Reklama

Najlepsze mecze finałowe w historii mistrzostw świata [RANKING]

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

17 listopada 2022, 10:46 • 18 min czytania 6 komentarzy

Główka Zidane’a, ale nie taka, jakiej wszyscy się spodziewali. Dwie największe sensacje w historii mistrzostw świata, choć jedna… właściwie nie była finałem. Wielki mecz gospodarzy. A w końcu po prostu jedno z najlepszych spotkań w historii. Wybór pięciu najwspanialszych finałów mistrzostw świata nie należy do łatwych. Ale spróbowaliśmy.

Najlepsze mecze finałowe w historii mistrzostw świata [RANKING]

Zaznaczyć trzeba tu jedno: nie braliśmy pod uwagę wyłącznie poziomu sportowego. Gdybyśmy to robili, pewnie można by tu dorzucić pierwszy finał w historii (1930, Urugwaj 4:2 Argentyna) czy któryś z dwóch kolejnych, wygranych przez Włochy z Czechosłowacją i Węgrami (odpowiednio 2:1 i 4:2). Albo sięgnąć po popis gry Brazylii, roznoszącej Szwedów 5:2 w 1958 roku. Na ostatniej prostej odrzuciliśmy też dramatyczny mecz RFN z Holandią z 1974 roku (2:1), ale zaznaczmy, że znalazł się tuż poza tym zestawieniem.

Co więc, poza poziomem gry, liczyło się dla nas najbardziej? Emocje i swoista legenda. To, jak dany mecz został zapamiętany i czy do dziś wymienia się go w gronie największych z różnych powodów. Bo mistrzostwa świata – jako turniej najważniejszy ze wszystkich – kreują opowieści powtarzane nierzadko przez dziesięciolecia. Zresztą pięć wymienionych poniżej finałów pochodzi z czterech różnych dekad. Zaczniemy od tego nam najbliższego.

Najlepsze finały w historii Mistrzostw Świata – TOP 5

5. 2006: Włochy 1:1 (karne: 5:3) Francja

Czy sam mecz był dobry? Był. Ale nie tak, jak mógłby być. Francuzi dominowali, Włosi ograniczali się do zwartej obrony i sporadycznych wypadów. Szalał Marco Materazzi. To on sprokurował karnego, którego w cudowny sposób zamienił na gola Zinedine Zidane. To Materazzi też wyrównał stan rywalizacji. A w końcu sprowokował Zizou – który na swoim pożegnalnym turnieju stał się na powrót najlepszym piłkarzem świata – i doprowadził do tego, że Francuz zszedł z boiska z czerwoną kartką.

Reklama

Jego koledzy co prawda dotrwali do karnych. Ale tam spudłował David Trezeguet. A Włosi byli bezbłędni. I do legendy przeszedł nie Zidane podnoszący najważniejsze piłkarskie trofeum w swoim ostatnim meczu, a (wcale nie tak młodziutki) Fabio Grosso, zamieniający na gola ostatniego karnego w całej tej rywalizacji.

Włosi na tamtym mundialu przesadnie nie zachwycali, ale potrafili wygrywać i zawsze walczyli do końca. W grupie z Ghaną, Czechami i USA pokonali dwie pierwsze ekipy 2:0, a ze Stanami zaliczyli remis 1:1. Wyszli z pierwszego miejsca, trafili na teoretycznie łatwego rywala – Australię. Ta jednak sprawiła im wielkie problemy, dopiero w 95. minucie, gdy kończył się doliczony czas gry, z karnego trafił Francesco Totti. Gładko, 3:0, ograli za to Ukrainę w ćwierćfinale. A półfinał? To już słynne „nie będzie arrivederci!” z dwoma bramkami Włochów w końcówce dogrywki, gdy pozbawiali nadziei gospodarzy, Niemców.

