Cracovia budowała ośrodek w Rącznej przez pięć lat.

I mówiło się, że to długo. 

Realnie to pewnie trzy czy cztery lata. Pytanie, czy ma to sens. Uzyskanie samych zgód może potrwać nawet osiemnaście miesięcy. Nie możemy zakładać jednak, że samo powstanie ośrodka w Bukowcu rozwiąże wszystkie nasze problemy, dlatego zadbaliśmy, żeby w międzyczasie Widzew kierował się odpowiednią pragmatyką działania. To muszą być równoległe projekty, które w pewnym momencie zostaną ze sobą zintegrowane i zespolone.

Pojawią się nowe koszty.

Niedawno prezes Jagiellonii Białystok głośno wypowiadał się o kosztach prowadzenia akademii i całej otaczającej jej infrastruktury. Podobne stanowiska prezentowali zresztą działacze Pogoni Szczecin czy Wisły Kraków. To jest realny problem, który powinien zostać w jakiś sposób rozwiązany, bo w samej Ekstraklasie występuje czternaście klubów z nadzorem finansowym. Widzew jest akurat wśród czterech organizacji wolnych od takiej kurateli, ale jak kluby, które potrafią przynieść sto czterdzieści milionów straty w ostatnim sezonie i mieć nierozliczone siedemset milionów w sprawozdaniach finansowych, mają budować ośrodki?

Liga czerwonego Excela. 

Michał Świerczewski jest bardzo bogaty, ale przecież nie wbuduje z własnych środków stadionu dla Rakowa. Nie uważam, żeby w tym wypadku prywatny właściciel musiał wykładać pieniądze na infrastrukturę, bo rozumiem, że korzysta na tym jego klub, ale z drugiej strony stadion pełni ważną rolę społeczną, trochę jak teatry czy kina. Najwygodniej byłoby dla nas funkcjonować na już wybudowanej i przez nas wynajmowanej strukturze obiektów. Budowanie, finansowanie i utrzymywanie infrastruktury przerasta większość klubów. Mówię to wprost. Nie zamierzam położyć tego klubu, rozkładać bezradnie rąk i tłumaczyć nowopowstały olbrzymi deficyt, który podważa sens istnienia całego projektu.

Widzew jest klubem stabilnym finansowo, ale czy perspektywicznym?

Patrzę sobie często na zobowiązania polskich klubów w relacji do majątku obrotowego i niewiele jest ekstraklasowych organizacji, które na koniec sezonu nie rolują i nie spłacają z kolejnych transzy za prawa telewizyjne. W tej kwestii Widzew jest w czubie stawki, a czy jest perspektywiczny? Zawsze powstaje pytanie, czy lepiej najpierw osiągnąć sukces sportowy i pozyskać z tego środki finansowe, czy regularnie sprzedawać  zawodników. Taka prawda, że kluby mają ograniczone możliwości generowania przychodów i stosunkowo szybko docierają do swojego sufitu. Drogą do budowania perspektyw jest dobra praca w pionie sportowym.

Mateusz Dróżdż wyliczał, że Widzew, choć sprzedaje rekordową liczbę karnetów, pozyskuje z nich pięć milionów rocznie czyli dokładnie tyle, ile wynosi koszt organizacji meczów. To ten sufit?

Obiektu rozbudować nie sposób, więc jeśli trybuny są wypełnione posiadaczami karnetów, jedynym środkiem na ewentualne zwiększenie przychodów z dnia meczowego jest podniesienie cen. Zawsze będę jednak powtarzał, że moim priorytetem jest pełen stadion. Pewnie więcej zarobilibyśmy, gdybyśmy podwyższyli opłaty za bilety o pięćdziesiąt procent i pogodzili się z siedemdziesięcioprocentową frekwencją, ale dla mnie najwyższą wartością jest ten tłum kibiców. Jesteśmy klubem o korzeniach robotniczych. Nie będziemy odżegnywać się od tradycji, żeby cynicznie maksymalizować zyski.

Jest to jednak trochę dziwne, że na Widzew przychodzi taka masa zaangażowanych kibiców, a przychód z dnia meczowego jest tak niewielki.

Nie jest „niewielki”, sprzedajemy bilety, wliczmy loże, dodajmy układy biznesowe. To też bardzo mylne, żeby zestawiać budżety dwóch klubów z pominięciem struktury. Zarabiamy netto, tak samo jak sprzedaż towaru w sklepie. Pewnie, że lepiej zbratać się ze spółką skarbu państwa, która wyłoży dwadzieścia milionów złotych, jak KGHM w Zagłębiu. Brakuje rozróżnienia, które pieniądze są nieobarczone kosztami, a które tylko fajnie wyglądają na papierowym budżecie, bo co z tego, że sprzedajmy za dwa miliony złotych, jeśli dostajemy z tego dziesięć procent, czyli jakieś dwieście tysięcy złotych. Tego nikt nie widzi.

