Piotr Protasiewicz to legenda czarnego sportu w Polsce. Chociaż najbardziej utożsamiany jest z Falubazem Zielona Góra, to w ciągu trzydziestu jeden lat jazdy na żużlu, występował też w takich klubach jak Sparta Wrocław, Polonia Bydgoszcz czy Apator Toruń. Po sezonie 2022, popularny „PePe” w wieku 47 lat powiedział „pas” i zakończył karierę. Co nie znaczy, że wzorem niektórych kolegów, zupełnie zniknął z żużlowego świata. Obecnie pełni funkcję dyrektora sportowego w klubie z Zielonej Góry.
O rywalizacji z Tomaszem Gollobem, z którym jeździł w jednym klubie. O początkach oraz zmianach – nie tylko technologicznych – które przeżył w żużlu. A także o licznych kontuzjach, żużlowych wzorach do naśladowania, własnych sukcesach i porażkach oraz tym, czy kilkanaście lat temu żużel rzeczywiście był lepszy. Zapraszamy na długą rozmowę z Piotrem Protasiewiczem.
SZYMON SZCZEPANIK: Chciałoby się sparafrazować piosenkę z serialu „Czterdziestolatek” – trzydzieści jeden lat minęło jak jeden dzień?
PIOTR PROTASIEWICZ: Bardziej jak zapracowany tydzień, ale zgadza się – szybko zleciało. Pamiętam, jak jeszcze zapisywałem się do szkółki i zaczynałem stawiać pierwsze kroki w sporcie żużlowym. Pierwsze mecze, pierwsze zagraniczne wyjazdy, a tu niedawno zakończyłem karierę. Ale takie jest życie, w każdej dziedzinie kiedyś musi to nastąpić.
Zdał pan egzamin na licencję żużlową 7 maja 1991 roku.
Tak, na motocyklu żużlowym przejeździłem 31 lat. Szmat czasu. Trzeba było mieć trochę szczęścia, żeby tyle to trwało. Sport żużlowy jest objęty dużym ryzykiem, po drodze było wiele zakrętów i trudnych sytuacji, ale udało mi się wytrwać w zdrowiu. Jeżeli były przerwy, to bardzo krótkie. Nawet po ciężkich kontuzjach wracałem w miarę szybko. Wszystko przez nastawienie psychiczne oraz ciało z dobrą zdolnością do regeneracji. Pod tym względem, otrzymałem od rodziców niezłe geny. I dlatego przejeździłem najwięcej meczów oraz biegów w polskich ligach [556 meczów i 2757 biegów – dop. red.].
Przeżył pan w żużlu ogrom rewolucji technologicznych: zmianę położenia silników ze stojących na leżące, tłumiki przelotowe, opony bezdętkowe. Która z tych zmian była najbardziej znacząca dla dyscypliny?
Taką pierwszą rewolucją, wdrożoną jeszcze w latach 90. było – jak ja to mówię – położenie silnika, ułożenie go inaczej w ramie. Później był krótki epizod z oponami, kiedy weszły gumy bez nacięć. One utrzymały się bardzo krótko, gdyż bojkot zawodników spowodował, że wycofano się z tego pomysłu. Z kolei w 2011 roku wprowadzono limity głośności poprzez nowe konstrukcje tłumików. Przez to silniki inaczej działały, ale tunerzy później doszli do takiego poziomu, że nie miało to aż takiego znaczenia dla samej jazdy. Chodziło o to, że w niektórych momentach nowe tłumiki powodowały inną reakcję silnika – na przykład zawodnik zamykał gaz, ale maszyna jeszcze na chwilę przyspieszała. Ale z biegiem czasu sobie z tym poradzono.
Późniejsze zmiany, które wchodziły, czyli limitery które niedawno weszły, czy elementy tytanowe, to delikatne niuanse. Weszły hydrauliczne sprzęgła, inne opony, ramy, kierownice – tych zmian było dziesiątki. Ale najbardziej kluczowymi była zmiana położenia silnika oraz tłumiki.
Będąc cały czas w topie stawki, łatwo pewnego dnia zostać w tyle z nowinkami? Stracić czujność i przespać moment na wprowadzenie czegoś, co konkurencja już posiada?
Na pewno starszym zawodnikom trudniej jest otworzyć się na niektóre nowe rzeczy. Powiedzieliśmy o kwestiach technologii, ale zmienił się cały system przygotowań do sezonu. Kiedyś dominował wschodni styl – dużo siłowni i podnoszenia ciężarów. Dziś tego się już nie robi. Mamy inny poziom wiedzy na temat treningu wydolności, rehabilitacji, czy nauki techniki. To wszystko z biegiem lat trzeba było zmieniać. Sport wyczynowy nie znosi samozachwytu, podejścia „wiem najlepiej, jestem najlepszy”. Wtedy krótko jest się na szczycie, a gruchnięcie tyłkiem o ziemię jest bardzo szybkie i bolesne. Ważna jest pokora, ale przy tym otwartość, obserwacja i słuchanie osób które mówią o nowinkach wchodzących do sportu.
Weźmy za przykład psychologię sportu. To temat, który w wyczynowym sporcie istnieje od czterdziestu lat. W Polsce mówi się o nim otwarcie od dziesięciu-piętnastu lat. Do żużla psychologia przyszła jeszcze później. Więc otwartość i umiejętność przyswajania nowych rzeczy to klucz do sukcesu.