Francuzi drogę mieli znacznie trudniejszą. Choć skomplikowali ją sobie sami, kiepską postawą w grupie. Zremisowali w niej ze Szwajcarią i Koreą Południową, dopiero wygrana z Togo dała im awans do 1/8, gdzie mieli zmierzyć się z Hiszpanią. Tam zaczęli jednak błyszczeć, a Zidane nagle wszedł na swój najlepszy poziom. Hiszpanów ograli 3:1, w ćwierćfinale odprawili za to obrońców tytułu z Brazylii, a jedynego gola strzelił – znakomity na tamtym turnieju – Thierry Henry. 1:0 wygrali też w półfinale z Portugalią, po bramce Zidane’a z karnego.

Przed finałem byli faworytami. A jednak przegrali, a Zidane zapisał się wtedy w historii nie jako geniusz, a furiat. Choć na co dzień zdecydowanie nim nie był. Ale Złotą Piłkę dla najlepszego zawodnika turnieju – jakby na pocieszenie – i tak otrzymał. Nie mógł jednak świętować drugiego w karierze mistrzostwa świata. Włosi za to cieszyli się z czwartego w historii swojego kraju.

To wszystko – karny Zidane’a z pierwszej połowy, gol Materazziego, uderzenie drugiego przez pierwszego i czerwona kartka, a w końcu seria rzutów karnych zakończona przez Grosso – tworzy legendę tego finału. Gdyby Francuzi przegrali po prostu, z Zidane’em na boisku, dziś mało kto by o tym meczu mówił. A tak – żyje w pamięci fanów. I żyć będzie przez lata.

Reklama

4. 1966: Anglia 4:2 RFN

Anglicy długo bronili się czy to przed wprowadzeniem w piłce nożnej zawodowstwa, czy przed powrotem do FIFA (wystąpili z szeregów organizacji w 1928 roku). To sprawiło, że kraj, który był ojczyzną piłki nożnej, na mistrzostwach świata wystąpił dopiero w 1950 roku, przy okazji ich czwartej edycji. Ich wyniki jednak nie zachwyciły, odpadli bowiem w grupie. Cztery lata później doszli do ćwierćfinału. A potem historia się powtórzyła. 1958 rok to faza grupowa, 1962 ćwierćfinał.

W 1966 nie mogli sobie na to pozwolić. W końcu piłka nożna wracała tam, gdzie jej miejsce – do swojej ojczyzny. Anglia organizowała mistrzostwa świata. I chciała je wygrać.

Anglicy przez cały turniej nie opuścili londyńskiego Wembley. Grali tam wszystkie swoje mecze, za każdym razem oglądały ich tłumy kibiców – momentami blisko sto tysięcy. Wszystko zaczęło się jednak od wpadki – bezbramkowego remisu z Urugwajem. Dopiero w 37. minucie drugiego grupowego meczu, z Meksykiem, Wembley eksplodowało radością. Piłkę do siatki skierował wtedy wielki Bobby Charlton. Potem poprawił jeszcze Roger Hunt, on też zdobył dwie bramki z Francją. Anglicy wyszli z grupy z pierwszego miejsca i bez straty gola.

W ćwierćfinale z Argentyną stojący w ich bramce Gordon Banks też nie skapitulował, a gol Geoffreya Hursta – którego największy w karierze moment miał dopiero nadejść – dał im awans. Dopiero Portugalczycy znaleźli sposób na angielską defensywę, gdy w 82. minucie półfinału karnego na bramkę zamienił Eusebio. Ale był to tylko gol honorowy. Wcześniej dwukrotnie trafił bowiem Charlton. Kilkanaście minut po golu dla Portugalii świętowała cała Anglia. Jej reprezentacja doszła do finału.

Z drugiej strony drabinki weszła tam ekipa RFN. Znakomita drużyna, z młodym Franzem Beckenbauerem (swoją drogą omal nie ominął finału, powinien pauzować za drugą żółtą kartkę, ale FIFA ją odwołała, uznając, że sędzia… pomylił graczy), Uwe Seelerem, Helmutem Hallerem czy będącym w życiowej formie Lotharem Emmerichem, który w Bundeslidze strzelał jak na zawołanie. W grupie Niemcy nie dali szans Szwajcarii (5:0), zremisowali z Argentyną (0:0) i pokonali Hiszpanów (2:1). W fazie pucharowej najpierw 4:0 ograli Urugwaj, a potem odprawili Związek Radziecki, który przegapił tym samym swoją być może największą szansę na medal MŚ (sześć lat wcześniej reprezentacja ZSRR zostawała mistrzami Europy, z kolei dwa lata przed mundialem w Anglii doszła na Euro do finału).