Kto jednak ma stabilnie funkcjonować w polskiej piłce, jeśli nie Widzew? Przypomnę: czternaście ekstraklasowych klubów ma nadzór finansowy. Nadchodzą trudne czasy. Niektórym otworzą się oczy. Wciąż duże jest prawdopodobieństwo nadejścia kolejnego „Czarnego Łabędzia”, jak COVID czy wojna na Ukrainie. W coraz trudniejszej sytuacji są samorządy. Zwiększyło się ryzyko, że kluby zaczną upadać. Można podjąć szereg działań, żeby naszej piłce pomóc, na przykład wprowadzenie zwolnień podatkowych, które sprawiłby, że wynagrodzenia dla zawodników na boiskach Ekstraklasy stałyby się atrakcyjne na tle innych krajów. Wymaga to refleksji.

Co finansowo blokuje Widzew?

W prawie wszystkich sektorach mamy lepsze przychody niż Raków. Wyjątek jest jeden: przychody ze sportu, które składają się z wyników, zdobywanych trofeów i transferów wychodzących. W swoim pierwszym sezonie w Ekstraklasie zajęli dziesiąte miejsce, ale już pół roku później sprzedali Kamila Piątkowskiego do Austrii za pięć milionów euro. To są naprawdę duże pieniądze. Tak samo w innych przypadkach. Anglicy kupili Kacpra Kozłowskiego za jedenaście milionów euro i widać było korelację między tym transferem a większą odwagą Pogoni w działaniach rynkowych.

Widzew docelowo chce sprzedawać za kilka milionów euro?

Każdy chciałby sprzedawać za kilka milionów euro.

Pytanie, czy jest na to plan?

Są tylko dwie ścieżki: albo klub jest w czołówce tabeli i gra w europejskich pucharach, albo jego zawodnik dostaje powołania do reprezentacji. Płaci się za jednostki wybitne na lokalną skalę, do tego najczęściej na najbardziej eksponowanych pozycjach i w wieku od dziewiętnastu do dwudziestu trzech lat, na takich piłkarzy jest aktualnie największy popyt.

Wypadałoby stawiać na wychowanków. 

Ostatnio poprosiłem o analizę, ile kluby zarabiają na sprzedaży wychowanków, a ile na zawodnikach pozyskanych i statystyka była dosyć równa, niemal tyle samo kluby wyciągały za jednych i za drugich.

Nie ma presji na „swoich”?

Pewnie, że lepiej mieć wychowanków, ale do tego trzeba czasu.

Patrzy pan jednak na skład Widzewa i nie za bardzo rzucają się w oczy nazwiska młodych zawodników, których już niedługo będzie można spieniężyć na rynku transferowym. 

Powiem delikatnie: musimy nad tym popracować.

Może stoperzy?

Pozytywnie zaskoczyli mnie Serafin Szota i Mateusz Żyro. Jestem z nich bardzo zadowolony, ale jest troszkę do popracowania.

Szota: Po debiucie w Ekstraklasie rozbeczałem się jak dziecko, bo wreszcie się udało

Na swojej pierwszej konferencji prasowej powiedział pan, że przeznaczy pan połowę swojego majątku na Widzew. Jak aktualnie wygląda ta proporcja?

Mój majątek nie maleje. Udaje mi się go nie roztrwaniać, a nawet staram się regularnie go powiększać. Nie mam jakichś wysokich potrzeb konsumpcyjnych. Prowadzę skromny tryb życia. Być może wartościowo mogłoby wyjść więcej niż początkowo deklarowałem. Muszę postawić sobie jednak barierę, bo jeśli w piłce nożnej się tego nie zrobi…

Studnia bez dna. 

Studnia bez dna, ale prawda jest taka, że jestem pewnie w pierwszej dziesiątce inwestujących największe pieniądze wśród prywatnych właścicieli polskich klubów.

Zamieniamy się w słuch. 

Jest jedenaście klubów prywatnych w Ekstraklasie, w I lidze też kilka czołowych – Wisła, ŁKS czy Bruk-Bet. Można dywagować, absolutnie nie chodzi tu jednak o ściganie się, panuje między nami szacunek, bo to bardzo trudna materia.

Czuje pan czasami presję pogrzebania tego założonego przez siebie limitu finansowego dla zrealizowania jakiegoś piłkarskiego celu czy marzenia związanego z Widzewem?

Najpewniej będzie tego wymagała budowa ośrodka w Bukowcu.

Kibice zawsze będą marzyć o środkach wykładanych na pierwszą drużynę. Transferach, pensjach, gwiazdach…

Może, może, panuje duża presja, rola takiego właściciela jest bardzo niewdzięczna, bo oczekiwania kibiców naturalnie wyprzedzają możliwości władz klubu. Rzadko zdarza się, że funkcjonuje się w atmosferze nieustającego pasma sukcesów. Naprawdę nie obrażę się też, jeśli ktoś zadzwoni i powie, że ma olbrzymie pieniądze, które chciałby zainwestować w Widzew.

Tak?

Mogę usunąć się w cień i działać na uboczu, jeśli tylko miałbym pewność, że taka inwestycja będzie sprzyjać dobru samego Widzewa.