Polski żużel przeżył napływ nowości w latach dziewięćdziesiątych, czyli pierwszej dekadzie pana startów. Musieliśmy gonić zachód, z którego wreszcie przyjeżdżały wielkie gwiazdy, jak Hans Nielsen czy Tony Rickardsson.
W porównaniu do nich, naszym największym problemem było to, że tunerzy spoza Polski traktowali nasz kraj jak żużlową drugą ligę. Mieli swoich klientów – Anglików, Amerykanów, Duńczyków i Szwedów, którzy byli dla nich najważniejsi. Oczywiście my we wcześniejszych latach też mieliśmy świetnych żużlowców, jak Zenon Plech, Jerzy Szczakiel, Andrzej Wyglenda czy Antoni Woryna. Ale oni trafili na moment, w którym sprzęt był ważny, jednak można było pokombinować i załatwić silnik na przykład z Anglii. Natomiast na początku lat dziewięćdziesiątych odjazd technologiczny żużlowców z zachodu od Polaków był na tyle mocny, że bez dobrego sprzętu nie miało się szans na nawiązanie walki.
My za czasów Zbigniewa Morawskiego w Zielonej Górze liznęliśmy trochę zachodu. Wtedy te możliwości lekko się otwierały z racji większych pieniędzy. Ale kontakt z tunerami wciąż był utrudniony. Zawodnikiem z Polski, który dopiero przebijał się do światowej czołówki tunerów, był Tomasz Gollob. I ja to widziałem na własne oczy. Nie tylko z telewizji, ale też na żywo. Sam przez półtora roku walczyłem o pierwszy silnik zrobiony przez zagranicznego tunera. Miał go zrobić na wówczas moje najważniejsze zawody – finał Indywidualnych Mistrzostw Świata Juniorów. W całym przedsięwzięciu pomagało mi kilka osób i ostatecznie otrzymałem ten silnik na dwie godziny przed zawodami. Wsadziłem go w ramę bez testów i jazda.
I pan wtedy odjechał – w 1996 roku wywalczył pan tytuł IMŚJ z kompletem punktów.
Odjechałem, ale żeby nie było – nie tylko ja posiadałem taki silnik. Owszem, był świetny, ale ja też znajdowałem się w znakomitej formie i wszystko poskładało się w całość. Ale to był moment, w którym otworzyły mi się oczy. Sprzęt spisywał się świetnie, mogłem konkurować z najlepszymi na świecie – również z seniorami. To był przełom. Później liga w Polsce zaczęła się wzmacniać, jeździli tu coraz lepsi zawodnicy. Zmieniły się pieniądze, doszli sponsorzy i telewizja. W końcu przyszedł moment, w którym ligi zagraniczne przestały być aż tak ważne. Pieniądz był w Polsce, stąd tunerzy musieli otworzyć się na naszych zawodników. Dziś jest komfort jazdy i przygotowania się do sezonu. Wiadomo, trzeba się poświęcić. Ale nie posiadamy już problemów, z którymi kiedyś się mierzyliśmy.
Aktualnie pełni pan funkcję dyrektora sportowego Falubazu Zielona Góra. Piotrowi Protasiewiczowi po zakończeniu nie groziło zupełne odejście od żużla? Przypomina mi się historia pana rówieśnika, Wiesława Jagusia, który praktycznie zniknął ze środowiska. Kiedy skończył jeździć, zajął się gospodarstwem rolnym.
Dwa-trzy lata temu też miałem plan, by zniknąć z tego sportu. Razem z żoną działamy w innych branżach, zupełnie pozasportowych. Nie sądziłem, że zostanę w żużlu, ale życie pokazuje, że bywa różnie. Podjąłem tę rękawicę w Falubazie, ale oczywiście nie zaniedbując przy tym pozostałych tematów. Jednak gdzieś w tym sporcie jeszcze będę funkcjonował.
A Wiesiu jest specyficzny. Znamy się wiele lat, zajmuje się swoim biznesem. Z tego co wiem, to pokoleniowy interes, bo przejął go po swoich rodzicach. On zawsze był konkretnym gościem – jak powiedział, tak robił i trudno było z nim negocjować. I ja to szanuję.
Oficjalnie przeszedł pan na sportową emeryturę z końcem października, kiedy wygasł pana kontrakt z klubem. Trudno przyzwyczaić się do roli przełożonego, nie kolegi z zespołu?
To trochę inna funkcja. Jeszcze parę tygodni temu byłem zawodnikiem, więc nie urwałem się z choinki, a moja rola ma czynnik sportowy. Chciałbym stworzyć optymalne warunki dla chłopaków z pierwszej drużyny, bo to oni są najważniejsi. Z racji swojego doświadczenia wiem, co jest najlepsze i najważniejsze dla zawodnika. Mój zakres obowiązków jest dosyć szeroki, ale mówimy tu wyłącznie o pionie sportowym. W jego skład wchodzi sposób szkolenia, naboru, przygotowania toru, obsada toromistrzów i mechaników – jest trochę rzeczy. Czy mi się uda – zobaczymy. Na razie jest w miarę okej. Myślę, że osoby z którymi współpracuję również nie narzekają. Staram się być konkretny i podejmować dobre decyzje. Ja też słucham innych, bo sam nie wiem wszystkiego. Wprawdzie część obowiązków przejąłem już na przełomie maja i czerwca tego roku, wdrażałem się w funkcję. Ale na pełen etat sprawuję ją od miesiąca.