Los skojarzył więc w finale wielkich rywali. W dodatku obie reprezentacje grały na tym turnieju doskonale. To musiał być fantastyczny mecz. I był.

Obie ekipy nie czekały długo ze strzelaniem. Już w 12. minucie spotkania Helmut Haller uciszył Wembley, zdobywając gola po dośrodkowaniu Sigfireda Helda. Ale po ledwie sześciu minutach Bobby Moore dośrodkował idealnie na głowę niepilnowanego Geoffa Hursta, a ten wyrównał. Hurst miał też udział przy drugiej bramce Anglików – w 77. minucie – gdy jego strzał został zablokowany, ale piłka spadła pod nogi Martina Petersa. Wembley wybuchło radością, ale Niemcy nie mieli zamiaru odpuścić. Natychmiast ruszyli do przodu.

Przez dwanaście minut wydawało się, że nie wywalczą remisu. Angielscy fani już szykowali się do świętowania, wtedy jednak po serii strzałów i przypadkowych odbić w polu karnym gospodarzy do piłki dopadł Wolfgang Weber. I trafił na 2:2, doprowadzając tym samym do dogrywki. Anglicy stratą gola – choć wielu protestowało, uznając, że sędzia powinien odgwizdać rękę (w rzeczywistości jej nie było) Karla-Heinza Schnellingera, od którego odbiła się piłka – się nie załamali. Wręcz przeciwnie – rozzłościła ich.

Dopingowani przez pełne Wembley ruszyli do przodu. Szybko stworzyli sobie kilka okazji, ale nie potrafili pokonać Hansa Tilkowskiego. Aż w końcu trafił Geoff Hurst… choć najpewniej było inaczej. Jego strzał odbił się od poprzeczki, od murawy i została wybita. Angielscy fani zaczęli świętować, podobnie jak piłkarze. Z kolei Gottfried Dienst, główny arbiter, uznał, że musi skonsultować się z – dodajmy, że dobrze ustawionym – liniowym. Ten stwierdził, że piłka przekroczyła linię. I gola uznano.

A jak było w rzeczywistości? Po latach – na podstawie analizy taśmy filmowej – grupa brytyjskich(!) badaczy ustaliła, że piłka nigdy w pełni linii nie przekroczyła, a zrobiła to jedynie w 97 procentach. Trudno jednak winić tu sędziów, bo chodzi wręcz o milimetry. Bez systemu goal line niemal nie da się tego wypatrzyć.

Anglia prowadziła więc 3:2, Niemcy mogli jedynie atakować. W ostatniej minucie ruszyli do przodu wszyscy, łącznie z obrońcami. To jednak gospodarze – za sprawą Moore’a – przejęli piłkę. Ten podał do Hursta. Na boisko zaczęli już wtedy wbiegać fani, a sam zawodnik chciał, jak potem przyznał, wykopać piłkę tak daleko, jak tylko się dało. To mu nie wyszło, ale efekt był… najlepszy z możliwych. Piłka wpadła idealnie w okienko niemieckiej bramki.

And here comes Hurst. He’s got… some people are on the pitch, they think it’s all over. It is now! It’s four! – krzyczał do mikrofonu Kenneth Wolstenholme, komentator BBC, a jego słowa przeszły do historii brytyjskiej piłki. Podobnie jak Hurst, bohater finału, zdobywca hat-tricka. To głównie dzięki nieu Anglicy wreszcie mieli swoje mistrzostwo świata. Po wielkim, pełnym emocji spotkaniu.

