– Mam nadzieję, że liga wynajdzie rzuty za 4 czy 5 punktów, żebyśmy mieli prawdziwy cyrk. To będzie inny sport, nawet nie koszykówka, tylko jakiś bajzel – to niedawna wypowiedź Gregga Popovicha. Słynny trener San Antonio Spurs odnosił się do ofensywnych popisów na parkietach NBA, gdzie występy na poziomie 50 punktów stały się normą. Dla niektórych świadczy to o upadku amerykańskich rozgrywek, dla innych o ich wielkości.
Nie trzeba podejmować się większej analizy, żeby dostrzec, że mamy do czynienia z historycznymi wydarzeniami. Luka Doncić w grudniu „ukłuł” New York Knicks na 60 punktów. Niedługo potem Słoweniec zanotował 51 oczek, a w strzeleckich spektaklach dołączyli do niego Donovan Mitchell (71 pkt), Klay Thompson (54 pkt) oraz Giannis Antetokounmpo (55 pkt).
Pierwszy raz w dziejach NBA doszło do sytuacji, w której w ciągu czterech dni czterech zawodników przekroczyło „pięćdziesiątkę”. Od 2006 roku (i pamiętnego występu Kobego Bryanta) żaden zawodnik nie zdobył też więcej punktów w jednym spotkaniu od Mitchella.
To wszystko robi wrażenie, ale ofensywne szaleństwo panuje w NBA tak naprawdę od początku sezonu. Wystarczy przypomnieć, że aż sześciu zawodników zdobywa przynajmniej 30 punktów na mecz (do niedawna było ich siedmiu, ale Kevin Durant nieco „poluzował”). To Doncić, Giannis, Joel Embiid, Shai Gilgeous-Alexander, Jayson Tatum i Steph Curry.
W najprostszych zatem słowach: w NBA zdobywa się obecnie naprawdę sporo punktów. Pytanie jednak: skąd się to bierze?
Nie jest szybciej, ale jest efektywniej
Może rozwiązanie jest proste, bo w koszykówkę gra się po prostu szybciej niż kiedyś? Z jednej strony brzmi to jak prawda: w końcu prędkość, dynamika i generalnie atletyzm przeciętnego gracza NBA są naprawdę imponujące. Z drugiej: kłóci się to z tym, co pokazują statystyki.
Warto bowiem przyjrzeć się tempie gry (z angielskiego „pace”), czyli liczbie ofensywnych posiadań zespołu na mecz. Wychodzi z niego, że zdecydowanie najszybciej (wynik 126.12, tu możecie sprawdzić, jak się go liczy) grano w sezonie… 1961/1962, czyli tym, w którym padały rekordy Wilta Chamberlaina (100 punktów w meczu czy 50 punktów na mecz).
Trwające rozgrywki niczym się pod względem tempa nie wyróżniają – obecnie gra się wolniej niż w latach siedemdziesiątych oraz osiemdziesiątych. Choć też szybciej niż w latach dziewięćdziesiątych czy w pierwszej połowie XXI wieku, kiedy akcje w NBA trwały najdłużej w historii, a wyniki, w których oba zespoły nie przekraczały 100 punktów, były normą.
Co jednak jest niesamowite – zespoły w rozgrywkach 2022/2023 zdobywają średnio aż 113.8 punktów na mecz. To dziewiąty wynik wszech czasów. Wyżej sklasyfikowane są tylko sezony znajdujące się w przedziale 1959-1970, kiedy – jak ustaliliśmy – tempo gry było nieporównywalnie wyższe (rekord to 118.8 pkt na mecz, ponownie – 1961/1962).
Władze ligi pomogły?
To wszystko wskazywałoby zatem, że drużyny w najlepszej lidze świata są aktualnie szalenie skuteczne. Nie potrzebują szczególnie dużo akcji i rzutów (patrząc na historyczne tło), żeby nabijać „cyferki”.
Dlaczego tak to jednak wygląda? Ważną rolę w ewolucji NBA miały na pewno modyfikacje przepisów, sprzyjające grze w ataku. W rozgrywkach 2004/2005 wprowadzono zasadę odnośnie tak zwanego „hand-checkingu”. W telegraficznym skrócie: obrońcy nie mogą umieszczać swoich rąk na rękach przeciwników. To oczywiście wymusza stałą obronę „na nogach”, przemieszczanie się w taki sposób, żeby atakujący miał zagrodzoną drogę do kosza.
Inna ważna zmiana? Od rozgrywek 2001/2002 koszykarze NBA nie mogą przez dłużej niż przez trzy sekundy stać pod swoim koszem (czyli w pomalowanym). Takie rozwiązanie uderza przede wszystkim w środkowych, którzy są „wyganiani z okolic obręczy” i mają utrudnioną grę w obronie (co ciekawe – „ofensywne 3 sekundy” istniały w NBA od początku jej istnienia). Dla porównania: w Europie takiego przepisu nie ma, przez co rośli i powolni podkoszowi są zdecydowanie bardziej wartościowi.
Kolejna modyfikacja przepisów, która również jest „pro-ofensywna”, miała miejsce właśnie przed rozgrywkami 2022/2023. Dotyczy ona nieprzepisowego zatrzymania kontrataków. Zawodnik, który chwyta rywala ruszającego na pusty kosz, nie otrzymuje obecnie normalnego faulu, tylko tak zwany „take foul”. Ten skutkuje karnym osobistym i piłką z autu dla ekipy przeciwnej. I jeszcze bardziej komplikuje obronę kontrataków, o której mówił Steve Kerr, trener Golden State Warriors:
– Obrona w kontratakach nigdy nie była tak słaba. W każdym meczu widzisz pięciu gości, którzy stoją. Ktoś rzuca, ktoś wybiega na drugą stronę boiska i wszyscy rozkładają ręce. O, on zaraz zdobędzie punkty. I potem mamy przerwę na żądanie. My to niestety też robimy. Każdy zespół to robi.
Wracając do przepisów: wielkie znaczenie mają jednak nie tylko one, ale sposób ich egzekwowania. Nie jest bowiem tajemnicą, że sędziowie w NBA intepretują grę na swój sposób. Nieodgwizdywanie błędu kroków czy piłki niesionej to w najlepszej lidze świata tradycja. Na Youtube bez problemu znajdziemy kompilację najbardziej kuriozalnych akcji, w których LeBron James i spółka „spacerują” po boisku.
Warto wspomnieć też o dwóch określeniach. Pierwsze to „palming”, a drugie „gather step”. Mówimy o kolejno zbyt długim trzymaniu piłki w jednej ręce oraz tak zwanym zebraniu się do dwutaktu. Te triki pomagają atakującym graczom subtelnie zyskiwać przewagę nad obrońcami. A potem zdobywać punkty.
Sprzyjające grze w ataku przepisy, naginanie innych. To elementy, które na pewno mają wpływ na strzeleckie popisy w NBA. Choć warto podkreślić, że liga przed sezonem nakazała sędziom większą restrykcyjność. I faktycznie: na pewno częściej obserwujemy sytuacje, w których zawodnikom gwiżdże się kroki. Zdecydowanie mniej przychylnie patrzy się też na „flopowanie” – czyli symulki w celu wywalczenia rzutów osobistych.
Trójki i talent
W tym wszystkim nie możemy zapominać o argumencie, który pojawia się szczególnie w przypadku osób niespecjalnie przepadających za obecną koszykówką – to znaczy „braku obrony”. Według wielu zawodnicy NBA zwyczajnie nie poświęcają większej uwagi grze w defensywie. I z tego biorą się wysokie wyniki czy występy na poziomie 50 punktów.
W innym obozie mówi się natomiast, że „bronić w NBA jest trudno”. Ze względu na zmieniające się przepisy, charakterystykę obecnego basketu obrońcy mają po prostu problem, żeby nadążyć za rywalami. Takiego zdania jest wspomniany Gregg Popovich. Przytoczmy jeszcze jedną wypowiedź trenera Jeremy’ego Sochana:
– W obecnych czasach jest znacznie trudniej grać w defensywie, kiedy tylu zawodników potrafi rzucać za trzy. Jest ich pełno i coraz więcej pojawia się w lidze. Więc będą zdobywać punkty, średnie punktowe będą szły w górę. Tak to musi wyglądać. Defensywa jest trudna, bo nawet kiedy jesteś w stanie upilnować wszystkich przy grze pozycyjnej, to w kontratakach, przy odległościach, z jakich gracze potrafią rzucać, ofensywa znowu zyskuje znaczną przewagę.
Bez wątpienia Stephen Curry, jako król dalekich rzutów, również miał wpływ na to, jak obecnie wygląda NBA. Umiejętność rzucania za trzy stała się dzięki niemu oczywistością. Praktycznie tylko środkowi mogą sobie pozwolić na nieposiadanie „trójki” w swoim arsenale. A i oni często potrafią dziurawić siatkę zza łuku. Co oczywiście sprawia, że ofensywa każdego zespołu działa sprawniej.
Tu zresztą dochodzimy do ostatniej i być może kluczowej kwestii. Koszykarze NBA są po prostu szalenie utalentowani. Bardziej niż kiedykolwiek, bo przecież sport nigdy nie stoi w miejscu, i mówimy tu o każdej dyscyplinie. Na to uwagę zwracał Greg Anthony, jeden z czołowych ekspertów od NBA w USA i były gracz m.in. San Antonio Spurs:
– Wiele starych wyg z różnych generacji może mówić, jak teraz jest łatwo. Ale rzeczywistość jest taka, że chłopaki rzucają i grają na płaszczyznach, na których my nie graliśmy.
– Zmiany zasad pomogły, bo ograniczono trochę fizyczność, ale czyste umiejętności też odgrywają role – kontynuował ojciec Cole’a Anthony’ego z Orlando Magic. – Za naszych czasów nie musiałeś się martwić o gościa, który stoi dziesięć metrów od kosza. Teraz musisz bronić również w tych rejonach. Boisko stało się znacznie większe – ze względu na umiejętności zawodników i to, że mogą zdobywać punkty z każdej pozycji.
W play-offach będzie trudniej, ale…
Co będzie mogło zrobić NBA, żeby utrudnić ofensywną grę? Jeszcze surowiej patrzyć na przepisy, nie pozwalać zawodnikom na ich naginanie. Jeśli gwiazdy nie będą tak łatwo wymuszać fauli czy niepostrzeżenie robić kroków to, oczywiście, liczba punktów zmaleje. Inna sprawa, że to nie do końca leży w interesie władz najlepszej ligi świata. W końcu ofensywa sprzedaje się znacznie lepiej niż defensywa. To dla trójek Luki Doncicia czy wsadów Ja Moranta kibice przychodzą na mecze.
Ważne z perspektywy NBA będzie zatem zachowanie balansu. Tak żeby z jednej strony ofensywne popisy wciąż miały miejsce, a z drugiej nie pojawił się – wspomniany przez Gregga Popovicha – „cyrk”, w którym defensywa i bardziej złożona gra w koszykówkę schodzą na dalszy plan.
Koniec końców zresztą – intensywniejsza i bardziej skupiona na obronie rywalizacja tradycyjnie zaczyna się na etapie playoffów. W drugiej połowie kwietnia, maju czy czerwcu nie będziemy mieli już serii 50-punktowych występów. Choć jeśli Doncić czy Giannis Antetokounmpo się rozpędzą, to żadna defensywa na to nic nie poradzi. Ci goście naprawdę potrafią grać w kosza. Zresztą nie tylko oni.
Czytaj więcej o NBA:
Fot. Newspix.pl