Reklama

Wielkie Szlemy maluczkich. Kraje-outsiderzy z triumfami w turniejach wielkoszlemowych

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

27 stycznia 2023, 20:55 • 9 min czytania 0 komentarzy

Jan Zieliński i Hugo Nys awansowali wczoraj do finału wielkoszlemowego Australian Open w deblu. Jeśli tam wygrają, to dla Polski będzie to szósty triumf w turnieju tej rangi we wszelkich odmianach gry (singiel, debel i mikst). Dla Monako, które reprezentuje Hugo, może być jednak pierwszym. Byłby to, oczywiście, najmniejszy kraj w historii z takim sukcesem. Ale jakie jeszcze państwa, które z tenisem się nie kojarzą, odnosiły wielkie sukcesy w erze open? Wybraliśmy trzy najbardziej zaskakujące. 

Wielkie Szlemy maluczkich. Kraje-outsiderzy z triumfami w turniejach wielkoszlemowych

Spis treści

  1. BAHAMY
  2. PERU
  3. SALWADOR

BAHAMY

Cztery tytuły wielkoszlemowe, ale wszystkie autorstwa jednego gościa. Mark Knowles, bo o niego chodzi, był naprawdę świetnym deblistą. W singlu sukcesów nie osiągał, doszedł co prawda na 96. miejsce na świecie, ale na tyle było go stać. Dał sobie więc z nim spokój stosunkowo szybko i postawił wszystko na grę podwójną. Słusznie, bo tytuły w deblu zdobywał jeszcze w czasach, gdy grał też w singla. Pierwszy turniej w karierze wygrał w 1993 roku, a w parze z nim grał… Jim Courier, czterokrotny mistrz wielkoszlemowy w grze pojedynczej.

Niezły start, co?

Niespełna dwa lata później Mark był już finalistą wielkoszlemowym. W Australian Open w finale wystąpił wspólnie z Danielem Nestorem. Wraz z Kanadyjczykiem stworzyli zresztą parę funkcjonującą przez dobrze ponad dekadę, czasem tylko jeden lub drugi „odbijali” do występów z innymi zawodnikami, zresztą nadal potrafiąc dochodzić przy tym do finałów. To, jak długo ze sobą wytrzymali, i tak może jednak zachwycać. Tym bardziej, że wspomniany finał AO to rok 1995. A pierwszy turniej wielkoszlemowy wygrali wspólnie dopiero siedem lat później, też w Australii. W dodatku pomiędzy tymi dwoma finałami mieli aż pięć sezonów, gdy ich wyniki w szlemach były dużo gorsze.

Reklama

Wielu zmieniłoby partnerów. Oni nie. I w 2002 roku wreszcie się to opłaciło, bo nadszedł wtedy historyczny, pierwszy taki sukces dla Bahamów. A za nim poszły kolejne, choć nigdy nie było tak, że działo się to od razu, jeden po drugim. Ponad dwa lata czekali na kolejny tytuł tej rangi – dopiero w 2004 roku wygrali US Open. Trzecie wspólne zwycięstwo tej dwójki to z kolei rok 2007 i Roland Garros. Do pełni szczęścia zabrakło im sukcesu na Wimbledonie. Zresztą po sezonie 2007 rozstali się, a Knowles przez jakiś czas tworzył parę z Maheshem Bhupathim. W Londynie nigdy jednak nie wygrał… w deblu.

Bo udało mu się to w mikście w 2009 roku. W parze z Niemką Anną-Leną Grönefeld pokonali w finale Leandera Paesa i Carę Black, inne legendy gry podwójnej. W pewnym sensie Knowles zdobył więc swojego Karierowego Wielkiego Szlema. Choć tylko nieoficjalnego. Do listy jego osiągnięć wypada jeszcze dopisać pozycję lidera rankingu, którą pomiędzy 2002 a 2005 rokiem zajmował wielokrotnie. No i 55 tytułów wywalczonych łącznie na zawodowych kortach. Choć trzeba też dodać, że zmiana partnera lepiej wpłynęła na jego przyjaciela – Daniel Nestor po ich rozstaniu stworzył fantastyczny duet z  Nenadem Zimonjiciem i wygrał jeszcze pięć deblowych tytułów wielkoszlemowych. W tym dwukrotnie Wimbledon.