3. 1950: Urugwaj 2:1 Brazylia

To jedyne mistrzostwa bez… właściwego finału. Ale mecz Urugwaju z Brazylią wszyscy dokładnie tak traktują, bo faktycznie decydował o losach złota. Zamiast fazy pucharowej zdecydowano się bowiem na finałową grupę, złożoną z czterech ekip, które wcześniej wygrały grupy w pierwszej fazie turnieju.

Brazylia – gospodarz i faworyt mistrzostw – wpadkę zanotowała tylko w meczu ze Szwajcarią, zremisowanym 2:2. Gładko ograła za to Meksyk (4:0) i pokonała 2:0 Jugosławię, swojego głównego rywala w walce o awans. Jej gracze grali doskonały futbol. Szaleli Ademir, Jair czy Zizinho, piłkarze do dziś pamiętani w Kraju Kawy doskonale.

W rundzie finałowej zresztą nie tylko nie zwolnili tempa, ale wręcz wrzucili wyższy bieg. Szwedów ograli… 7:1! Ademir trafiał wtedy czterokrotnie, dołożyli się też Chico (dwoma golami) i Maneca. Hiszpania była lepsza od Szwecji, straciła o jedną bramkę i przegrała 1:6. Dla Brazylii trafiali Parra (Hiszpan, gol samobójczy), Jair, Ademir, Zizinho oraz dwukrotnie Chico. Siła ofensywna Canarinhos wydawała się nie do zatrzymania.

Tymczasem Urugwaj z grupy wyszedł… grając jeden mecz. 8:0 rozgromił wtedy słabiutką Boliwię, która na mundial weszła bez potrzeby rozgrywania eliminacji. W ich grupie miały też wystąpić Turcja i Szkocja, ale obie te ekipy się wycofały. Urugwajczycy awansowali więc do finałów i od razu okazało się, że nie będzie im tam łatwo. Z Hiszpanią zremisowali 2:2, pokazując, że mają problemy w tyłach i rywale są zdolni przedrzeć się przez ich defensywę. Szwedom też się to zresztą udało – dwukrotnie wychodzili na prowadzenie i tylko geniusz wielkiego Ghiggi, jednej z największych legend tamtejszej piłki (trzy lata po mistrzostwach wyjechał podbijać Serie A i nie zagrał już później w kadrze Urugwaju, występował za to dla reprezentacji Włoch) oraz bramkostrzelność Óscara Mígueza dały im zwycięstwo 3:2.

Przed meczem „finałowym” sytuacja była dla Brazylijczyków idealna. Z Urugwajem urządzał ich nawet remis, rywale by zdobyć złoto musieli wygrać. Gospodarze byli tak pewni swego, że jeszcze przed finałem gazety w Brazylii ogłaszały, że to ich reprezentacja jest mistrzem świata. Fani – a było ich około 200 tysięcy! – zgromadzeni na Maracanie właściwie od początku meczu czekali tylko na końcowy gwizdek, by móc zacząć świętowanie.

Gdy w 47. minucie – a więc i tak stosunkowo późno, jak na oczekiwania kibiców – do siatki trafił Friaca, zdawało się, że nic już nie odbierze Brazylii mistrzostwa. A potem zaczęło się to, co nazwano Maracanaço lub – jak ujął to Nelson Rodrigues, dramaturg i felietonista – „brazylijską Hiroszimą”. Jules Rimet – prezydent FIFA – we wspomnieniach napisał, że wszystko było zaplanowane do perfekcji. Po finale miała się odbyć cała ceremonia, z brazylijskimi piłkarzami w roli bohaterów narodowych.

Zapomniano tylko poinformować o tym Urugwajczyków.

Ci od początku grali naprawdę dobre spotkanie, przede wszystkim za sprawą świetnych kontrataków. Niezwykle groźni byli Ghiggia i drugi z wielkich urugwajskich zawodników – Juan Alberto Schiaffino. Mało brakowało, a prowadzili by jeszcze przed przerwą, ale strzał Mígueza trafił w słupek. Gdy tuż po rozpoczęciu drugiej połowy stracili bramkę, wcale ich to nie podłamało. Ba, można stwierdzić, że gorzej zadziałało to na… gospodarzy. Wielu wspominało potem, że atmosfera triumfu z trybun przeniosła się i na nich. Byli rozkojarzeni, upojeni trwającym wśród fanów karnawałem radości.

