Widok znanych twarzy na trybunach nie dziwi pewnie nikogo. Ale w Stanach Zjednoczonych gwiazdy świata muzyki oraz filmu wielokrotnie zostają wizytówkami czy ambasadorami swoich ulubionych drużyn. A nawet więcej: stanowią istotną część widowiska. Do tego stopnia, ze już po zakończonych spotkaniach NBA więcej mówi się o nich, niż o boiskowych wydarzeniach.
Przykładów nie trzeba daleko szukać. Na początku tygodnia, po zakończeniu starcia Denver Nuggets z Phoenix Suns w półfinale konferencji zachodniej, tematem numer jeden w amerykańskich mediach nie był wynik czy popisy gwiazd. A zamieszanie przy linii bocznej. Nikola Jokić próbował wyrwać piłkę z rąk jednego z kibiców, po czym lekko go odepchnął. Tym kibicem okazał się jednak Matt Ishbia, a więc… właściciel Phoenix Suns.
To co było kluczowe w tej sytuacji: Ishbia nie chciał łatwo pozbyć się piłki, żeby Denver Nuggets nie mogli ruszyć z kontratakiem. Wszystko i tak skończyło się jednak dyskusją o ewentualnym zawieszeniu Jokicia na jeden mecz, a w końcu karą finansową dla Serba – opiewającą na 25 tysięcy dolarów.
Oczywiście Ishbia do grona kibiców-celebrytów się idealnie nie wpisuje, bo jest – jakby nie patrzeć – częścią Phoenix Suns. Ale niedawne zamieszanie i tak pokazuje, że NBA to pewnie jedyna liga na świecie, w której jednostkom na trybunach przykuwa się aż taką uwagę.
Spis treści
Skąd oni się biorą?
Jak wygląda droga, przez którą celebryci trafiają na mecze NBA?
To pytanie jest o tyle zasadne, że najbardziej „zaszczytne” miejsca na trybunach, czyli te na wysokości parkietu, są w NBA nie tylko bardzo drogie, ale po prostu trudno dostępne. Nawet jeśli będziemy mieć kilkanaście tysięcy dolarów w kieszeni, raczej nie uda nam się zwyczajnie kupić biletu na spotkanie Los Angeles Lakers, który pozwoli nam siedzieć kilka metrów od biegającego w prawo i lewo LeBrona Jamesa.
Bierze się to z dwóch rzeczy: po pierwsze, osób, które są w stanie wykosztować się na taką wejściówkę, mieszka w Stanach Zjednoczonych bardzo dużo. A nic nie mówi „jestem gwiazdą, patrzcie na mnie” tak głośno, jak znalezienie się w pierwszym rzędzie krzesełek na meczu NBA. Po drugie, sporo miejsc na trybunach jest zarezerwowanych dla posiadaczy całosezonowych biletów. Im rejonu też nie zajmiemy.
„Przeciętni” zjadacze chleba stoją tu zatem na straconej pozycji. Ale celebryci? Często są po prostu zapraszani na mecze NBA przez… same zespoły. To też w końcu część promocji, o której kluby we współczesnym świecie zapominać nie mogą. Zdjęcie, na którym widać, że gościem na meczu danego zespołu była – przykładowo – Rihanna, roznosi się po social mediach równie dobrze, jak jakiekolwiek punkty zdobyte przez koszykarza.
Bywa jednak również, że celebryci sami płacą na bilety i to kilka razy więcej niż podaje cennik. A czasem są po prostu oddanymi kibicami danej drużyny i nie omijają prawie żadnego jej meczu, w czym pomaga im wejściówka na cały sezon.
Takich postaci jest zresztą dość sporo. Zacząć musimy od jednego z największych aktorów w historii Hollywood.
Wizja, która powstała w Los Angeles
Kreowanie widowiska, którego celebryci są istotną częścią, to nic nowego w NBA. Pionierem na tej płaszczyźnie był Jerry Buss. Czyli biznesman, który w 1979 roku zakupił Los Angeles Lakers. Jego marzeniem było, żeby mecze klubu z Miasta Aniołów stały się wydarzeniem przyciągającym gwiazdy kina, muzyki czy mody.
W tym celu Buss stworzył „Forum Club” – inicjatywę, w ramach której znane osobistości mogły spotkać się na obiekcie Lakers (The Forum), jeszcze przed meczem, na drinka i miłe spędzenie czasu. Jak to opisywał dziennikarz Vincent Bonsignore – w tamtych czasach klimat na meczach Lakers stanowił mieszankę gali rozdania Oscarów, z domieszką rezydencji Playboya oraz Studia 54.