Po tylu latach jazdy na żużlu, podczas pożegnania pojawiło się małe wzruszenie na pana twarzy. Mimo wszystko, było to pożegnanie słodko-gorzkie? Falubaz nie wywalczył awansu do PGE Ekstraligi.
Finalnie nigdy nie mamy pewności co do wyniku sportowego. Na tym piękno sportu polega, że jest nieprzewidywalny. Czterech staje do wyścigu, każdy chce wygrać, ale miejsce na czele jest jedno. Daliśmy z siebie sto procent, jednak drużyna z Krosna była o błysk szprychy lepsza. W tym miejscu po raz kolejny gratuluję im awansu i wierzę, że zagoszczą w Ekstralidze na dłużej niż rok. A my przygotowujemy się do kolejnego sezonu. Będziemy walczyć o to, by dobrze pojechać i być konkurencyjnym dla najlepszych drużyn w 1. lidze.
Jako zawodnik, powrócił pan do Zielonej Góry w 2007 roku. Jak bardzo tamten Falubaz różni się od tego, w którym teraz przyjdzie panu pracować?
To dwie inne sytuacje, aczkolwiek można je porównać. W tamtym czasie Falubaz był klubem o którym mówiło się, że jest za słaby na Ekstraligę i za mocny na 1. ligę. I tak balansował pomiędzy tymi poziomami rozgrywek. Przyjście mojej osoby, a także innych zawodników, miało spowodować by marka tego klubu się wzmocniła, a później walczyła o medale. I ówczesnym włodarzom – na czele z Robertem Dowhanem – udało się tego dokonać. Najpierw utrzymaliśmy Ekstraligę, a później mieliśmy pasmo sukcesów, walczyliśmy o najwyższe cele.
W ostatnich latach siła Falubazu osłabła. Nie chciałbym się tu wdawać w okoliczności, dlaczego tak się stało, bo nie wiem wszystkiego. Inne zespoły trochę nam odjechały. Chciałbym dołożyć cegiełkę do tego, byśmy jako ośrodek żużlowy zaczęli się bardziej liczyć na mapie Polski. Klimat jest – mamy wspaniałych kibiców, w 1. lidze w Zielonej Górze była najwyższa frekwencja. W tym roku niewiele zabrakło nam do sukcesu. Jak będzie w następnym – tego nie wiemy. Kilka zespołów również będzie bardzo silnych. Sport żużlowy ma to do siebie, że jest nieprzewidywalny. Kontuzje potrafią przekreślić miesiące przygotowań.
Jako wychowanek i legenda Falubazu, jest pan kojarzony najbardziej z Zieloną Górą. Ale jednak los przez lata rzucał pana do innych klubów. Sparcie Wrocław w latach 90. się nie odmawiało? Był tam dobry sponsor, mocny skład z Wojciechem Załuskim i Tommym Knudsenem. To był pierwszy głośny transfer z pana udziałem.
Wrocław był mocny, ale trzeba spojrzeć na to z mojej perspektywy. Z Zielonej Góry odchodziłem po sezonie, w którym przytrafiły mi się dwie poważne kontuzje. Nie miałem nic, jeżeli chodzi o zaplecze finansowe czy sprzętowe. Byłem młodym chłopakiem, na którym ówcześni pracownicy klubu – którzy już od dawna w nim nie działają – postawili krzyżyk. Przez osiem miesięcy leżałem po szpitalach i istniało duże zagrożenie, że będę kaleką. Nie oszukujmy się, wtedy nie myślałem o jeżdżeniu, a o tym bym w ogóle mógł normalnie funkcjonować. Nikt z klubu się ze mną nie kontaktował, ani nie interesował się tym, co się ze mną dzieje.
Powróciłem dzięki pomocy najbliższych oraz sponsorom, którzy dali mi pieniądze na sprzęt. Roztrzaskałem się w pierwszym sparingu, zanim zainwestowałem w nowe motocykle, dlatego mogłem te fundusze wykorzystać na rehabilitację. To też były inne czasy. Dziś, kiedy chcemy wykonać rezonans, to wchodzimy do prywatnej kliniki, płacimy określoną kwotę i mamy badanie. Wtedy było kilka tomografów na całą Polskę i trzeba było posiadać pieniądze, których ja nie miałem. W meczu ligowym zarabiałem po dwanaście złotych za punkt.
Ile?
Dwanaście-trzynaście. Później, kiedy dochodziły większe pieniądze, to czterdzieści. A jeszcze po zimie nie zarobiłem ani złotówki. Roztrzaskałem się, a rodzice żyli z pensji, więc nie było lekko. Nie chcę skłamać, ale rezonans magnetyczny stawu biodrowego i miednicy, którą miałem rozwaloną, kosztował półtora tysiąca złotych. Rehabilitację również musiałem robić sam. Lekarz który mnie poskładał, zalecił, abym dużo pływał. Na szczęście to był już okres letni. Przez dwa miesiące kolega zawoził mnie kuśtykającego o jednej nodze na basen. Pływałem od rana do wieczora, ile tylko mogłem, w różnych płaszczyznach. Później robiłem treningi ogólnorozwojowe – i też sam się ich uczyłem.
Na ile poskutkowała taka nauka na własnym organizmie?