Urugwaj to wykorzystał. Najpierw w 66. minucie. Wtedy Schiaffino trafił do siatki po centrze Ghiggi. I Maracana ucichła. Fani zaczęli się denerwować, wyczekiwali końca meczu. Podobnie jak piłkarze. Ghiggia tylko na to czekał. W 79. minucie ruszył solowym rajdem i mocno uderzył przy lewym słupku bramki Moacyra Barbosy, wykorzystując nie najlepsze ustawienie bramkarza. To właśnie Barbosę z czasem w Brazylii uznano winnym klęski i który sam przeżywał ten mecz do końca swojego życia (choć w reprezentacji nadal po tamtym mundialu występował).

Po porażce cała Brazylia rozpaczała. Szukano winnych. Chwytano się wszelkich możliwych wyjaśnień, choćby… przegranego jeszcze przed pierwszym gwizdkiem rzutu monetą. Prawda jest jednak taka, że zadecydowały błędy w defensywie gospodarzy i ich przekonanie, że już są mistrzami świata. Urugwaj ani na moment nie dał sobie tego wmówić, mimo że w Brazylii wszyscy widzieli już złoto na szyjach swoich piłkarzy. Zawiedli się.

Po latach nawet wielki Pelé w swojej biografii wspominał, że wydarzenia tamtego dnia go ukształtowały i obiecał sobie zdobyć dla Brazylii Puchar Świata. Zrobił to trzykrotnie, po raz pierwszy już osiem lat później. I choć to pewnie historia kreowana w dużej mierze po latach, to jednak pokazuje, jak bardzo wydarzenia z 1950 roku wpłynęły na Brazylijczyków.

2. 1986: Argentyna 3:2 RFN

To był mundial Diego Maradony. Nikt nie mógł się równać blaskiem z liderem argentyńskiej reprezentacji. Ale w finale – choć też grał doskonałe zawody – nie on strzelał dla Argentyńczyków. Niemcy za to byli w środku swojej medalowej serii – cztery lata wcześniej zdobyli srebro, przegrywając z Włochami, a po kolejnych czterech byli mistrzami świata. Liczyli jednak, że nie będą musieli czekać i stanie się to już w 1986 roku.

Choć zaczęli kiepsko. W grupie pokonali tylko Szkocję (2:1), z Urugwajem zremisowali (1:1), a z Danią przegrali w słabym stylu (0:2). Do 1/8 finału wyszli z drugiego miejsca. W niej ledwie poradzili sobie z Marokiem, gola na wagę zwycięstwa zdobył Lothar Matthäus w 87. minucie. Meksyk odprawili po karnych, wcześniej zaliczyli bezbramkowy remis. I dopiero w wygranym 2:0 półfinale z Francją, głównym faworytem turnieju, wyglądali jak ekipa na medal.

Inna sprawa, że Argentyna też nie grała wybitnego turnieju. Grupę jednak wygrała, pokonując Koreę Południową (3:1) i Bułgarię (2:0), a do tego dokładając remis z Włochami (1:1). W nagrodę dostała… trudniejszą ścieżkę do finału. W 1/8 musiała sobie poradzić z Urugwajem, swoim sąsiadem i rywalem. Wygrała 1:0, gola strzelił Pedro Pasculli. Potem przyszedł ćwierćfinał z Anglią, mecz-legenda, z dwoma zupełnie różnymi golami Diego Maradony – „ręką Boga”, gdy w nieprzepisowy, ale niedostrzeżony przez arbitra sposób wpakował piłkę do siatki. I z tym wielkim dryblingiem, kiedy kolejnych Anglików omijał, jakby nagle znalazł się na treningu i miał przed sobą tyczki. W półfinale Maradona też zaliczył dublet, a Argentyna pokonała Belgów 2:0.

Swoją drogą jeszcze przed turniejem w samej Argentynie Diego był… raczej krytykowany.

