Madison Square Garden – jedna z najsłynniejszych hal sportowych świata – była świadkami strzeleckich popisów Michaela Jordana. Pojedynków wielkich gwiazd boksu. Czy też koncertów najsłynniejszych przedstawicieli popkultury. Od ponad dwudziestu lat brakowało w niej jednak jednego: sukcesów miejscowych New York Knicks. W tym sezonie koszykarze nowojorskiej drużyny wreszcie zaczęli wychodzić na prostą – i są na najlepszej drodze do finałów konferencji wschodniej w NBA.
Trwające rozgrywki pozwalają kibicom Knicks wrócić myślami do starych, dobrych czasów. Od momentu, gdy New York Knicks poprzednim razem stanowili znaczący zespół w NBA, minęło dziesięć lat. A od momentu, gdy byli jednym z najlepszych… ponad dwadzieścia. Lata dziewięćdziesiąte – to wtedy nowojorczycy faktycznie byli blisko koszykarskiego nieba. Dwukrotnie grali nawet w finałach najlepszej ligi świata. Ale mistrzostwa zdobyć nie zdołali. Te w “Wielkim Jabłku” świętowano w 1973 roku. A wcześniej – w 1971 roku.
Obecnie Knicks do tytułu mają jeszcze daleko, ale po pokonaniu Cleveland Cavaliers zagrają w półfinałach konferencji wschodniej z Miami Heat. Dlaczego jednak najsłynniejsze miasto świata przez tyle czasu nie potrafiło rozpychać się łokciami w NBA? Postaramy się wam wytłumaczyć. Najpierw skupmy się jednak na tym, w jak wyjątkowej, wręcz uprzywilejowanej, sytuacji znajduje się drużyna grającą na co dzień w “Wielkim Jabłku”.
Wielki biznes w mieście, które nigdy nie śpi
Potencjał marketingowy Knicks jest gigantyczny. Tu od lat nie zmienia się nic, niezależnie od braku wyników sportowych. Jak podawało na początku 2023 roku NBC – nie ma bardziej wartościowej organizacji w najlepszej lidze świata. Klub z Nowego Jorku, należący do biznesmena Jamesa Dolana, jest warty 6,12 miliarda dolarów.
Drugie miejsce w tym zestawieniu przypadło Golden State Warriors, a trzecie Los Angeles Lakers. Za “najtańszych” New Orleans Pelicans w teorii należałoby natomiast zapłacić ponad cztery razy mniej niż za Knicks. I to mimo tego, że w drużynie z Luizjany gra jedna z największych młodych gwiazd NBA, czyli Zion Williamson. Takie rzeczy po prostu nie mają aż takiego znaczenia.
A co ma? Poza wspomnianym wyżej marketingiem, przede wszystkim lokalizacja. Czy też fakt, że Knicks są nieustannie jednym z ulubionych zespołów celebrytów, co również wpływa na zainteresowanie wokół nich. Bilety na mecze zespołu z Nowego Jorku od dwunastu lat są najdroższymi w całej lidze.
Warto popatrzeć na kilka liczb. Jak podaje “Team Marketing Report” rodzina licząca rodziców i dwójkę dzieci musi wydać aż 937 dolarów, aby znaleźć dla siebie miejsca na meczu Knicks. To niemal 200 dolarów więcej niż w przypadku spotkania – również bardzo ceniących się – Golden State Warriors.
Oczywiście – ceny biletów różnią się zależnie od meczu, na które chcemy się wybrać. Choćby w sezonie 2021/2022 najdrożej wychodziły wejściówki na starcie Los Angeles Lakers z Golden State Warriors. Aby pojawić się na nim, należało zapłacić przynajmniej 259 dolarów. Miało to jednak swoje uzasadnienie. Przede wszystkim: była to inauguracja rozgrywek. Ile jednak kosztowały najtańsze bilety na mecz również Warriors, tylko że z Knicks? Zaledwie 22 dolary mniej. Curry grający w Nowym Jorku – prawie nic tak nie przyciąga kibiców na trybuny, jak takie wydarzenie.
Czasem można odnieść wrażenie, że Knicks mają niekończący się kredyt zaufania. Nieważne, jak słaby jest ich zespół. Wciąż są złotym dzieckiem NBA.