W listopadzie byłem na tyle sprawny, że wypadłem najlepiej w testach wydolnościowych. To wszystko zbiegło się z propozycją klubu z Wrocławia, który potrzebował drugiego juniora. Ja miałem duży żal do działaczy z Zielonej Góry. Powiedziałem wtedy do swojego ojca, że albo będę jeździł w innym klubie, albo w ogóle. Bo nie mieliśmy wtedy nic. Następnie dostałem propozycję z Wrocławia. Zielona Góra otrzymała – jak na tamte czasy – ofertę nie do odrzucenia za moje wypożyczenie, gdyż miałem z nimi jeszcze rok kontraktu. Kiedy przechodziłem do Sparty, nie otrzymałem pieniędzy za podpis, tylko jeden silnik i jedno podwozie. Dziś to nie do pomyślenia, żeby za takie rzeczy zawodnicy podpisywali kontrakty. Dostałem też busa do przewożenia sprzętu, ale był mi tylko pożyczony.
Jednak to wtedy pana talent eksplodował.
Obok siebie miałem wspaniałych zawodników. Zaopiekował się mną Tommy Knudsen, za co jestem mu bardzo wdzięczny. Prezes Andrzej Rusko wraz z panią Krystyną Kloc, również dużo mi pomogli. Świętej pamięci Ryszard Nieścieruk – trener, którego uważam za jednego z najważniejszych w mojej karierze – mocno na mnie postawił, potrafił wpuścić z rezerwy taktycznej nawet po tym, jak w poprzednim biegu przywiozłem zero. Wiedział, że muszę dużo jeździć, aby się wdrożyć po roku przerwy. Na początku miałem duży strach by otworzyć gaz, a jeździliśmy we Wrocławiu na bardzo dziurawym torze. Ale szybko się wzmocniłem i już w połowie roku byłem jednym z liderów zespołu. To był bardzo ważny okres w moim życiu. Gdyby nie tamte lata, to wracając po czasie do Zielonej Góry, nie dałbym swojemu macierzystemu klubowi tyle, ile dałem.
Później przyszła Bydgoszcz i lata największych drużynowych sukcesów. Tam też była bardzo mocna ekipa: bracia Gollobowie, Henrik Gustafsson, którego później zastąpił Mark Loram. To była najmocniejsza drużyna w której pan występował?
Myślę, że mocniejsza była ta z mojego pierwszego sezonu w Apatorze Toruń, aczkolwiek wtedy nie spełniliśmy pokładanych w nas nadziei. Przejście z Wrocławia do Bydgoszczy to był skok na pełne zawodowstwo. Dostałem świetny kontrakt, mówimy o cztery-pięć razy większych kwotach. Bydgoszcz była ośrodkiem, który chciał wyniku, ale brakowało mu ogniwa. I ja byłem tym brakującym elementem, bo od początku jechałem bardzo dobrze. Ale to nie był prosty i łatwy grunt. Trafiłem na teren klanu Gollobów – szczególnie „Papy” Władysława. Ja też byłem zawodnikiem, który znał swoje miejsce w szeregu. Ale też nie dawałem się łatwo zepchnąć na bok, kiedy wiedziałem, że dobrze jadę i jestem ważną częścią drużyny. Trochę byłem tam solą w oku, bo nie zawsze fajnie się wypowiadałem i również przez to zaczynały się przepychanki.
Ale to było gdzieś z boku, bo najważniejsza była drużyna i wynik sportowy. Były cztery filary: Tomek i Jacek Gollobowie, ja oraz Henka Gustafsson. Jeździliśmy świetnie, we czterech potrafiliśmy zrobić 55-57 punktów. Czasami juniorzy czy druga linia dorzucali dwa-trzy punkty albo i mniej, a my i tak wygrywaliśmy. Poza tym mieliśmy taki tor, że trzy czwarte ekip które do nas przyjeżdżały, nie wiedziało jak poprawnie przejechać okrążenie. To były bardzo wymagające warunki. Ale we Wrocławiu już jeździłem na trudnym torze, stąd było mi łatwiej się przystosować. Miałem sprzęt, który dobrze spisywał się na takich nawierzchniach. Więc pomimo rywalizacji sportowej i pozasportowej – bo to też się przekładało – to był fajny okres. Było wiele medali, sukcesów i dziś miło go wspominam.
Mocne charaktery spotkały się w Bydgoszczy. Panowała zasada, że nie musimy się lubić, ale chociaż się szanujmy?
[Protasiewicz milczy przez dłuższą chwilę] Może tak: możemy się lubić albo i nie, ale najważniejsza była drużyna. I naprawdę, nasze wzajemne animozje nigdy nie były przekładane ponad dobro klubu. Tym bardziej, że Tomek był zawodnikiem który potrafił robić cuda na torze. Dopiero po latach to doceniam. Cieszę się, że byłem w Bydgoszczy, kiedy on pokazywał, jak się jeździ na motorze, które obierać ścieżki i jak profesjonalnie podchodzić do wykonywanego zawodu. W decydujących biegach potrafiliśmy się rozumieć bez słów i tak się poustawiać na torze, by stworzyć miejsce dla kolegi z pary. Wtedy mało która para w Polsce potrafiła tak jeździć i stąd też brały się sukcesy. Obaj trafiliśmy też na okres, w którym byliśmy w optymalnych formach.
Mimo wszystko, kibice pamiętają waszą rywalizację podczas Indywidualnych Mistrzostw Polski 1999, czy miesiąc później podczas Złotego Kasku. Przypomnijmy, że w IMP Golloba wykluczono z powtórki w biegu dodatkowym, który decydował o tytule. Z kolei w Złotym Kasku już w pierwszym biegu razem się wywróciliście i zakończyliście udział w zawodach. Jak w ogóle dogadać się po takich sytuacjach?