Pamiętam, że w wielu artykułach pojawiała się krytyka. Choćby o to, że zrobiłem go kapitanem w miejsce [Daniela] Passarreli, niektórzy pisali wręcz, że nie powinien być w składzie po tym, co stało się w Hiszpanii cztery lata wcześniej [Maradona wyleciał z boiska z czerwoną kartką w ostatnim meczu Argentyny – przyp. Red.], a co dopiero w podstawowej jedenastce. Pisano, że Maradona był porażką. Mówili mi, że [Ricardo] Bochini jest od niego lepszy. Nie odpowiadałem. Diego sam powiedział mi, że zostaliśmy sami. I zobaczcie, co się stało – wspominał Carlos Bilardo, ówczesny selekcjoner kadry Argentyny, w wywiadzie dla „Marki” w 2006 roku.

Przed finałem – choć on sam nie zapowiadał się jako wielkie wydarzenie – sytuacja zupełnie się zmieniła. Fani liczyli głównie na to, że zobaczą w tym starciu popis gry Maradony. Wyszło nieco inaczej, ale zdecydowanie miło było się zaskoczyć.

Choć początkowo niewiele zapowiadało, że to będzie zacięty mecz. Na Estadio Azteca, przed niemal 115 tysiącami fanów, spotkanie dużo lepiej zaczęli Argentyńczycy, którzy swoją przewagę udokumentowali golem Jose Luisa Browna (to jedyne w jego karierze trafienie dla Argentyny!) w 23. minucie. Do przerwy więcej bramek nie padło, ale w 56. minucie prowadzenie Argentyny podwyższył Jorge Valdano. Jeśli ktoś pomyślał jednak, że jest po meczu, zdecydowanie się mylił.

Niemcy – jak to oni – walczyli na boisku do końca. Skutecznie. W 74. minucie piłkę do siatki Argentyny wpakował Karl-Heinz Rummenigge. Sześć minut później było już 2:2, a z gola cieszył się Rudi Voller. Wydawało się, że to ekipa RFN zyskała przewagę, że za chwilę wyjdzie na prowadzenie. Argentyna miała jednak Diego Maradonę. To on, ledwie trzy minuty po drugim golu dla Niemiec, zagrał doskonałą piłkę do Jorge Burruchagi. A ten pognał na bramkę rywali, strzelił i trafił najważniejszego gola w swojej karierze.

Po tym Niemcy się już nie podnieśli. Argentyna została mistrzem świata. Po finale, który okazał się dużo lepszym, niż można było zakładać. A przy okazji ugruntował pozycję Diego Maradony jako najlepszego gracza na świecie i jednego z najlepszych w historii. Argentyńczyk doprowadził swoją kadrę do upragnionego złota.

Nie zrobił tego ponownie, choć cztery lata później znowu zagościł w finale. Wtedy jednak Niemcy wygrali. Po swojemu, prezentując się znakomicie w defensywie. Strzelili tyko jednego gola. I wystarczyło. Ale w 1986 roku nikt nie wiedział, co wydarzy się za cztery lata. Argentyna mogła świętować. Świętowała też kilka miesięcy temu. Lothar Matthäus zwrócił jej bowiem koszulkę, którą wymienił się z Diego w przerwie tamtego spotkania. A dla fanów piłki w ojczyźnie Maradony to ogromny skarb.

1. 1954: RFN 3:2 Węgry

Cud w Bernie. Kto wie, czy to nie mundialowy mecz owiany największą liczbą mitów, legend i hipotez. Wielka węgierska Złota Jedenastka, która uległa nadal podnoszącym się po II wojnie światowej Niemcom Zachodnim. To była absolutna sensacja. Węgrzy w tamtym okresie wydawali się nie do ogrania. W listopadzie poprzedniego roku pokonali Anglików 6:3 na ich terenie, zostając pierwszą ekipą spoza Wysp Brytyjskich, która tego dokonała. Tuż przed mundialem rozbili za to Anglię u siebie, 7:1. W 1952 roku sięgnęli też po złoto igrzysk olimpijskich.