Thomas i Jackson, czyli kto niszczył Knicks?
Co było powodem braku sukcesu w XXI wieku New York Knicks? Na ten temat mogłoby powstać kilka osobnych artykułów. W telegraficznym skrócie: wszystko rozbiło się o złe decyzje osób rządzących klubem. A także o brak szczęścia.
Zacznijmy od tego drugiego: w najlepszej lidze świata przyjęło się, że słabe wyniki gwarantują wysokie miejsce w drafcie. A ten jest przepustką do lepszej przyszłości. Menadżer zespołu oczywiście ma prawo się pomylić: stawiając na zawodnika, który okaże się niewypałem. Jak często jednak można nie trafić? W końcu nawet głupiemu coś się uda, prawda? Może i tak, ale Knicks nie tylko mieli talent do złych wyborów w drafcie, ale właśnie coś, co możemy nazwać pechowym zrządzeniem losu.
Choćby w 2009 roku sprzed nosa uciekł im Stephen Curry – który zdecydowanie odmieniłby losy dołujących Knicks. Golden State Warriors wybrali go siódemką, kiedy nowojorczykom przypadał ósmy “pick”. Kibice Knicks wielkie rozczarowanie czuli też dziesięć lat później. W sezonie 2018/2019 ich drużyna była najgorsza w NBA, a więc miała sporą szansę na jedynkę w drafcie. Ale w trakcie tak zwanej loterii przypadła im trójka. Co było fatalną informacją: bo do Nowego Jorku nie mógł trafić ani Zion Williamson, ani Ja Morant – dwa megatalenty.
No ale właśnie – czasem szczęście w drafcie nie jest potrzebne, żeby zmontować mocną ekipę w NBA. James Dolan, właściciel Knicks, mógł dotrzeć na szczyt innymi sposobami. Tylko że zazwyczaj przekazywał stery niewłaściwym ludziom. W roli prezydentów klubu fatalnie spisywały się m.in. dwie legendy najlepszej ligi świata – Isiah Thomas (pracował w Nowym Jorku w latach 2003-2008, od 2006 do 2008 również jako szkoleniowiec) oraz Phil Jackson (2014-2017).
Z perspektywy czasu: największą wpadkę pierwszy z nich popełnił w 2005 roku. Postanowił przehandlować wybory w drafcie (które ostatecznie zamieniły się na dwie gwiazdy, Joakima Noaha oraz LaMarcusa Aldridge’a) w zamian za Eddy’ego Curry’ego, środkowego, któremu brakowało zarówno talentu, jak i dyscypliny (miał spore tendencje do tycia, których nigdy się nie pozbył, z NBA wyleciał jako 29-latek). Thomas podpisał też 5-letni kontrakt warty 30 milionów (w tamtych czasach w NBA były to spore pieniądze) z Jeromem Jonesem, który nigdy… nie przekroczył średniej 5.4 punktów na mecz. Albo rzucił również 30 milionów w kierunku Jareda Jeffriesa – kolejnego gracza, który przez większość kariery w NBA grzał ławkę.
Co ciekawe, legenda Pistons – mimo serii złych decyzji – w trakcie pracy w Knicks była pewna swojej nieomylności, mówiąc, że nie zrezygnuje ze swojego stanowiska, dopóki nie doprowadzi nowojorczyków na szczyt. Podobnie wyglądało to w przypadku Phila Jacksona, być może najlepszego trenera w historii NBA, który okazał się… jednym z najgorszych działaczy w historii NBA. Tak przynajmniej opisywały go amerykańskie media.
Jakie “grzechy” popełnił Jackson? Przede wszystkim: nie dbał o relacje międzyludzkie. Publicznie stwierdził, że Knicks powinni pozbyć się Carmelo Anthony’ego, któremu on sam parę sezonów wcześniej zaoferował długoletni kontrakt warty 124 miliony. Nie polubił się też z Kristapsem Porzingisem, wschodzącą gwiazdą zespołu. Za pośrednictwem Twittera wbijał szpilki w tych, a także innych, graczy.