Dziś już nie mamy z tym problemu, śmiejemy się z tych sytuacji i jesteśmy dobrymi kolegami. Mamy do siebie ogromny szacunek. A że wtedy tak było? Trudno, żyje się dalej. Z drugiej strony, gdyby to nie było interesujące, to dziś byśmy o tym nie rozmawiali. Napisaliśmy z Tomkiem wspaniałą historię sportu żużlowego. Żeby była jasność – wiem, gdzie był Tomek, a gdzie byłem ja. Ale jestem przekonany, że takiego duetu, o którym tyle się mówiło, w Polsce nie było i już nigdy nie będzie, czasy się zmieniły. My trafiliśmy na moment, w którym więcej się działo. Dlatego dziś, kiedy zapytalibyśmy kibiców o najbardziej emocjonujący finał IMP, to wielu z nich wskaże 1999 rok. Cieszę się, że byłem jednym z głównych aktorów tych zawodów.
A jak po zawodach wyglądały nasze relacje? Cóż, była cisza i nie rozmawialiśmy za wiele (śmiech). Ale kiedy zakładaliśmy kaski i walczyliśmy o punkty dla Polonii, to jechaliśmy na sto procent. Czasami robiliśmy psikusy na torze i sobie podjeżdżaliśmy, ale wyłącznie wtedy, kiedy mecz był już wygrany. Obaj chcieliśmy wygrywać, żaden nie chciał odpuścić i stąd takie sytuacje. Ale uważam, że sport potrzebuje takich wrażeń.
Jak pan ocenia swoje zachowanie z dzisiejszej perspektywy, już jako doświadczony człowiek oraz zawodnik? Brał pan wszystko na spokojnie czy jednak miał krótki lont i na przykład ojciec musiał czasami powiedzieć „Piotrek, daj spokój, rób swoje.”?
Jasne, że reagowałem emocjonalnie. Żeby była jasność – jestem spełnionym sportowcem, nic bym nie zmienił w swojej karierze i nie żałuję żadnego ruchu. Ale owszem, po fakcie mogę powiedzieć, że gdybym mógł cofnąć czas, to z dzisiejszą wiedzą i doświadczeniem połowy rzeczy nie zrobiłbym tak, jak wtedy robiłem. Inaczej bym je rozegrał i pewnie wiele osób miałoby do mnie mniej żalu. Ale miałem dwadzieścia parę lat, byłem medalistą mistrzostw świata, jednym z najlepszych zawodników w Polsce i człowiekiem, który skupiał się tylko na sporcie. Dawałem z siebie sto procent – myślałem o żużlu nawet podczas snu czy jazdy samochodem. Ale błędy się popełniało. One były pochodną wieku i sytuacji w jakich się znajdowałem. Zdaję sobie sprawę, że w niektórych momentach źle postępowałem i dziś bym tak nie zrobił.
Przez lata, kiedy bezapelacyjnie Gollob był polskim numerem jeden, Pan był uważany za numer 2, zaraz po nim. Zatem dlaczego w Grand Prix nie wychodziło?
To była suma wielu czynników. Po pierwsze, miałem złe podejście mentalne do Grand Prix. Za bardzo chciałem. A jeżeli gdzieś się za bardzo chciało, to się człowiek spinał i jechał gorzej. W Grand Prix nigdy nie miałem tego luzu. Sprzętowo też nigdy nie byłem przygotowany perfekcyjnie do tego cyklu. Ogólnie dysponowałem dobrymi maszynami, ale one nie działały na wszystkich rodzajach torów. Pamiętajmy, że w Grand Prix były tory krótkie, wchodziły nawierzchnie jednodniowe, rozgrywano nawet zawody w hali. Dziś, pracując z tunerem, poprosiłbym go o przygotowanie czterech silników tylko pod kątem Grand Prix i jeszcze domawiałbym w sezonie jednostki na konkretne tory. Od dwunastu lat pracuję z psychologiem sportu. Myślę, że wtedy taka osoba była mi szczególnie potrzebna i jeździłaby ze mną na zawody. Do tego dochodzi doświadczenie zespołu, który też nie miał rozeznania w danych sytuacjach. Zbudowałbym to wszystko inaczej, a co za tym idzie – lepiej bym jeździł.
Podam prosty przykład. Potrafiłem zrobić dwa punkty w Grand Prix, a na drugi dzień przychodził mecz ligowy w Polsce. Zawodnik, który dzień wcześniej w GP był na podium, wyciąga te same, brudne motory, wsiada na ten sam sprzęt, a ja sobie z nim radzę. On robi osiem punktów, a ja komplet. To nie świadczy o tym, że on nagle zapomniał jak się jeździ, tylko że ja pojechałem na swoim poziomie, potrafiłem dopasować sprzęt i wygrywałem. Takich przypadków, że dzień po Grand Prix przewoziłem czołowych zawodników, było kilkadziesiąt. Ale nie będę się usprawiedliwiał, widocznie tak miało być. To była fajna przygoda, pojedyncze imprezy mi się udawały. Lecz tam trzeba było radzić sobie w różnych warunkach. Ja tego wtedy nie potrafiłem.