Byli niedoścignieni. Przed finałem mistrzostw świata mieli na koncie serię ponad 30 meczów bez porażki, ciągnącą się od 14 maja 1950 roku, gdy przegrali z Austrią. Wydawało się, że nic nie zatrzyma Węgrów. Choć może finał mundialu rozegrany cztery lata wcześniej powinien dać co niektórym nieco do myślenia.

Niemcy? W nich nie wierzyli… nawet ich fani. Ledwie kilka tygodni przed mistrzostwami świata rozgrywano finał mistrzostw Niemiec, w którym faworyzowane Kaiserslautern zostało rozbite przez Hannover. Na stadionie znajdował się selekcjoner niemieckiej kadry, Sepp Herberger. W książce „Tor!” Urlicha Hesse przywołał scenę, która potem nastąpiła:

„»Her-ber-ger! Her-ber-ger!« krzyczało wielu spośród 76 tysięcy kibiców (…). Nie fetowali, go, szydzili z niego.(…) Publiczność skandowała nazwisko Herbergera, aż ten nie wstał z miejsca, by zostać koszmarnie wygwizdanym”. To była jawna i oczywista krytyka jego powołań do kadry. Selekcjoner postawił jednak na swoim i zaufał takim graczom jak Fritz Walter, Horst Eckel i Werner Liebrich. Czy też Helmut Rahn, którego ściągnął na zgrupowanie z Ameryki Południowej, gdzie ten przebywał na tourneé ze swoim klubem. Dla Herbergera był on niezwykle ważnym członkiem zespołu również ze względu na swój charakter – niezależnie od sytuacji pozostawał wesoły, opanowany i miał dobry wpływ na resztę kadry.

Do finału Niemcy doszli w niezłym stylu. Zaczęli od wygranej 4:1 z Turcją, potem jednak rozbili ich Węgrzy. Podopieczni Herbergera przegrali to spotkanie aż 3:8, a sam trener otrzymał nawet listy z pogróżkami od rozczarowanych fanów. Do dziś snuje się przypuszczenia, że wystawił on na ten mecz rezerwowych, przewidując rozwój wypadków i potencjalny kolejny mecz z Węgrami. W rzeczywistości najpewniej chciał oszczędzić kluczowych graczy na barażowe starcie… z Turkami. Zresztą opłaciło się – wypoczęci Niemcy wygrali aż 7:2 i awansowali do ćwierćfinału.

W nim 2:0 pokonali Jugosławię, a w półfinale rozbili Austriaków aż 6:1. Nagle z ekipy, z której szydzono, stali się bohaterami. W Niemczech nikt raczej nie liczył, że pokonają Węgrów, finał już był wydarzeniem. Co do Madziarów – oni poza rozbiciem Niemców wrzucili dziewięć(!) bramek Korei Południowej i wyszli z grupy z pierwszego miejsca. W ćwierćfinale 4:2 ograli Brazylię, z kolei w meczu o finał takim samym rezultatem – choć po dogrywce – pokonali Urugwaj. Szaleli u nich Zoltán Czibor, Sándor Kocsis czy Nándor Hidegkuti. Oszczędzany był za to Ferenc Puskás, największy z nich wszystkich, napastnik wręcz doskonały. W grupowym meczu z RFN doznał urazu, wrócił dopiero na finał.

To był 4 lipca. Na murawę Wankdorfstadion wybiegły dwie jedenastki. Ta ochrzczona złotą, najeżona największymi gwiazdami ówczesnego futbolu, oraz ta, która miała stać się co najwyżej srebrną. Równo o 17 rozpoczął się mecz finałowy mistrzostw świata. Wystarczyło osiem minut, by sprawa mistrzostwa zdawała się rozstrzygnięta. Najpierw do siatki trafił Ferenc Puskás, a dwie minuty po nim Zoltán Czibor. Niemcy otrzymali dwa szybkie ciosy, zostali posłani na deski, ale wstali i… przeszli do ofensywy.