W pana projekcji przyszłości Widzew należy do pierwszej trójki najlepszych klubów w Polsce? 

Chcę, żeby Widzew wrócił na tron i znów był mistrzem Polski, choć czeka nas do tego sporo pracy. Liverpool czekał trzydzieści lat, Napoli też długo…

Mówi pan też, że w przyszłym sezonie Widzew nie może grać o utrzymanie. 

Budżet mamy na poziomie środka Ekstraklasy.

Dziewiąty najwyższy. 

Za to potencjał kibicowski plasuje nas w topie.

Czyli?

Naszym głównym celem będzie powrót do stylu i wyników z jesieni, ale realnie możemy zakładać sobie rozgoszczenie się w środku tabeli. Uważam zresztą, że w kolejnym sezonie powstaną trzy grupy. Pierwsza: silna sportowo i premiowana najwyższym zastrzykiem gotówki, rzeczywiście odstająca od całej reszty, w składzie – Raków, Legia, Lech i Pogoń. Druga: rozciągnięty środek, złożony z klubów o podobnych budżetach, kadrach, ambicjach, gdzie powinien znajdywać się Widzew. Trzecia: kluby trochę dyżurne, znowu pojawią się uboższe Warta i Stal, a także zespoły balansujące między Ekstraklasą a I ligą.

Zależy nam na konkurowaniu z podobnymi sobie i przesuwaniu się w tabeli. Nie uważam, żeby Widzew miał mniejsze możliwości niż np. Piast, Jagiellonia czy Radomiak. Ubolewam tylko trochę, że Legia posypała się w poprzednim sezonie, a nie w tym…

Są pieniądze na transfery?

Są na wzmocnienia i pozyskanie zawodników. Powinniśmy być konkurencyjni na tle klubów z którymi bezpośrednio konkurujemy. Pamiętajmy, że w drużynie zostaje większość piłkarzy, którzy w rundzie jesiennej grali bardzo ładną piłkę i zajmowali trzecie miejsce w tabeli. 

Prezes Dróżdż kłamał zimą, kiedy mówił, że nie ma środków na rynkowe ruchy?

Można było działać, a nie uzależniać się od odejść. Rozchodziło się głównie o kwestię ofensywnego pomocnika. Wyraźnie mówiłem, że jak będzie taka konieczność, udzielę pożyczki. Ale nie różniliśmy się w podejściu by nie robić transferów na siłę – w zimie zawsze jest mniejsza dostępność dobrych zawodników.

Powiedział pan, że „prowadzi skromny tryb życia”, a jednak jest pan właścicielem klubu piłkarskiego, a jest to pewna ekstrawagancja. Widzew jest dla pana trochę formą luksusowej zabawki?

Kontroluję, ile majątku przejadam, a przecież działam jeszcze aktywnie zawodowo – w moim biznesie doświadczenie jest cenne. Nie potrzebuję też kolekcjonować samochodów czy domów.

Po co samochody czy domy, jak można mieć klub!

Nie zmienię już swojego stylu życia. Zawodowo jestem w fantastycznej branży. W najgorszym scenariuszu włożę w ten projekt trochę milionów. I to tyle, nie zrujnuję się, jeśli po prostu nie spełnię się tym zadaniu, nie będę brnął na siłę i bezcelowo do końca. Z Widzewem jestem od czterech dekad, pierwszy raz poszedłem na mecz w 1978 czy 1979 roku, pamiętam spotkanie z Liverpoolem.

Kawał historii. Patrzę na ten stadion, obserwuję te tłumy kibiców, tak powinna wyglądać piłka nożna. I jeszcze chciałoby się więcej. Szuka się tego sukcesu. Tysiące ciężkich chwil dla tego jednego wynagradzającego wszystkie trudy momentu triumfu. Marzę, żeby Widzew znów wygrywał i wznosił trofea.

ROZMAWIALI JAKUB BIAŁEK I JAN MAZUREK

Czytaj więcej o Widzewie Łódź:

Fot. Newspix

Urodzony w 2000 roku. Jeśli dożyje 101 lat, będzie żył w trzech wiekach. Od 2019 roku na Weszło. Sensem życia jest rozmawianie z ludźmi i zadawanie pytań. Jego ulubionymi formami dziennikarskimi są wywiad i reportaż, którym lubi nadawać eksperymentalną formę. Czyta około stu książek rocznie. Za niedoścignione wzory uznaje mistrzów i klasyków gatunku - Ryszarda Kapuscińskiego, Krzysztofa Kąkolewskiego, Toma Wolfe czy Huntera S. Thompsona. Piłka nożna bezgranicznie go fascynuje, ale jeszcze ciekawsza jest jej otoczka, przede wszystkim możliwość opowiadania o problemach świata za jej pośrednictwem.

Rozwiń

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
1
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Ekstraklasa

Ekstraklasa

Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Jakub Radomski
1
Droga Kapralika wiedzie przez Górnika. „Może być wart więcej niż 10 milionów euro”

Komentarze

96 komentarzy

Loading...