Kończąc wątek rywalizacji z Tomaszem Gollobem, to w jednej ważnej statystyce pan go przegonił – zdobytych tytułach Drużynowego Mistrza Polski. Tu jest 8 do 7 dla pana. A powinno być nawet 9. Jak już pan wspomniał, Apator Toruń w sezonie 2003 był najmocniejszą drużyną w której pan jeździł. Tony Rickardsson, Jason Crump jako obcokrajowcy, wśród Polaków Wiesław Jaguś, pan, na pozycji juniora Adrian Miedziński. Jakim cudem nie udało wam się wtedy zdobyć tytułu?
Bo drużyna z Częstochowy pojechała lepiej w ostatnim meczu (śmiech). Nie pamiętam dokładnie, ale w tym meczu Tony lub Jason nie miał dobrego dnia i pojechał nieco słabiej. Ale uważam, że w tej drużynie od początku było za dużo dobrych zawodników. Wtedy był taki system, że na rezerwie, pod numerem 8 lub 16, mógł jeździć żużlowiec w dowolnym wieku. My mieliśmy o jednego Polaka za dużo, bo był Tomek Bajerski i Robert Sawina. Mi też raz zdarzyło się wylądować na rezerwie. Wiesiu był nie do ruszenia z racji jego podejścia i tego, jak wielkie wsparcie miał wśród trenerów. Uważam, że sztab szkoleniowy nie poradził sobie z takim nagromadzeniem dobrych zawodników. To przełożyło się na finał. Ciągła rywalizacja o miejsce, czuwanie czy tym razem się pojedzie czy nie, po prostu się nie sprawdziło.
Ja wytrzymałem ciśnienie, aczkolwiek jako drużyna nie pojechaliśmy dobrze, a potencjał był. Marek Karwan, ówczesny prezes, stworzył drużynę marzeń, która nie pojechała. Z drugiej strony nasz przypadek potwierdza, że sport jest nieprzewidywalny. Nie zawsze faworyci wygrywali i to jest w tym piękne. Dla mnie srebro było sukcesem, aczkolwiek apetyty w całym mieście były zdecydowanie większe. Ale z drugiej strony, w 2009 roku w Zielonej Górze też jechaliśmy na finał jak na pożarcie, a wywalczyliśmy złoto. Więc byłem i w takich, i w takich sytuacjach [Zielona Góra w finale pokonała… Unibax Toruń – dop. red.].
Johan Cruijff powiedział kiedyś, że kiedy zbierzesz najlepszych piłkarzy na każdej pozycji, to otrzymasz jedenaście numerów jeden, ale nie najlepszą drużynę.
Dokładnie. Pomimo, że sport żużlowy to nie piłka nożna i jest bardziej indywidualny, to za dużo gwiazd nie stworzy drużyny. W piłce nożnej czy koszykówce możesz mieć świetnych zawodników na pozycjach rezerwowych. Na żużlu każdy chce jeździć i być w formie, bo jeżeli żużlowiec nie jeździ, to nie jest w gazie. W piłce są mecze testowe, sparingi, można bardziej rotować składem, robić zmiany. W żużlu tego nie ma. Kolejny aspekt: jeżeli piłkarz nie gra, to i tak otrzymuje pensję. A kiedy żużlowiec nie jeździ, to nie zarabia. Dlatego nie można robić ławki silnych zawodników, bo nie ma wtedy klimatu w zespole. A co najważniejsze – ci zawodnicy i tak bez jazdy będą w słabej formie.
Skoro cały czas mówimy o świetnych żużlowcach, to jeździł pan z kilkoma pokoleniami takich zawodników. Począwszy od Andrzeja Huszczy, po generację swoją i Golloba, przez pokolenie Janusza Kołodzieja, skończywszy na Patryku Dudku czy Bartoszu Zmarzliku – a mówię tylko o Polakach. Który zawodnik robił na panu najlepsze wrażenie pod względem profesjonalizmu? Tak, że obserwował go pan i mówił sobie – wzór sportowca.
Zdecydowanie Tony Rickardsson. Był pod tym względem niedościgniony. To był dla mnie wzór pod względem podejścia, organizacji zespołu i całej otoczki. Oczywiście pomijam to, że był genialnym zawodnikiem i wirtuozem czarnego sportu. Kiedy zaczynałem, to sporo podpatrywałem od takich zawodników jak on czy Hans Nielsen. Powiem nieskromnie, że zawsze miałem perfekcyjnie przygotowany team, więc wiele elementów udało się przejąć.
Jeżeli natomiast chodzi o samą jazdę, to mógł być tylko jeden zawodnik – Tomasz Gollob. Teraz, kiedy inni zawodnicy jeżdżą z Bartkiem Zmarzlikiem, to przeżywają to samo co ja, kiedy ścigałem się z Tomkiem. Jeździmy, od czasu do czasu wygrywamy, ale na dziesięć biegów z Tomkiem, ja wygrałem dwa. Rywalizacja z Bartkiem jest taka sama – w większości przypadków dostaje się w ucho. To jest przewaga zawodników tej klasy. Weźmy pod uwagę na przykład Grand Prix. Kiedy Bartosz Zmarzlik się pomyli i mu nie idzie, to w rundzie zasadniczej zrobi 8-10 punktów. Pozostali, kiedy się pomylą, to zrobią 2-3 punkty.
Jaka była najbardziej pozytywnie zakręcona postać, z którą jeździł pan w drużynie?
Był taki zawodnik – Hans Clausen. Duńczyk, a ta nacja nie jest przesadnie radosna. Jeździłem z nim w Peterborough Panthers w Anglii. On szybko skończył karierę przez kontuzję. Niesamowity śmieszek, bardzo pozytywny. Nawet kiedy w tamtym czasie zamieniałem z nim dwa zdania swoim łamanym angielskim, to potrafił mnie rozbawić. Bardzo go polubiłem.