Po dziesięciu minutach meczu obie ekipy miały na koncie trafienie. Bramkę kontaktową zdobył Max Morlock. Gość, który po tym, jak Niemcy wyciągnęli piłkę z siatki po raz drugi, postawił ją na środku boiska i rzucił do Fritza Waltera: „Teraz im pokażemy!”. I pokazali. W 18. minucie było już 2:2, a fani mogli zachwycać się niesamowitym wręcz spotkaniem. Bramkę na remis strzelił Helmut Rahn. Niemcy wrócili do gry ledwie 10 minut po tym, jak wydawało się, że jest już po meczu.

Na piątą i ostatnią bramkę w tym spotkaniu trzeba było czekać do 84. minuty. To wtedy Helmut Rahn trafił po raz drugi, świetnym uderzeniem z lewej nogi. „Rahn schiesst… Tor! Tor! Tor! Tor!” usłyszeli fani w Niemczech, słuchający relacji z meczu przez radio. Herbert Zimmermann, sprawozdawca z tego spotkania, miał zresztą stać się legendą równie wielką, jak piłkarze na boisku. „Niemcy prowadzą 3:2! Nazwijcie mnie wściekłym, nazwijcie mnie szalonym!” krzyczał. A wraz z nim krzyczeli fani.

Węgrzy już nie wyrównali… choć może powinni. Na 3:3 trafił bowiem Puskás, ale sędzia odgwizdał spalonego. Kontrowersyjnego, Ferenc i jego koledzy długo nie mogli przeboleć tej decyzji, która ostatecznie zadecydowała o losach całego spotkania i tytułu mistrzowskiego. Jedna z najlepszych ekip w historii piłki nożnej skończyła „tylko” ze srebrnym medalem. Węgrzy nigdy nie zostali mistrzami świata. Niemcy zrobili to wówczas po raz pierwszy i położyli kamień węgielny pod wielkość swojej piłki nożnej.

Nie zabrakło i mnóstwa kontrowersji, wręcz teorii spiskowych. Mówiono o możliwym dopingu reprezentantów mistrzów (jako pierwszy ten zarzut wysunął… Puskás). Wspominano o strzykawkach znajdowanych przy ich szatni, a badania przeprowadzone na jednym z niemieckich uniwersytetów w 2010 roku miały wykazać, że – choć sami o tym nie wiedzieli – zawodnicy z RFN dostawali metamfetaminę. Sugerowano też, że w meczu grupowym Niemcy umyślnie polowali na Puskása, chcąc wykluczyć go z gry (faktycznie w finale nie był w pełni formy, ale i tak zagrał dobrze).

Prawda jest jednak taka, że Niemcy po pierwsze mieli szczęście. Węgrzy bowiem przeważali, kilkukrotnie trafiali w obramowanie bramki, brakowało im cechującej ich zwykle skuteczności. Do tego zlekceważyli rywali, z kolei Sepp Herberger swoją lekcję odrobił niezwykle starannie, wyszukując wszelkich możliwych słabości rywali, wiedząc, że ci są zespołem mocniejszym i zadecydować mogą detale. Do tego Niemcom sprzyjały też niebiosa – dosłownie. W dniu finału padał deszcz, boisko nasiąkło wodą, było śliskie, a oni mieli na stopach nowy wynalazek Adiego Dasslera – buty z wykręcanymi korkami. Gdy murawa stała się bardziej grząska, Dassler zmienił ich korki na dłuższe.

Mimo wszystko nie dziwi, że ochrzczono ten mecz cudem. Bo do dziś – a minęło przecież niemal 70 lat – pozostaje on jedną z największych sensacji w historii piłki nożnej. A przez to – i przez sam poziom spotkania – najlepszym finałem, jaki widziały mistrzostwa świata.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Czytaj więcej o mundialu w Katarze:

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
7
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Piłka nożna

Piłka nożna

„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Jakub Radomski
7
„Escobar był narcyzem, psychopatą. Zupełnie jak Hitler. Zaintrygował mnie, bo kochał piłkę nożną”

Komentarze

6 komentarzy

Loading...