Plan Bussa zatem powiódł się idealnie. Niegdyś najbliżej parkietu w NBA znajdowali się… przedstawiciele mediów, którym najbardziej zależało na „dobrym widoku”. Same bilety kosztowały natomiast koło kilkudziesięciu dolarów. Takie realia jednak uległy zmianie i nigdy nie wróciły.
Oczywiście nie wszystkie zespoły z miejsca poszły w ślady Lakers. Ale w końcu miejsca w pierwszym rzędzie trybun powszechnie zyskały status elitarności. A ten oczywiście działał jak magnes na celebrytów. Zanim to wszystko jednak nastąpiło, zagorzałym fanem koszykówki był już Jack Nicholson. Człowiek, który jak nikt inny wpisuje się w charakterystykę „kibica-celebryty”. Hollywoodzki aktor na meczach Lakers zaczął pojawiać się już w latach 70. Jego czasy świetności w zawodzie zbiegły się niejako z sukcesami zespołu z Los Angeles. W pewnym momencie istotnym elementem strategii Bussa stało się dopilnowanie, aby… Nicholson jak najczęściej zajmował miejsce na trybunach.
To zresztą nie było trudne, bo sam Jack tak układał swój kalendarz, biznesowe spotkania oraz czas na planie filmowym, aby nie omijać meczów swoich ulubieńców (czasem zostawał w hali i dłużej, zdarzyło mu się przerwać wywiad młodego Kobego Bryanta) . W ostatnich latach co prawda – w dużej mierze z powodu kwestii zdrowotnych – 86-letni aktor nieco zniknął z radaru. Ale gdy w ubiegłym tygodniu gościł na meczu Lakers z Golden State Warriors, nie umknęło to uwadze nikomu. Moment na przywitanie się z Nicholsonem, poświęcił nawet LeBron James.
Warto zaznaczyć, że obecność Nicholsona na meczach NBA, nie wygląda już tak samo jak kiedyś. Po pierwsze, zrezygnował ze swoich kultowych ciemnych okularów. Po drugie, nie ma już siły, aby żywiołowo reagować na wydarzenia boiskowe oraz wykłócać się z sędziami (co było dla niego bardzo charakterystyczne). Ale można zażartować, że wciąż jest talizmanem „Jeziorowców”, bo ci w tym sezonie wygrali wszystkie trzy spotkania, na których pojawiał się 86-latek.
Nicholson to jednak oczywiście nie rodzynek. Zapalonym kibicem Lakers jest też Snoop Dogg, który od czasu do czasu gości nawet w studiach telewizyjnych, aby w roli eksperta wypowiadać się na temat koszykówki. Wspomnieć możemy również o Leonardo Di Caprio, Michaelu B. Jordanie, Ice Cubie czy członkach Red Hot Chilli Peppers (Flea i Anthony Kiedis) – oni również wielokrotnie pojawiają się na wielkim telebimie podczas spotkań Jeziorowców.
A kim są najbardziej rozpoznawalni kibice innych zespołów?
Wróg Jordana, Pippena i Reggiego, który nie był koszykarzem
Tak jak Nicholson przez dekady stanowił wizytówkę Lakers, tak podobną renomą w środowisku New York Knicks cieszył się inny człowiek kina, czyli Spike Lee. Reżyser filmów jak „Malcolm X” czy „Rób, co należy” jest posiadaczem całosezonowego karnetu na mecze drużyny z „Wielkiego Jabłka” od 1985 roku. Ale Knicks kibicował tak naprawdę od wczesnego dzieciństwa, kiedy sława i pieniądze były mu kompletnie obce.
Co jednak ciekawe, Lee wychowywał się nie na Manhattanie, a… w Brooklynie. W teorii od kiedy do tej dzielnicy Nowego Jorku przenieśli się Nets (wcześniej grający w New Jersey), Spike miał prawo odnaleźć swój nowy ulubiony zespół. To nigdy nie przyszło mu do głowy. – Szkoda, że nie dostaję dolara za każdym razem, kiedy ludzie mnie o to pytają. Miałbym fundusze na kolejny film. Ale nie, nie i nie. Jestem pomarańczowy i niebieski – mówił.
Spike’a Lee nie jest trudno znaleźć w tłumie. W przeciwieństwie do większości celebrytów na meczach jest zawsze ubrany „po kibicowsku”. Czyli w barwach Knicks. Nigdy też nie wyzbył się, ani nie obraził się na swój zespół, mimo tego, że ten przez lata znajdował się w kryzysie. Kiedy na przykład Michael Rapaport – znany aktor oraz komik z Nowego Jorku – swego czasu w wyrazie frustracji… przerzucił się na Brooklyn Nets.