Ja natomiast w żużlu nigdy nie miałem przyjaciół, ale bardzo dobrych kolegów już tak. Najbardziej dogadywałem się z Rafałem Dobruckim. Zaczynaliśmy w podobnym czasie, razem studiowaliśmy, później jeździliśmy w Zielonej Górze. Dobry kontakt miałem też z Adrianem Miedzińskim, z którym wiele razy jeździłem w Szwecji.
Podoba się panu kierunek w którym zmierza żużel? Motocykle są coraz szybsze, ale nawierzchnie coraz bardziej twarde. Starsi kibice mówią, że kiedyś było lepiej, bo tory były bardziej przyczepne. Więc jak to jest – kiedyś rzeczywiście było lepiej, czy może niekoniecznie, bo w większość zawodów to była walka o utrzymanie się na motorze, a kibic pamięta to, co chce pamiętać?
Dokładnie tak było. Powiedzmy sobie szczerze – żyjemy w czasach, w których jako kibice chcemy emocji, walki, rywalizacji. Jeżeli ktoś twierdzi, że kiedyś było lepiej, bo tory były przyczepne, dziurawe i w ten sposób oddzielało się chłopców od mężczyzn, to mówi głupoty i nie zna się na żużlu. Przerabiałem kopary, jazdy bez dmuchanych band, w deszczu, w dziurach po kolana, po torach na których koło wbijało się na dwadzieścia centymetrów. Wtedy nie było ścigania, tylko walka o przetrwanie. Przez takie tory było więcej upadków i kontuzji. Mamy się takim czymś podniecać? Bzdura. Dla mnie nie ma nic fajnego w zawodach, w których jeden czy drugi zawodnik pojechał karetką do szpitala, a mijanek na torze było pięć. Każda z nich nastąpiła po błędzie zawodników, którzy wpadli w dziurę, a kibic się cieszył, bo się minęli.
Dziś, kiedy tor ma dziurę w jednym miejscu, to często kwestionuje się jego bezpieczeństwo.
Dzisiejsze tory są twardsze, równiejsze, ale mamy przez to emocje. Jeżeli nawierzchnia jest dobrze przygotowana, to w meczu mamy dwadzieścia pięć mijanek. I o to chodzi. W Zielonej Górze i wcześniej w Bydgoszczy też był moment, że wygrywaliśmy mecz za meczem, zdobywaliśmy tytuły. Ale po jakimś czasie kibice najedli się sukcesami i chcieli rywalizacji na torze. Dlatego później w Bydgoszczy robiliśmy twarde tory. One były bardziej przystępne dla słabszych zawodników czy juniorów. Ale i kibice byli z tego zadowoleni, bo było więcej ścigania. Na takim torze jest zewnętrzna, wewnętrzna, mamy kilka ścieżek do ataku i przez to coś się dzieje.
Proszę mi uwierzyć, że gdyby dziś były takie tory jak dwadzieścia pięć lat temu, to frekwencja na stadionach byłaby o połowę mniejsza, a przed telewizorami to już w ogóle. Dlatego kiedy słyszę podobne opinie od ludzi, którzy nazywają się ekspertami, to mi ręce opadają. Rozumiem – nie chodzi o to, by robić nawierzchnie gładkie jak stół. Ale tor musi być do ścigania, bo my nie jeździmy dla siebie, tylko dla kibiców. Od nich zależy nasze utrzymanie i liczba sponsorów. Chociaż czasami bywają sytuacje, że trzeba pojechać na przyczepnym torze, bo warunki pogodowe są jakie są, a telewizja zarezerwowała czas antenowy.
Czyli zmiany nawierzchni wyszły dyscyplinie na plus.
Ogólny kierunek jest dobry. Pozostaje tylko kwestia fachowej obsługi toru: przeszkolenia komisarzy i sędziów. To podkreślam: sędziów, którzy będą słuchać zawodników. Nawet nie podczas meczów, ale poza torem. Na przykład mogą spotkać się z nimi zimą, porozmawiać, przeanalizować kilka kontrowersyjnych sytuacji. Bo trudno jest być sędzią, kiedy nie rozumie się, że dana sytuacja wynika z tego, co zdarzyło się sto metrów wcześniej. Ale żeby to wiedzieć, trzeba przeżyć parę takich momentów. Niestety, praktycznie każdy sędzia, może tylko z małymi wyjątkami, nigdy nie siedział na motocyklu żużlowym. Dlatego trudno im jest podjąć właściwe decyzje.
Gdyby miał pan zmienić jedną rzecz w dzisiejszym żużlu, to co by to było?
To pochodna dzisiejszych czasów, ale trochę brakuje mi sportu w sporcie. Jest dużo obostrzeń regulaminowych, za bardzo się brnie w zamykanie ust zawodnikom. Nie mówię, że zawodnik ma obrażać kogokolwiek, ale kiedy moim zdaniem coś jest białe, to nie mogę mówić, że jest czarne. Ale muszę, bo zgodnie z regulaminem mogą mnie ukarać, kiedy powiem inaczej. Każdy ma prawo do swojego zdania i własnej opinii – my tego nie możemy zabraniać. Oczywiście zachowałbym ramy odpowiedniego poziomu przekazu, bo nie możemy obrażać drugiej osoby. Jednak jak powiedziałem, generalnie idziemy w dobrym kierunku. I pomimo tego, że kiedyś byłem jednym z pierwszych, któremu zmiany się nie podobały, to uważam, że PGE Ekstraliga się tu obroniła.