Ale Knowles zapisał się w historii swojego kraju w sposób, którego nikt mu nie odbierze. Najpewniej też nikt długo do niego nie dołączy, bo na następców czeka już ponad dekadę.

PERU

Jeden jedyny sukces i to całkiem „świeży”. Zresztą łączy się po części z poprzednim – bo w finale Roland Garros 2008 para Luis Horna/Pablo Cuevas pokonała Daniela Nestora i Nenada Zimonjicia. Peruwiańczykiem jest oczywiście pierwszy z tego towarzystwa (Cuevas z kolei, jako reprezentant Urugwaju, też nie pochodzi z nacji specjalnie parającej się tenisem). W przeciwieństwie do opisywanego wcześniej Knowlesa, Horna był jednak całkiem niezły singlistą. Dotarł na 33. miejsce w rankingu światowym, wygrał też dwa turnieje rangi ATP w grze pojedynczej – w Meksyku i Chile. Choć jego największym sukcesem było pokonanie Rogera Federera w pierwszej rundzie Roland Garros 2003, dwa miesiące przed pierwszym tytułem wielkoszlemowym Szwajcara.

W grze podwójnej z kolei… nigdy nie był nawet zawodnikiem najlepszej „10” rankingu.

Reklama

Trudno byłoby go bowiem nazwać przesadnie utalentowanym deblistą. Ot, grywał sobie, czasem coś nawet ugrał (11 finałów, z czego sześć wygranych), ale szału nie było. Zmieniał też partnerów, najdłużej i najlepiej grał z Argentyńczykiem Martinem Garcią. Ogółem po debla sięgnął jednak już w późniejszej fazie kariery – jego pierwszy występ wielkoszlemowy to rok 2003 i Roland Garros. Do edycji z 2008 roku spróbował swoich sił w turniejach tej rangi jeszcze trzynaście razy. Dwunastokrotnie odpadał w pierwszej rundzie, raz w drugiej.

Nie było ŻADNYCH podstaw, by sądzić, że we French Open 2008 coś się w tej kwestii zmienić. Pablo Cuevas, który stworzył z nim parę, też nie był nikim wybitnym – to był jego trzeci deblowy start w Wielkim Szlemie, a czwarty ogółem. Młody Urugwajczyk był na początku swojej (zresztą całkiem niezłej) kariery.

Tymczasem obaj już w pierwszej rundzie sprawili sporą niespodziankę, eliminując faworytów gospodarzy – rozstawioną z „7” parę Llodra/Clement, która rok wcześniej wygrała deblowy Wimbledon. Potem przyszedł triumf nad szwedzko-fińską ekipą Lindstedt/Nieminen, a po nich kolejni rozstawieni tenisiści, którzy musieli uznać wyższość dwóch outsiderów, czyli turniejowa „9”, Dlouhy/Paes. Horna i Cuevas wygrali ten mecz w dwóch setach i do ćwierćfinału nie stracili ani jednej partii. Tam jednak wszyscy nie widzieli innej możliwości, niż ich porażka.

Trafili bowiem na braci Bryanów. Gigantów światowego debla. Najlepszych w historii.

CZYTAJ TEŻ: DWÓCH BRYANÓW. 10 MIGAWEK Z KARIER DEBLOWYCH LEGEND

I co? I wyszło, że owszem, stracili seta. Ale Amerykanów ograli. Po znakomitym spotkaniu, które skończyło się dopiero w tie-breaku trzeciej partii. W nim Horna i Cuevas nie dali jednak rywalom szans, wygrali do jednego. To był moment, w którym wszyscy uznali, że trzeba się z tą parą liczyć. I gdy wydawało się, że po Bryanach będzie łatwiej, to półfinał… okazał się nawet bardziej zacięty. W meczu z Bruno Soaresem i Dusanem Vemiciem wszystko też rozstrzygnęło się w tie-breaku trzeciej partii. Ale do sześciu, a więc już z grą na przewagi. Emocje lepiej wytrzymali Peruwiańczyk i Urugwajczyk.

Nagrodą był występ w finale, który właściwie… nie przyniósł emocji. Końcowy wynik meczu o tytuł brzmiał 6:2, 6:3 Horna i Cuevas. Roland Garros miało sensacyjnych mistrzów, a Peru – pierwszego w historii. Zresztą to był dzień „pierwszych razów”, bo kilka godzin wcześniej swój jedyny tytuł zdobyła w singlu Ana Ivanović.

– Każdy marzy o grze w wielkich turniejach i dobrych wynikach. Wygranie szlema, wygranie Roland Garros dla nas… nie sądzę, żebyśmy byli w stanie zrozumieć w tej chwili, jak wielka to rzecz. Może za kilka tygodni albo kilka miesięcy. A może nawet za kilka lat. Nie wiem. Kiedyś to wszystko ogarniemy. Teraz jesteśmy jednak szczęśliwi i… może też nieco zaskoczeni. To niesamowite doświadczenie, zapamiętam je na zawsze – mówił Horna po tamtym finale. Takiego sukcesu nigdy już później nie powtórzył.

Zresztą zbyt wielu okazji nie miał. Zagrał jeszcze w trzech wielkoszlemowych turniejach w deblu, a w 2009 roku zakończył karierę. Szybko, miał ledwie 29 lat. Z peruwiańskim tenisem nigdy się jednak w pełni nie rozstał – kilka miesięcy temu został nawet mianowany nowym kapitanem reprezentacji w Pucharze Davisa.

SALWADOR

A to już historia z ostatniego roku. Też z debla i też z Roland Garros. Swój trzeci tytuł wielkoszlemowy wywalczył wtedy Jean-Julien Rojer, holenderski tenisista. Poprzednie dwa zdobył jednak w parze z Horią Tecău, swoim wieloletnim partnerem (przed nim grał też z innymi niezłymi deblistami: Erikiem Butorakiem czy Aisamem-ul-Haq Qureshim). Jakiś czas temu obaj zakończyli jednak współpracę. Rojer szukał więc kogoś, z kim mógłby nadal grać i to na dobrym poziomie.

I znalazł. W osobie pewnego tenisisty z Salwadoru.

To był ciekawy wybór, bo Marcelo Arevalo – choć talent miał – nie należał do światowej czołówki deblistów. W poprzednich latach wyróżniał się głównie w Australian Open, gdzie dwa razy z rzędu zagościł w ćwierćfinale. Ale na początku 2022 roku były to jedyne jego takie wyniki w turniejach wielkoszlemowych. Inne imprezy? Też nie było szału – pięć finałów turniejów ATP, wygrane dwa z nich. Do tego często zmieniał partnerów, raczej nie miał nikogo stałego do gry.

Z Rojerem obaj się jednak bardzo dobrze zrozumieli. A że ta współpraca ma sens, pokazały im już lutowe turnieje. Wygrali wtedy w Dallas i Delray Beach, a w Mexican Open doszli do finału. Potem jednak przez kilka miesięcy w żadnym nie zagrali. Aż do Roland Garros.

Tu trzeba napisać jedno – że na ich współpracy skorzystali obaj. Arevalo w pewnym sensie ożywił na powrót karierę Rojera, który powoli miał zbliżać się do emerytury. W 2021 roku skończył bowiem czterdziestkę, nikt w takim wieku nie wygrywał największych imprez deblowych w erze open. Zawodnik z Salwadoru podskoczył za to o kilka szczebli w drabince tenisowego świata. Ale że wygrają turniej wielkoszlemowy, pewnie się nie spodziewali. W dodatku co to było za zwycięstwo!

Właściwie już od pierwszej rundy w każdym meczu walczyli zaciekle o wygraną. Owszem, zdarzały się im dwusetowe triumfy, ale za każdym razem choć jedna z partii była niezwykle zacięta. Nie mieli łatwo, rywale stawiali opór. Ale w każdym kolejnym spotkaniu dawali radę. Prawdziwy horror zaprezentowali swoim fanom w półfinale. Tam dopiero po tie-breaku trzeciego seta, wygranym 10:8, pokonali parę Bopanna/Midelkoop. I jeśli wszyscy myśleli, że lepszego meczu w paryskim turnieju gry podwójnej nie zobaczą, to ledwie dwa dni później okazało się, że się mylili.

W meczu Arevalo/Rojer kontra Dodig/Krajicek było bowiem wszystko. Dosłownie.

Przede wszystkim zaczęło się od deszczu, który nadszedł tuż po – niezwykle dla nas szczęśliwym – finale kobiet, który wygrała Iga Świątek. Zasunięto więc dach i pod nim rozegrano cały, niesamowity mecz. Zresztą obie pary już wcześniej pokazywały, że tendencję do meczów pełnych emocji mają – Dodig i Krajicek w ćwierćfinale wyeliminowali najwyżej rozstawioną parę Ram/Salisbury po obronie pięciu(!) piłek meczowych. W finale wyraźnie pokazywali, co jest ich największą siłą – przy własnym podaniu przez pierwsze dwa sety byli nie do zdarcia. Ich rywale nie dostali w tym czasie ani jednego break pointa.

Oni sami otrzymali ich za to osiem, ale… żadnego nie wykorzystali. Obie partie skończyły się więc tie-breakami. Pierwszego łatwo, do czterech, wygrali Krajicek z Dodigiem. W drugim secie byli za to o krok od mistrzostwa. Dosłownie. Przy stanie 6:5 i serwisie Rojera mieli trzy piłki mistrzowskie. Ale Holender i Salwadorczyk się obronili. A potem wygrali tie-breaka, kończąc go świetnym wolejem z backhandu w wykonaniu Rojera.

Czy momentum się wtedy odwróciło? Niekoniecznie. Na początku trzeciego, decydującego seta, znów dwa break pointy dostali Dodig i Krajicek. I znów ich nie wykorzystali – dopiero to okazało się punktem zwrotnym. Kilka gemów później to Rojer i Arevalo finalnie stanęli bowiem przed szansą na przełamanie rywali. I zdołali to zrobić! Wyszli wtedy na prowadzenie 4:2, dwa gemy dzieliły ich od wielkiego sukcesu. Nie mieli zamiaru tego zmarnować. Obie małe partie przeserwowali we wspaniałym stylu, a mecz zamknął Arevalo, który ledwie kilka chwil później ściskał na trybunach swoją żonę i team. No i zawiesił sobie na ramionach flagę Salwadoru.

– Myślę, że moja żona wierzyła we mnie bardziej niż ja. W pewnym momencie cały czas powtarzała mi: „Wygrasz turniej Wielkiego Szlema”. Zawsze myślałem, że mówiła mi to, bo mnie lubi i jestem jej mężem. Dziękuję ci za wiarę we mnie przez całą drogą, znamy się w końcu odkąd grałem w turniejach najniższej rangi. Zawsze we mnie wierzyłaś – mówił Arevalo, któremu z kolei dziękował zapłakany Rojer, noszący na rękach swoje dziecko. – Naprawdę chcę mu podziękować. Spędziliśmy razem mnóstwo czasu trenując i żyjąc w Miami. W końcu zdecydowaliśmy, że zagramy razem. Wiedziałem, że ma duże serce, pokazał to dziś. Jestem szczęśliwy i dumny. 

Szczęśliwy i dumny był też Salwador. Bo miał swojego mistrza.

Fot. Newspix

Czytaj też: 

 

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

1 liga

Ścisk na zapleczu Ekstraklasy. Minimalne różnice między trzecim a dziewiątym zespołem

Bartek Wylęgała
6
Ścisk na zapleczu Ekstraklasy. Minimalne różnice między trzecim a dziewiątym zespołem
Anglia

Świetny Foden, szczupak De Bruyne. Lekcja futbolu na Amex Stadium

Piotr Rzepecki
0
Świetny Foden, szczupak De Bruyne. Lekcja futbolu na Amex Stadium

Inne sporty

Komentarze

0 komentarzy

Loading...