Ze Spikiem Lee wiąże się też sporo kultowych momentów w historii nowojorskiej ekipy. W 1994 roku, w trakcie meczu play-offów, to właśnie w jego kierunku Reggie Miller z Indiany Pacers wykonał gest „duszenia” – odpłacając się reżyserowi za wcześniejsze pyskówki. 66-latek swego czasu był też na celowniku graczy Chicago Bulls. Michael Jordan w 1996 roku po zdobyciu kluczowych punktów mu pomachał, a Scottie Pippen tuż po wsadzeniu piłki nad Patrickiem Ewingiem, zbliżył się do trybun i krzyczał w kierunku amerykańskiego twórcy filmowego „siadaj na dupie”.
Lee od lat jest zagorzałym krytykiem działań Jamesa Dolana, właściciela Knicks. I nie ma co ukrywać: nie wzbudza aż takiej sympatii jak Nicholson, zarówno wśród koszykarzy, jak i innych kibiców. Ale jego oddanie może wzbudzać podziw. Gdyby jednak z jakiegoś powodu miałoby zabraknąć go na meczach Knicks, szybko znaleźliby się jego godni następcy w roli „celebryckiej wizytówki” klubu.
Drużynie z Nowego Jorku zaciekle kibicują bowiem też komicy Pete Davidson, Jon Stewart i Chris Rock, aktor Ben Stiller czy były tenisista John McEnroe. Wielkim miłośnikiem Knicks zwykł być również inny wybitny twórca filmowy, Woody Allen, którego jednak na meczach już nie ujrzymy. Wszystko przez konflikt ze wspomnianym Jamesem Dolanem – który odebrał mu „vipowskie przywileje” ze względu na odmowę promocji działalności charytatywnej Knicks.
Świat rapu i świat koszykówki zawsze są blisko
„Zawodnicy chcą być raperami, a raperzy chcą być zawodnikami” – to słowa Lil Wayne’a, które zdecydowanie znajdują odzwierciedlenie w środowisku NBA. Nie jest w końcu żadną tajemnicą, jaki gatunek muzyki najczęściej pojawia się w szatniach, podczas sesji treningowych czy przed meczami, w których uczestniczą gracze najlepszej ligi świata.
Gust muzyczny to jedno, a czym innym są relacje, które łączą koszykarzy z gwiazdami rapu. Postaciom jak J Cole czy Chris Brown zdarza się w okresie letnim… pojawiać się na treningowych gierkach z zawodnikami NBA. Ten pierwszy zresztą nawet posmakował nieco (z naciskiem na „nieco”) profesjonalnej koszykówki – rozegrał parę meczów w barwach Patriots Basketball Club w lidze afrykańskiej, a także w Scarborough Shooting Stars w lidze kanadyjskiej.
Tłumacząc jeszcze powiązania między tymi dwoma światami: koszykówka może też oczywiście stanowić inspirację w tworzeniu muzyki. Drake rapował „Wet, Like I’m Book”, odwołując się do Devina Bookera z Phoenix Suns, a to tylko jeden z dziesiątek przykładów jego „koszykarskich nawiązań”. Natomiast artyści jak Jack Harlow i Sheck Wes używali… nazwisk koszykarzy jako nazw swoich utworów („Tyler Herro„, „Mo Bamba„).
Biorąc pod uwagę to wszystko – nie dziwi zatem, jak często raperzy pojawiają się na meczach NBA i że znajdują się wówczas w centrum uwagi. Drake’a w czasie marszu po mistrzowski tytuł Toronto Raptors w 2019 roku kamera uchwyciła pewnie równie często co choćby Dwyane’a Caseyego, trenera tej drużyny. To zresztą ma swoje uzasadnienie – bo raper pełni funkcję globalnego ambasadora Raptors i ma niejako za zadanie promować ten klub. A że urodził się właśnie w Toronto i od lat jest kibicem zespołu z tego miasta – to łączy przyjemne z pożytecznym.
Jeśli chodzi o inne bliskie powiązania rapu z NBA: trudno nie wspomnieć o Jay-Z oraz Nellym, którzy byli nawet mniejszościowymi właścicielami klubów z NBA. Ale gdy mówimy o aktywnym kibicowaniu: tu mało kto może równać się z 50 Centem. On na meczach spędza pełno czasu. A co najlepsze… ma kilka ulubionych zespołów. Raz znajdziemy go siedzącego ramię w ramię z Vivkiem Ranadive’em, właścicielem Sacramento Kings. A innego dnia będzie trzymał kciuki za Minnesotę Timberwolves czy Indianę Pacers, z którymi ma biznesowe powiązania.
Swojej uwagi nie rozdziela natomiast G-Eazy, który brał udział w mistrzowskich paradach Golden State Warriors, czy Rick Ross, który nie tylko pokazuje się na trybunach, ale ostatnio przygotował „muzyczne intro”, do którego na parkiet wychodzili zawodnicy Miami Heat. 47-letniego rapera możemy zresztą określić mianem prawdziwego fanatyka sportu. Przykład? Niegdyś przegrał zakład o 100 tysięcy dolarów, bo uznał, że ekipa z Miami w sezonie 2014/2015 będzie miała lepszy bilans od Cleveland Cavaliers. Mało? W 2015 roku Ross zrobił sobie… tatuaż z logiem Heat. I to na twarzy.
Raperski wątek moglibyśmy jeszcze długo kontynuować, ale zakończmy na Atlancie Hawks i jej najbardziej znanych kibicach. A są nimi raperzy z grupy Migos, w tym przede wszystkim ich frontman, czyli Quavo. Ten pełni podobną rolę jak Drake. Nie tylko zaciekle wspiera swoich ulubieńców z pierwszego rzędu trybun, ale promuje klub gdzie tylko może, a także organizuje akcje charytatywne skierowane dla społeczności ze stolicy stanu Georgia. Z tego też powodu Hawks od paru lat świętują urodziny tego rapera – za sprawą inicjatywy „Quavo Night”.
NBA dostarcza też niekoszykarskich emocji
Jak mogliście już zorientować: wiele celebrytów jest stałą częścią widowiska w najlepszej lidze świata. NBA ma jednak to do siebie, że regularnie dostarcza losowych sytuacji – w których w centrum zainteresowania znajdują się przeróżni kibice.
Choćby w ubiegłym tygodniu na meczu New York Knicks pojawiła się aktorka Jessica Alba. I nie tylko znalazła się na celowniku wszystkich kamer i fotoreporterów, ale była… podrywana przez siedzącego nieopodal zawodnika NFL, Sauce’a Gardnera. Jej anegdota z wymiany zdań z młodym sportowcem rozniosła się potem szeroko po mediach społecznościowych.
Wiele emocji (choć już bardziej negatywnych) wzbudziły natomiast słowa Howarda Sterna, kultowego dziennikarza radiowego. Ten regularnie pojawiał się na spotkaniach Knicks z Cleveland Cavaliers. I jak się okazało: poczuł się wówczas zlekceważony. Bo żaden z czarnoskórych koszykarzy zespołu z Nowego Jorku nie podszedł do niego, żeby się przywitać. – Chciałbym usłyszeć: „hej, Howard, jestem fanem twojego programu”. Ale tego nie dostaję, co mnie denerwuje. Sława jest dla mnie bardzo ważna. Przyznaję: chcę, żeby ludzie mnie rozpoznawali. Nie wiem, może mnie nie lubią. Mam nadzieję, że chodzi o kwestie rasowe, nie moją osobowość – opowiadał.
Wątpliwe wydaje się, czy podejrzenia Sterna są faktycznie uzasadnione. Ale naturalnie bywa i tak, że na linii celebryta-koszykarze wybucha większy konflikt. W trakcie styczniowego meczu NBA mało brakowało, żeby dziennikarz (i były gracz NFL) Shannon Sharpe wdał się w przepychankę z zawodnikami Memphis Grizzlies (a także z Tee Morantem, ojcem Ja). W akcję wkroczyła jednak ochrona, a Sharpe’a wyproszono z hali.
Na koniec możemy wam przybliżyć jeszcze kilka ciekawych koszykarsko-celebryckich relacji. Justine Timberlake to zagorzały kibic Memphis Grizzlies, Selena Gomez trzyma kciuki za San Antonio Spurs, Beyonce za Houston Rockets, Barack Obama od zawsze kibicował Chicago Bulls i pojawił się nawet w netflixowym dokumencie „The Last Dance”, a Eminem to oczywiście miłośnik Detroit Pistons.
NBA działa zatem na zasadzie: gwiazdy na boisku, ale i gwiazdy poza nim. I co jest dość wyjątkowe: bywają momenty, w których najważniejsze wcale nie są te pierwsze.
Czytaj więcej o NBA:
- Z dobrego domu do NBA, z NBA… w gangsterkę? Przypadek Ja Moranta
- LeBron James i jego 5 najważniejszych momentów w NBA
- „Wesołych, k****, świąt”. Larry Bird – wirtuoz trash-talku
- Największy talent w historii? Wszyscy mówią o Victorze Wembanyamie
- Mistrz i buntownik. Historia Billa Russella
- Od bezdomnego kurdupla do koszykarza NBA. Jak Rodman trafił do Spurs
- „To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”
Fot. Newspix.pl