Natomiast trzeba zmienić system szkolenia, bo żużel wśród dzieci przegrywa z uprawianiem innych sportów. Tu dyscyplina ma problem w obecnych czasach. Jednak ogólnie, żużel w Polsce to Formuła 1 speedwaya. Jasne, to globalnie niszowy sport, lecz w porównaniu do innych lig nie mamy się czego wstydzić.
Jako zawodnik był pan w żużlu przez wiele lat, jeździł na różnych torach i siłą rzeczy miał sporo kontuzji. Żużlowiec po którymś z kolei złamaniu już przestaje liczyć?
Dziś o wiele łatwiej mi to wszystko policzyć na spokojnie, ale w trakcie kariery nie liczyłem. Teraz, kiedy zaczynam od głowy, to liczę że obojczyk miałem kontuzjowany pięć razy, bark dwukrotnie, żebra trzy razy, kręgosłup – dwa. Idę dalej w dół – biodro, miednica, jedno kolano, staw skokowy, kość skokowa… Nie wliczam w to wszystko wstrząsów mózgu, zwichnięć czy skręceń, bo i bez tego lista kontuzji robi się naprawdę spora. Ale co mam powiedzieć – przez trzydzieści jeden lat nie grałem w szachy, tylko jeździłem na żużlu. Kontuzje są wkalkulowane w ten sport. Tym bardziej, że jak już rozmawialiśmy, wcześniej tory oraz ich zabezpieczenia były inne. Ale co ciekawe, największe kontuzje odnosiłem już w czasach dmuchanych band (śmiech). Jednak mi również dmuchana banda wiele razy uratowała przynajmniej zdrowie.
Trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny? Pan, pomimo wieku, dalej fizycznie dobrze wyglądał na tle wielu młodszych kolegów po fachu. Poczuł pan, że zbliża się do granicy, w której ciało już nie wytrzymuje?
Mógłbym jeszcze jeździć ze dwa-trzy lata i przeciągać karierę. Ale ponad rok temu podjąłem decyzję, że kończę po tym sezonie. To był przemyślany ruch, bo już wtedy wiedziałem, że będę się w sporcie zajmował tym, czym dziś się zajmuję. Bardziej dochodziła kwestia regeneracji mojego ciała po upadkach i kontuzjach.
Wielu ekspertów mówiło, że od 2019 roku zszedłem poniżej poziomu, który wcześniej prezentowałem. Moja forma stanowiła sinusoidę, więc finalnie było przeciętnie. Tylko żaden z tych ludzi nie zagłębił się w to, że od 2019 roku zaczynałem dobrze, ale później przychodziły większe lub mniejsze kontuzje, które się przeciągały. Pomimo tego, że się ścigałem, to znajdowałem się w fazie rehabilitacji. Kiedyś to trwało tydzień, a teraz trwa miesiąc-półtora. Po drodze natrafiłem na kilka spotkań w których zdobyłem po 2-3 punkty, a później znowu zacząłem robić po 10. Więc przed kontuzją byłem na poziomie średniej biegopunktowej 2.0, po kontuzji tak samo, ale w jej trakcie zjechałem na 1.0. Stąd finalnie było 1.6-1.7. I wtedy się zaczęło mówienie, że zszedłem poniżej 2.0, nie trzymam już formy, i tak dalej.
Dla mnie powrót po kontuzjach był coraz cięższy. Jeździłem na zastrzykach przeciwbólowych. Kiedy dzień po zawodach wstawałem z łóżka, to był koszmar. Jeszcze po sezonie pracowałem z moją fizjoterapeutką, aby móc normalnie chodzić. Więc kiedy nie jechałem z kontuzją, to sama jazda była przyjemna. Ale w jej trakcie powrót do formy długo trwał. Dlatego stwierdziłem, że to już nie ma sensu. Kiedyś po upadku wstawałem, otrzepałem się i byłem jak nowy. Teraz moja fizjoterapeutka śmieje się, że po tych wszystkich latach jestem na nią skazany do końca życia. Pomimo, że się nie ścigam, to dalej prowadzę aktywny tryb życia – gram w piłkę czy kosza, regularnie trenuję. Lubię to robić, a kiedy moje ciało tego nie dostaje, to zaczyna źle się czuć.
Jeżeli dobrze pamiętam, to mierzy pan 181 centymetrów wzrostu i waży 63 kilogramy.
Już 63,5!
Pod tym względem żużlowcy przypominają skoczków narciarskich. Teraz będzie można nabrać nieco tuszy, czy to jednak nie będzie styl Piotra Protasiewicza?
Chciałbym trochę przytyć, ale ciężko mi to zrobić. Wciąż dużo się ruszam, dalej mam 4-5 jednostek treningowych w tygodniu. Wiadomo – to nie jest reżim, tylko przyjemność. Tylko mówiąc, że chciałbym przytyć, nie mam na myśli brzuszka, lecz zwiększenie masy mięśniowej. Nie jest to łatwe. Robię co mogę, jem dużo, ale dalej jestem takim ususzonym kabanosem – nie mam tłuszczu, same kości i mięśnie (śmiech). Ale z brzuszkiem siebie nie widzę – lubię dobrze wyglądać.
ROZMAWIAŁ SZYMON SZCZEPANIK
Fot. Newspix
Czytaj więcej o żużlu: