Ciekawych wątków przed dzisiejszym Der Klassikerem nie brakowało, ale zwłaszcza dla jednego człowieka miał być to wyjątkowy mecz. Raz, że dziś debiutował w roli trenera Bayernu Monachium, a prowadzenie tego klubu wiąże się z wielką presją. Dwa, że przez lata był szkoleniowcem Borussii Dortmund, więc nie brakowało punktów zaczepienia. I pewnie nawet w najśmielszych rozważaniach nie zakładał, że tak łatwo jego drużynie przyjdzie zwycięstwo. A skoro jego zawodnicy zlali Borussię, to i strącili ją z pozycji lidera Bundesligi. Jak witać się z nowymi kibicami to właśnie w taki sposób.
Powiedzmy sobie szczerze, przywykliśmy do tego, że Bayern w bezpośrednich starciach z Borussią Dortmund radzi sobie wyśmienicie, ale dziś rozbroił rywali, zanim człowiek na dobre rozsiadł się przed telewizorem. Oglądaliśmy klasyczny przykład spotkania, w którym gospodarze lali i patrzyli, jak przeciwnik puchnie. I nie w tym hiperbolizacji czy budowania narracji pod tezę. Na boisku istniał tylko jeden zespół, drugi nie dojechał mentalnie.
Thomas Tuchel ma powody do świętowania
Przed przerwą na kadrę świat obiegła informacja o zwolnieniu Juliana Nagelsmanna, który przez niektórych był chwalony za swoją pracę, ale miał też wielu przeciwników. Od dłuższego czasu docierały do niemieckich mediów informacje o kolejnych drobnych problemach, kłótniach, konfliktach i nieporozumieniach z szatni Bayernu. Pod koniec marca napięcia osiągnęły punkt krytyczny i klubowe uznały, że w takich okolicznościach współpraca z 35-latkiem nie ma sensu.
W jego miejsce postanowili zatrudnić Thomasa Tuchela i dziś pewnie Kahn, Salihamidzić i spółka klepią się po plecach.
Tuchel nie miał wiele czasu, by poustawiać ten zespół po swojemu, ale okazało się, że wystarczająco, by pyknąć bez większych problemów Borussię Dortmund. Niemiec ma oczywiście mnóstwo misji do wykonania i jeszcze nie raz napotka na swojej drodze pożary (część z nich sam wywoła), ale dziś mógł się rozkoszować grą swoich podopiecznych, którzy przejechali się po gościach. Bayern grał szybko, twardo, zdecydowanie i bez zbędnych zająknięć. Dla Borussii zbyt szybko i zbyt skutecznie.
Zresztą goście sami prosili się o kłopoty. Ba, sami sobie strzelili pierwszą bramkę. Co więcej, nikt by tego nie wymyślił, nikt by tego nie zaprojektował, co odwalił Gregor Kobel. Upamecano zagrał piłkę prostopadłą, którą miał otrzymać Sane. Ta ostatecznie do niego trafiła i wydawało się, że zaraz padnie łupem bramkarza. Kobel wyszedł z bramki, ale… nie trafił czysto w futbolówkę, która za moment wpadła do sieci. Istny cyrk i kwintesencja Borussii w meczach z Bawarczykami.
Bayern zwolnił Nagelsmanna. Trener potraktowany jak indyk przed Świętem Dziękczynienia
I kolejne trafienia przyszły gospodarzom bardzo szybko. Bayern korzystał z paraliżu zawodniku Edina Terzicia. Autorem dwóch kolejnych goli był Thomas Mueller, którego piłka dziś szukała. Najpierw przejął zgranie De Ligta po rzucie rożnym i wpakował z najbliższej odległości. Kilka minut wykorzystał to, że Kobel sparował strzał Sane prosto pod jego nogi. Dwa łatwe i ważne gole, które na dobrą sprawę zamknęły mecz. Już każdy wiedział, że Bayern tego nie wypuści, a Borussia już tego nie dźwignie. Więc można śmiało powiedzieć, że Niemiec był dziś niszczycielem emocji.
Nieliczni jeszcze łudzili się, że może coś się zmieni, może Bayern zdurnieje i wyłoży się o własne nogi w stylu Borussii, ale chwilę po przerwie Coman władował gola na 4:0 po przeszywającym podaniu Sane. W tym momencie szanse na zmianę zwycięzcy tego meczu spadły z zawrotnych dwóch procent do zera.
I naprawdę można tylko chwalić pierwszy garnitur Bayernu. Cała wyjściowa jedenastka Bawarczyków zdała dziś egzamin dojrzałości śpiewająco. Gorzej spisali się zmiennicy, zwłaszcza Mane i Gnabry, ale to kropla wody w wysokooktanowej benzynie klasy premium, którą opracował Tuchel.
Niech wynik was nie zmyli
Dla kontrastu goście zagrali dziś koszmarnie. Rezultat 4:2 jest zdecydowanie lepszy niż to, co widzieliśmy na stadionie w Monachium. Gdyby tak chcieć wyłuskać ich niezłe fragmenty, to Borussia uzbierała może dwadzieścia dobrych minut – dwanaście początkowych i osiem końcowych – ale nie więcej. Od drużyny, która przyjeżdża na Allianz Arenę jako lider trzeba wymagać zdecydowanie więcej. A dziś po prostu się skompromitowała i błyskawicznie podwinęła ogon. Jasne, pierwszy błąd Kobela (antybohater tego meczu) mógł wyprowadzić zespół Terzicia z równowagi, ale żeby aż tak zdewastował i momentalnie odebrał wszystkie atuty?
W efekcie Sebastian Haller praktycznie nie dostawał piłek, słabo prezentowali się Brandt i Can. Reus był największym hamulcowym. Obrona spała, w środku pola była wyrwa, a dortmundzkie skrzydła istniały tylko na rozpisce ze składami.
Oczywiście, Borussia na osłodę bardzo gorzkiego dla niej widowiska strzeliła dwa gole, ale to nie zmienia tego, że dziś zażenowała. Can wykorzystał rzut karny po faulu Gnabry’ego na Bellinghamie. Pod koniec meczu Donyell Malen posłał niesforny strzał i zaskoczył Sommera, ale mecz już był dawno rozstrzygnięty. Wcześniej należało zagryźć zęby, szarpać i postawić się Bayernowi. Wówczas zawodnicy goście nawet przy takim wyniku mogliby schodzić z podniesiony czołem. Jednak po tym, co dziś zaprezentowali, powinni spuścić głowy w dół i zastanowić się, czy naprawdę pragną mistrzostwa Niemiec. Dziś pokazali, że w sumie to i ligowe podium na koniec rozgrywek ich zadowoli…
Bayern Monachium – Borussia Dortmund 4:2 (3:0)
G. Kobel (sam.) 13′, T. Mueller 18′ i 23′, K. Coman 50′ – E. Can (k.) 73′, D. Malen 90′
WIĘCEJ O NIEMIECKIM FUTBOLU:
- Holenderska wtyka odżyła w Bawarii. De Ligt znowu może być wielki
- Bayern zwolnił Nagelsmanna. Trener potraktowany jak indyk przed Świętem Dziękczynienia
- Liga Mistrzów na Menhattanie. Czy Eintracht Frankfurt na dłużej zagości w elicie?
- Hoffen znaczy nadzieja, ale czy na lepsze jutro dla Hoffenheim?
Fot. Newspix