CZYTAJ TEŻ: Od 1000. zwycięstwa do największej porażki w karierze. Sinusoida Phila Jacksona
Jacksonowi nie wychodziło również wszelkie wymiany oraz łowienie graczy na rynku. Najciekawszy przykład? Jedną z jego pierwszych decyzji było podpisanie w 2014 roku kontraktu z Lamarem Odomem. Mężem celebrytki Khloe Kardashian, który był w tamtym czasie… uzależniony od narkotyków. I nigdy w Knicks nie zagrał. Dopisać można też Jacksonowi brak talentu do dobierania trenerów.
Oczywiście nie wszystko co złe w Nowym Jorku wiązało się z postaciami Thomasa oraz Jacksona. Katastrofalną decyzją z perspektywy czasu było też zrobienie w 2000 roku najlepiej opłacanego zawodnika w historii klubu z Allana Houstona. To gracz, który miał udaną końcówkę lat dziewięćdziesiątych. Ale nigdy nie był warty 100 milionów dolarów, które otrzymał i które wypełniły budżet Knicks na kilka dobrych sezonów.
Generalnie: kibice Knicks w XXI wieku ręce mogli załamywać wielokrotnie. Wygląda jednak, że wreszcie doczekali się drużyny, którą naprawdę da się lubić.
Czasem warto nie ryzykować
Cierpliwość to cecha, której Knicks brakowało od zawsze. Być może dostrzegli to Leon Rose oraz Scott Perry, kolejno prezydent oraz menadżer zespołu, którzy mimo nacisku ze strony ekspertów czy kibiców – nie przeprowadzili w okresie letnim żadnego głośnego transferu. Nie zdecydowali się oddać sterty perspektywicznych zawodników w zamian za jedną gwiazdę. I cóż, okazało się to strzałem w dziesiątkę.
Nowojorczycy w sezonie regularnym 2022/2023 byli jedną z najmłodszych drużyn w NBA. Po tym, jak miejsce w podstawowej piątce stracił Francuz Evan Fournier, wśród liczących się graczy zespołu bez powodzenia można było szukać jakiegokolwiek… trzydziestolatka.
W ten sposób rolę “dziadka” na boisku przejął Julius Randle, urodzony w 1994 roku. Otaczają go Josh Hart (1995), Quentin Grimes (2000), RJ Barrett (2000), Immanuel Quickley (1999), Obi Toppin (1998), Isaiah Hartestein (1998), Mitchell Robinson (1998) oraz Jalen Brunson (1998). To na tych graczach w trwających play-offach drużynę oparł trener Tom Thibodeau (na ławce trzymając nie tylko Fourniera, ale Derricka Rose’a, byłego MVP ligi). Zatrzymać musimy się szczególnie przy ostatnim z młodych zawodników.
Brunson jeszcze niedawno był kompanem Luki Doncicia w Dallas Mavericks. Zespół z Teksasu nie wydawał się jednak aż tak przekonany do jego umiejętności. I nie chciał mu płacić gigantycznych pieniędzy. Knicks jednak nie mieli żadnych wątpliwości. Wyłożyli na mierzącego zaledwie 185 cm gracza aż 104 miliony (rozłożone na 4 lata), co spotkało się ze sporą krytyką.
Teraz ta kwota wydaje się jednak… przeceną. Brunson gra od kilku miesięcy jak gwiazda, był nawet uznany zawodnikiem lutego w NBA. A w pierwszej rundzie play-offów grał lepiej od Donovana Mitchella, czyli gracza, o którym w Nowym Jorku jeszcze niedawno marzono. Tu jednak w grę weszła wspomniana cierpliwość – Knicks w okresie wakacyjnym nie zamierzali wykosztować się na tego zawodnika. Teraz on i jego Cleveland Cavaliers są już na wakacjach, a Knicks Brunsona zagrają w drugiej rundzie play-offów. – Jest zbyt niski. Przeceniany. Przepłacony. To były bzdury. On jest gwiazdą. Pokazał to w poprzednich playoffach. Pokazuje to cały ten sezon. Pokazuje ludziom, że się mylili. Ale nikt w naszej szatni czy w zarządzie klubu nie wątpił, że stać go na takie rzeczy – opowiadał o swoim koledze z zespołu Josh Hart.
Nie ma co ukrywać: nowojorska drużyna już dawno przekroczyła oczekiwania. Według bukmacherów miała wygrać w fazie zasadniczej około 38 meczów, a wygrała 47. Według ekspertów miała nawet nie zagrać w play-offach, a jest już w półfinale konferencji. I nikt nie wskazuje na jej porażkę. Ba, w starciu z Miami Heat New York Knicks będą delikatnymi faworytami. – Ktokolwiek jest na boisku, zawsze da się z siebie sto procent. To jest nasz zespół – mówił RJ Barrett.
Nasze chłopaki
Jaki klub NBA – patrząc historycznie – zebrał w swoich szeregach najwięcej wielkich gwiazd? Bez wątpienia Los Angeles Lakers. W barwach “Jeziorowców” grali Wilt Chamberlain, Kareem Abdul-Jabbar, Magic Johnson, Kobe Bryant, Shaquille O’Neal, LeBron James. Możemy tak jeszcze wymieniać, bo przecież Jerry West jest do dzisiaj w logu NBA, a swoje mecze w purpurowej koszulce rozgrywali też Dwight Howard, James Worthy czy Steve Nash.
Idąc zatem drogą dedukcji – można byłoby stwierdzić, że wielkie gwiazdy musiały również grać na wschodnim wybrzeżu, w Nowym Jorku. Tak się jednak składa, że nic bardziej mylnego. Knicks “pakę” mieli tak naprawdę tylko w latach siedemdziesiątych. Kolejna dekada przyniosła im jeszcze trzy wybory do “najlepszej piątki NBA” – dwa Bernarda Kinga i jedno Patricka Ewinga. Od tamtego czasu zawodnicy grający w Nowym Jorku… ani razu nie zostali w ten sposób wyróżnieni.
Kibice zgromadzeni w Madison Square Garden zdążyli pokochać walczaków, wyrobników, awanturników – jak Charlesa Oakleya czy Johna Starksa w latach 90. Ale ich zespół po prostu nie przyciągał wyjątkowych talentów.
Tym razem nie jest inaczej. New York Knicks są złożeni z zawodników, w których nie wierzono. Z graczy, którzy – z wyjątkiem Barretta oraz Randle’a – nie byli wybrani w czołówce draftu NBA. Ale na boisku tej grupie po prostu nie brakuje charakteru. Brunson i spółka walczą o każdą piłkę, harują w obronie. Co o tym świadczy? W trzecim meczu pierwszej rundy Knicks ograniczyli Cleveland Cavaliers do 79 punktów. To był najgorszy wynik strzelecki Cavs… w całym sezonie 2022/2023.
Charakter drużyny prowadzonej przez Toma Thibeadou idealnie oddaje też Josh Hart. Gracz, który nie tylko potrafi zagrać ponad 40 minut na wysokiej intensywności, ale ma na głowie ułożony z warkoczyków… wzór przedstawiający literki NY (New York). Trudno o lepszy gest oddający przywiązane do swojej drużyny. Ale w przypadku graczy New York Knicks wystarczy po prostu popatrzeć na boisko. – Nasza drużyna ma tą samą energię co nasi kibice. Gramy twardo, gramy mądrze i gramy razem. Jeśli robisz coś takiego w Nowym Jorku, każdy to dostrzega. Mamy jeszcze wiele roboty do wykonania, ale czekamy na następne wyzwanie – opowiadał Thibodeau.
Obecnych Knicks naprawdę da się lubić. Niewykluczone, że – po latach oczekiwań – wreszcie znajdą się w gronie czterech najlepszych drużyn w NBA.
Czytaj więcej o NBA:
- Z dobrego domu do NBA, z NBA… w gangsterkę? Przypadek Ja Moranta
- LeBron James i jego 5 najważniejszych momentów w NBA
- „Wesołych, k****, świąt”. Larry Bird – wirtuoz trash-talku
- Największy talent w historii? Wszyscy mówią o Victorze Wembanyamie
- Mistrz i buntownik. Historia Billa Russella
- Od bezdomnego kurdupla do koszykarza NBA. Jak Rodman trafił do Spurs
- „To jest Len Bias… Musisz przywrócić mu życie”
Fot. Newspix.pl