Reklama

Poza murawą. Pięć wielkich sportowych rywalizacji, ale bez piłki nożnej

Sebastian Warzecha

Autor:Sebastian Warzecha

16 października 2022, 12:45 • 17 min czytania 1 komentarz

Futbol ma mnóstwo wielkich rywalizacji. Derby Merseyside, Mediolanu, Londynu, mecze Bayernu Monachium z Borussią Dortmund, a przede wszystkim – El Clasico. To ostatnie już dziś. Jednak sport ogółem wielkich rywalizacji miał dużo więcej. Postanowiliśmy pokusić się o wytypowanie pięciu spośród nich, które uznajemy za największe w dziejach. Haczyk? Chodzi o te wyłącznie pozapiłkarskie. Przedstawiamy je poniżej, a kolejność jest ułożona alfabetycznie – według sportów. Sami wybierzcie, którą z nich uważacie za największą.

Poza murawą. Pięć wielkich sportowych rywalizacji, ale bez piłki nożnej

Czy daliśmy sobie jednak jakieś ograniczenie? Tak, jedno. Na każdy sport mogła przypaść maksymalnie jedna rywalizacja. Z tego względu otrzemy się o nieco kontrowersji. Ale o to przecież też w takich zestawieniach chodzi. Każdy może stworzyć swoje.

BOKS: LAMOTTA VS ROBINSON

To co, zaczniemy od naprawdę kontrowersyjnego wyboru? Tak, mieliśmy w głowie Muhammada Alego walczącego z Joe Frazierem w być może najlepszej trylogii w dziejach. Jednak rywalizacja Jake’a LaMotty z Rayem Robinsonem była dwa razy dłuższa! Obaj pięściarze stoczyli ze sobą sześć pojedynków, a ich bilans to 5-1 na korzyść Robinsona. Choć wielu twierdzi, że w jednej z walk sędziowie okradli LaMottę ze zwycięstwa.

Przede wszystkim napisać trzeba tu jedno: obaj byli niesamowitymi pięściarzami. „Sugar” jest powszechnie uznawany za jednego z najlepszych – a być może najlepszego – w dziejach (tak, lepszego nawet od Alego). LaMotta to z kolei „Byk z Bronxu”, nieustępliwy wojownik, który zawsze dawał z siebie wszystko. Zresztą uwiecznił to wręcz doskonale Martin Scorsese we „Wściekłym byku”, gdzie Jake’a wspaniale zagrał Robert DeNiro.

Reklama

A jak to było z ich walkami?

Pierwszą stoczyli nieco ponad 80 lat temu – 10 lutego 1942 roku. Na szali nie było wtedy żadnego pasa, choć obaj byli już całkiem uznanymi pięściarzami. Wygrał wtedy starszy o rok Sugar, choć najpierw to on padł na deski i to… w pierwszej rundzie. Potem jednak rozpoczął prawdziwe bokserskie show, pokonał rywala na punkty i zanotował wymarzony debiut w najpewniej najsłynniejszej bokserskiej arenie świata – Madison Square Garden.

Gdy spotkali się po raz drugi, rok później, triumfował LaMotta. W ósmym starciu Robinson był liczony, uratował go właściwie tylko koniec rundy. W dwóch ostatnich starciach nie miał jednak właściwie nic do powiedzenia. Przegrał wówczas na punkty i była to… pierwsza porażka w jego karierze. Po 40 triumfach z rzędu. Nie było już żadnej wątpliwości, że oto narodziła się wielka rywalizacja.

Trzecia walka odbyła się… ledwie 21 dni później! Sugar – jak i w pierwszym pojedynku – wyszedł z trudnej sytuacji po obaleniu i zdołał wygrać. Choć LaMotta twierdził, że to jemu powinno przypaść zwycięstwo. W czwartej walce – dwa lata później – Robinson był górą bezapelacyjnie. A potem przyszła piąta, najbardziej kontrowersyjna. Wygrał, raz jeszcze, Sugar. Werdykt z miejsca wybuczeli jednak fani w samej arenie. Sam Robinson przyznawał potem, że to była najtrudniejsza z wszystkich sześciu walk. Decyzję sędziów uznawał jednak za słuszną.

Czy faktycznie było to najtrudniejsze starcie? Trudno stwierdzić, bo szóste – ostatnie z nich – zostało ochrzczone „Masakrą w Dniu Świętego Walentego”. Długo zdawało się jednak, że może do niego nie dojść. Robinson zszedł do wagi półśredniej i został tam mistrzem, z kolei LaMotta – który w międzyczasie wplątał się w perypetie związane z mafią – w 1949 zdobył tytuł w wadze średniej (w której obaj toczyli poprzednie pojedynki).

Reklama

Robinson jednak wkrótce postanowił wrócić do wyższej kategorii. 14 lutego 1951 roku – dziewięć lat po pierwszym pojedynku – obaj wyszli razem do ringu po raz szósty. W Chicago na trybunach zebrało się 15 tysięcy osób, a walkę transmitowano w raczkującej wówczas telewizji. La Motta, mimo że trzymał pas, nie był faworytem. Miał problem ze zrzuceniem wagi, przez dziesiątki stoczonych pojedynków (choć miał tylko 29 lat) był już wyboksowany. Tym bardziej, że jego defensywa nie była najszczelniejsza, często przyjmował ciosy na czaszkę.

Ale na tę jedną walkę jeszcze się zmobilizował.

I mało brakowało, żeby wygrał. W szóstej rundzie trafił Sugara fantastycznym lewym sierpowym, rozcinając mu przy tym łuk brwiowy. Robinson dotrwał jednak do gongu, a potem – jak to robił już wielokrotnie – przejął inicjatywę w walce i zaczął narzucać swoje warunki. Tyle że determinacja La Motty też robiła swoje. Zwłaszcza w jedenastej rundzie – to wtedy Jake złapał rywala w narożniku i zasypał go serią ciosów. Nawet ona nie dała mu jednak wygranej, bo Sugar wyrwał się do środka ringu i samemu zaczął ofensywę. W 12. starciu kompletnie rozbił La Mottę, co uwiecznił po latach Scorsese w swoim filmie.

„Byk z Bronxu” trzymał się jednak na nogach, więc sędzia walki nie przerywał (liczenia na stojąco wtedy nie stosowano). Zrobił to dopiero w 13. rundzie, gdy LaMotta poleciał na liny i nie odpowiadał już zupełnie na ciosy rywala. Robinson wygrał, zgarnął pas, a potem został jednym z najlepszych mistrzów, jakich kiedykolwiek widziała waga średnia. A po latach mówił, że nie znał drugiego człowieka, który mógłby przyjąć tyle ciosów, co LaMotta w ich szóstej walce, a przy tym… przeżyć. Trudno się mu zresztą dziwić – Jake do narożnika był zaniesiony przez sekundantów, a w nim zbierał się przez dobrych 20 minut.

Co ciekawe to jednak Jake – jakby wbrew swojemu stylowi, przez który przecież sześć razy miał złamany nos, sześć razy dłonie, a żebra tyle, że trudno zliczyć – dożył sędziwego wieku, zmarł dopiero w 2017 roku. Robinson, w ringu bardziej elegancki, lepiej się broniący, przegrał walkę z chorobą Alzheimera w 1989.

FORMUŁA 1: SENNA VS PROST

Wiele niesamowitych rywalizacji widziała przez lata Formuła 1. Musieliśmy wybrać jednak tylko jedną z nich. O miejsce w zestawieniu, które właśnie czytacie, rywalizowali też choćby James Hunt i Nicki Lauda, zresztą uwiecznieni w znakomitym filmie „Wyścig”. Ale jednak żadna rywalizacja nie była tak medialna, tak zacięta i tak pamiętana, jak ta Ayrtona Senny z Alainem Prostem.

Obaj byli swoimi przeciwieństwami. Prost – metodyczny, ostrożny. Nie lubił ryzykować, jeśli spodziewał się, że atak na wyższe pozycje mógłby skończyć się nieukończeniem wyścigu, wolał zdobyć mniej punktów, ale na pewno dojechać do mety. Senna za to zawsze walczył o jak najwyższą lokatę. W swoich atakach był niezwykle zdeterminowany, wręcz szaleńczy. Ich rywalizacja szybko podzieliła fanów F1 na dwa obozy.

Choć ich ulubieńcem raczej stał się niezwykle widowiskowy Brazylijczyk.

Zawsze powtarzam, że Ayrton na torze nie chciał mnie pokonać. On chciał mnie zniszczyć. Taki był jego cel od pierwszego do ostatniego dnia naszej rywalizacji – mówił Prost. Choć dodawał, że obaj się szanowali. – Kiedy ludzie pytają mnie, kto był moim największym rywalem, bez chwili zastanowienia odpowiadam, że Ayrton Senna. Było między nami wiele zgrzytów, ale przez cały czas darzyliśmy się wielkim szacunkiem. A po tym, jak skończyłem karierę, wszystko się zmieniło, zostaliśmy przyjaciółmi.

CZYTAJ TEŻ: RANKING NAJLEPSZYCH KIEROWCÓW W HISTORII F1

Zanim jednak się zaprzyjaźnili, ich walka zdążyła rozgrzać cały świat Formuły 1. Choć ta właściwa rywalizacja trwała ledwie pięć sezonów – od 1988 roku, gdy do McLarena przyszedł Senna, aż do końca sezonu 1993 (z przerwą w 1992), kiedy Prost ostatecznie postanowił odejść z Formuły 1. Gdy Ayrton pojawił się w brytyjskim zespole, Francuz miał już na koncie dwa tytuły mistrzowskie. Jednak w pierwszym sezonie, gdy obaj jeździli w tej samej ekipie, to Brazylijczyk zgarnął tytuł. Ich wewnętrzna rywalizacja była wówczas fascynująca – wygrali 15 z 16 wyścigów, osiem z nich zgarnął Senna.

Sezon później Prost odzyskał mistrzostwo, ale i rozpoczął ich wieki konflikt. Rok po roku taranowali się wzajemnie na japońskim torze Suzuka. W 1989 roku to Francuz wjechał w Brazylijczyka (ten kontynuował ściganie, ale został zdyskwalifikowany, więc tytuł zgarnął Prost). W 1990 odwrotnie, a Ayrton nie krył nawet potem, że zrobił to umyślnie – byle tylko zdobyć mistrzostwo. Alain stwierdził wtedy, że rywal „budzi w nim odrazę”.

Swoją drogą jeździł już wówczas w Ferrari, z McLarena odszedł, nie chcąc być partnerem Senny. Miał nawet klauzulę w kontrakcie, zgodnie z którą zespół nie mógł zatrudnić Brazylijczyka na drugi fotel kierowcy.

Ayrton Senna i Alain Prost

Ich rywalizacja wyhamowała potem na dwa lata. W 1991 roku Ferrari nie było w stanie nawiązać walki z najlepszymi i Prost był w klasyfikacji generalnej piąty. Po tym sezonie zrobił sobie rok przerwy, a potem podpisał kontrakt z Williamsem. Ze świetnego bolidu wycisnął wtedy absolutne maksimum, zdobywając mistrzostwo z ogromną przewagą. I skończył karierę. Choć to nie tak, że to planował. W głowie miał myśl, by jeszcze pojeździć, ale dowiedział się, że Williams jako jego partnera chce zatrudnić… tak, Ayrtona Sennę.

W 1993 roku rozmawialiśmy o Ayrtonie i była to dla mnie trudna rozmowa. W żadnym momencie nie zapytałem Franka Williamsa czy będę kierowcą numer jeden czy dwa, a powiedziałem tylko, że nie ma miejsca dla mnie i Senny w tym samym zespole. Niedługo później Frank zadzwonił do mnie i poinformował, że Renault naciska, żeby zatrudnić Sennę. Przebywałem wtedy na południu Francji, a Williams mnie tam odwiedził i zapytał o zdanie. Odpowiedziałem wówczas: „Jeśli chcesz Ayrtona, to go bierz. Nie mam z tym problemu. Ja pragnę z nim konkurować, ale na pewno nie w tym samym zespole. Chcę mieć nieograniczoną możliwość pokonania go na torze i dobrze o tym wiesz”. Frank musiał podjąć decyzję, a facetom z Renault powiedziałem, że mam dwuletni kontrakt, ale jeśli tylko zapłacą mi za drugi sezon, to mogę po prostu odejść – wspominał.

Ostatecznie odszedł więc z Formuły 1. Paradoks polega na tym, że wraz z końcem swojej kariery, rozpoczęła się jego przyjaźń z Senną. Gdy przestali rywalizować, złapali wspólny język i naprawdę się polubili. Obaj byli wielcy, doskonali w swoim fachu – jeden miał cztery tytuły mistrzowskie, drugi trzy i powszechnie panowała zgoda co do tego, że w rok, maksymalnie dwa dogoni Prosta.

Tyle że rok później Ayrtona Senny już nie było. Tragiczny wypadek na torze Imola skończył się śmiercią Brazylijczyka. Alain Prost powiedział potem, że czuł się dumny, mogąc z nim rywalizować. I czuł też, jakby wraz z Senną, umarła część jego samego.

KOSZYKÓWKA: BIRD VS JOHNSON

Były dwie rywalizacje, które braliśmy tu pod uwagę. Oprócz tej jeszcze ta Billa Russella i Wilta Chamberlaina, dwóch wielkich (dosłownie i w przenośni) środkowych, gdzie pierwszy był specjalistą od gry defensywnej, a drugi nabijał niesamowite statystyki w ataku. Jednak wpływ na NBA jaki mieli Larry Bird i Magic Johnson był o wiele większy. Podobny można by przypisać jeszcze później Michaelowi Jordanowi, tyle że ten… właściwie nie miał równorzędnego sobie rywala. A Bird i Johnson mieli siebie nawzajem.

CZYTAJ TEŻ: MISTRZ I BUNTOWNIK. HISTORIA BILLA RUSSELLA

To zdecydowanie była rywalizacja opierająca się na kontrastach. Pierwszy biały, drugi czarny. Pierwszy królował na wschodnim wybrzeżu USA, w barwach Boston Celtics. Drugi na Zachodzie, w Los Angeles, gdzie zakładał koszulkę Lakers, największego rywala Celtów.. Różniła ich nawet pozycja – Magic rozgrywał, choć wysoki był tak, że pewnie poradziłby sobie pod koszem (co udowodnił w ostatnim meczu finałów w 1980 roku, kiedy grając jako środkowy w zastępstwie Kareema Abdula-Jabbara zdobył 42 punkty i 15 zbiórek). Larry grał natomiast na skrzydle, ale potrafił znakomicie podawać czy zbierać.

To było jak rywalizacja Cristiano RonaldoLeo Messiego. Również pod względem popularności. Jeśli ktoś w tamtych latach choćby trochę interesował się NBA, musiał znać obu tych gości, ale wybrać jednego z nich i to jemu kibicować. Choć szanować można było obu. Zwłaszcza za to, co zrobili dla NBA. Bo gdyby nie oni, liga mogłaby wyglądać zupełnie inaczej.

W końcu lata 70., jeszcze przed pojawieniem się tej dwójki, były wielkim kryzysem NBA. Liga miała spory problem z nadużywaniem narkotyków przez swoich graczy, a także – co za tym idzie – wizerunkiem. Na dodatek w USA w debacie publicznej uznawano, że w lidze gra… zbyt wielu czarnych koszykarzy. I nie chciano „sprzedawać” sportu białym widzom. Zresztą tych nie było zbyt wielu, sporo miejsc na trybunach świeciło w tamtym okresie pustkami. I wtedy w ekipie Boston Celtics pojawił się Larry Bird, udowadniając, że koszykówka nie musi być sportem tylko dla czarnych.

(Na marginesie jednak – Boston był wtedy naprawdę białym miastem, a Bird dodatkowo pochodził z Indiany, kojarzonej z Ku Klux Klanem, nawet jego koledzy z drużyny przyznawali, że początkowo dziwnie im się z nim grało.)

W tym samym czasie po drugiej stronie Stanów Zjednoczonych, w ekipie Lakers pojawił się Earvin „Magic” Johnson. Obaj zresztą ledwie kilka miesięcy wcześniej walczyli o tytuł w finałach NCAA, rozgrywek akademickich. Wygrał Magic. W NBA też częściej triumfował on. Ale była to rywalizacja na niezwykle równych warunkach – Lakersi z Johnsonem w składzie mistrzami zostawali pięciokrotnie, Celtics Birda triumfowali w lidze trzy razy.

Tak naprawdę od momentu, gdy obaj pokazali na co ich stać, rywalizacja w lidze ograniczała się właściwie do tych dwóch ekip. I oni sami to wiedzieli. Bird przyznawał, że gdy wstawał rano, od razu sprawdzał statystyki rywala. Johnson mówił, że sezon zasadniczy składał się dla niego z „80 normalnych gier i dwóch specjalnych, przeciwko Celtics”. Kiedy w latach 1984-1987 ich ekipy trzy razy spotykały się w finałach NBA, rywalizacja tej dwójki osiągnęła absolutny szczyt.

Cieszyło to całą ligę. Bo NBA za sprawą tych gości na powrót stała się wielkim medialnym wydarzeniem. Ba, duża część ekspertów uważa, że gdyby nagle nie zjawili się Bird i Johnson, całą organizację czekałoby bankructwo. A tak udało się ją nie tylko uratować, ale zrobić z niej być może najbardziej medialną ligę sportową świata, który to status ugruntował tylko później Michael Jordan. Nie bez znaczenia był tu oczywiście fakt, że obaj trafili do ekip, które już wcześniej miały ugruntowaną rywalizację i których fani niespecjalnie za sobą przepadali.

CZYTAJ TEŻ: RANKING NAJLEPSZYCH ZAWODNIKÓW W HISTORII NBA

Inaczej niż sami Johnson i Bird. Oni zaprzyjaźnili się w 1984, gdy kręcili reklamę butów (zresztą przedstawiono ich w niej jako zaciekłych wrogów). Gdy Magic trafiał do Hall of Fame, wprowadzał go tam właśnie Larry. Gdy Bird kończył karierę, Johnson był ważną częścią ceremonii. Po latach napisali nawet wspólną książkę o swojej rywalizacji. A jej tytuł – „Kiedy rządziliśmy NBA” – wcale nie jest przesadzony.

Choć Magic nawet po latach przyznawał, że owszem, z Larrym się zaprzyjaźnił. Ale Celtics dalej nienawidzi.

LEKKOATLETYKA: LEWIS VS JOHNSON

To być może najgłośniejsza rywalizacja w dziejach, choć trwała stosunkowo krótko i niewiele było ich pojedynków na największych scenach. Obaj z rocznika 1961 – choć Johnson młodszy o niemal pół roku – i obaj piekielnie szybcy. Wydawało się, że przez lata będą walczyć o najważniejsze trofea i medale. Wyszło inaczej, ale te kilka lat, gdy biegali przeciwko sobie na najwyższym poziomie, fani lekkiej atletyki zapamiętali na zawsze.

Ben Johnson i Carl Lewis. Dwóch wielkich sprinterów, z których jeden został naznaczony piętnem dopingu, a drugi… trudno powiedzieć. Oficjalnie tego uniknął. Nieoficjalnie – brał, jak każdy inny.

Wróćmy jednak do początku. Czyli roku 1984. Na igrzyskach w Los Angeles, zbojkotowanych przez większość komunistycznego świata, rozbłysła gwiazda Lewisa. Zgarnął tam cztery złote medale – w biegach na 100 i 200 metrów, w sztafecie 4×100 metrów oraz w skoku w dal. W tym ostatnim niepokonany był na igrzyskach zresztą aż do 1996, gdy zdobył swoje ostatnie złoto. Z miejsca stał się twarzą lekkiej atletyki.

CZYTAJ TAKŻE: BEN JOHNSON. SKANDALISTA, KTÓREGO JUŻ NIKT NIE DOPINGUJE

Johnson był na tamtej olimpiadzie. I w sumie też odniósł sukces – dwa brązowe medale nie były złym wynikiem, jednak bledły przy wyczynie Lewisa. W dodatku Carl to Amerykanin, więc od razu wpadł w medialną maszynkę, która jego wyniki jeszcze bardziej wyróżniła. Z zainteresowaniem mediów czuł się zresztą doskonale, od zawsze był prawdziwym showmanem, skupienie na sobie kamer potrafił przekuć w dodatkowe zyski. Johnson, Kanadyjczyk, owszem, był doceniany w ojczyźnie. Jednak o uznanie na świecie musiał dopiero walczyć.

I choć wydawało się, że Lewisa długo nikt nie dogoni, to Ben to zrobił. Szybko, bo już w 1985 roku, gdy startowali razem po raz siódmy. Carl musiał wtedy uznać jego wyższość. A potem ponownie, na Igrzyskach Dobrej Woli w 1986 roku, w gorszym sezonie Amerykanina. Ich rywalizacja nabierała kolorów, coraz bardziej podkreślano też różnice w ich przeszłości. Lewis od samego początku chciał zostać wielkim sportowcem. Dla Johnsona sport stanowił ucieczkę od biedy, trudnej sytuacji w szkole (nie dogadywał się tam z kolegami) i właściwie wszystkiego, co go tylko otaczało, gdy był dzieciakiem.

Jak to w takich rywalizacjach czasem bywa – raczej się nie lubili. Lewis żywił urazę, że gdy Johnson wygrał z nim po raz pierwszy, odwrócił się od niego, kiedy Carl chciał mu pogratulować. Ben co prawda tłumaczył, że machał do kibiców i rywala nie widział, ale tyle wystarczyło, by zniechęcić do siebie czterokrotnego mistrza olimpijskiego. Choć pewnie wystarczyłoby samo zwycięstwo. Lewis nie znosił przegrywać.

Gdy obaj pojawili się na mistrzostwach świata w 1987, świat wstrzymał oddech przed ich rywalizacją. Spodziewano się wyrównanej walki, ale takiej… zabrakło. – Nie mam nic do udowodnienia. Udowodniłem swoje już kilka razy. Czemu mam to robić ponownie? Ale jestem na niego gotowy – zapowiadał wtedy Johnson. I faktycznie, był gotowy. Linię mety przeciął zdecydowanie przed Amerykaninem. Ustanowił nowy rekord, świata, 9.83 s. Lewis z miejsca zasugerował – choć nie wprost – że taka forma jego rywala jest podejrzana.

Wtedy jednak jeszcze nikt Johnsona za rękę nie złapał. A ten wygrywał raz za razem, dopiero tuż przed igrzyskami w Seulu triumfował Lewis. Ale w Korei lepszy okazał się Johnson, po raz kolejny poprawiając rekord świata – tym razem z wynikiem 9.79 s. Chłopak wywodzący się z biednej jamajskiej rodziny, a reprezentujący Kanadę, przybiegł na metę szybciej od największej gwiazdy lekkiej atletyki. Jego ojczyzna mogła czuć się dumna. Przez 62 godziny. A potem przyszła wieść o tym, że test antydopingowy Johnsona okazał się pozytywny. Bena zdyskwalifikowano, zabrano mu medale i okryto niesławą.

Słusznie, bo dla dopingu nie powinno być miejsca w profesjonalnym sporcie. Tyle że Lewis – co wyszło na jaw po latach – też brał. W 2003 roku doktor Wade Exum, były szef kontroli antydopingowej w Amerykańskim Komitecie Olimpijskim, ujawnił dokumenty, z których jasno wynikało, że przed igrzyskami z 1988 roku, Carl Lewis miał pozytywny wynik testu, który jednak zatajono, sugerując, że niedozwolone środki wziął przypadkowo, przy okazji przeziębienia.

Tyle że jemu nie zabrano medali. Ba, zdobywał je do 1996 roku włącznie, a ten, który w Seulu pierwotnie zgarnął Johnson, też należy do Lewisa. Carl nigdy nie przyznał się do stosowania dopingu, a w różnych plebiscytach wybierano go sportowcem bądź olimpijczykiem stulecia. Nic dziwnego, że Ben, rozgoryczony całą tą sytuacją, wypowiedział kiedyś takie słowa: – On nie jest facetem. Jeśli nie potrafi się przyznać do swoich grzechów, nie jest facetem.

Czy trzeba dodawać, że obaj nadal za sobą nie przepadają?

TENIS: FEDERER VS NADAL

Kiedy spotykali się po raz pierwszy, nikt nie mógł przypuszczać, że będzie to najpewniej największa rywalizacja w historii tenisa. To przecież sport, który wspaniałych rywalizacji widział naprawdę wiele. Rod Laver vs Ken Rosewall. Billie Jean King vs Margaret Court. Martina Navratilova vs Chris Evert. Bjoern Borg vs John McEnroe. A w końcu i Nadal, i Federer, ale z Novakiem Djokoviciem.

Jednak to Hiszpan ze Szwajcarem stworzyli coś absolutnie niezapomnianego.

Fantastyczne w tym wszystkim jest to, że niemal natychmiast złapali wspólny język. Właściwie od samego początku rywalizacji darzyli się wielkim szacunkiem, który szybko przerodził się w przyjaźń. Gdy Roger Federer kończył niedawno karierę, Rafa Nadal z trudem powstrzymywał łzy, mówiąc, że czuł się, jakby z tenisa odeszła duża część jego życia. Kiedy Federer wygrywał w 2009 roku swoje jedyne French Open – a to, że ma jeden tytuł, to akurat w duże mierze „wina” właśnie Nadala – Hiszpan też przyznawał, że był z powodu Rogera niesamowicie szczęśliwy. A gdy Rafa pobijał rekord Szwajcara w liczbie wygranych turniejów wielkoszlemowych, Roger wylewnie mu gratulował.

Spotkali się 40 razy. Mniej niż Nadal z Djokoviciem (59!) czy Federer, też z Novakiem (50). A jednak to ich rywalizacja została największą. W dużej mierze dlatego, że obaj walczyli ze sobą w swoich teoretycznie najlepszych latach. Pogoń młodszego Rafy za już uznanym, wielkim mistrzem, była magiczna. Finał Wimbledonu 2008 przeszedł do historii tenisa i na zawsze w niej zostanie jako jeden z najlepszych – o ile nie jako najlepszy – meczów, jakie widział ten sport. A przecież wielkich spotkań obaj mieli więcej.

Dziewięć razy grali ze sobą w wielkoszlemowych finałach. Był w tenisie kilkuletni okres, w którym w ciemno można było zakładać, że na Roland Garros i Wimbledonie to właśnie oni powalczą o tytuł. Ich ostatnie takie starcie – na Australian Open 2017 – z miejsca stało się klasykiem. Choć może nie stało na takim poziomie sportowym, jak największe mecze tej dwójki, to cała otoczka, atmosfera i dramaturgia wystarczyły, by wspominać je przez lata.

Federer i Nadal w pewnym sensie stworzyli tenis XXI wieku. Z naciskiem na pierwszego, ale właśnie przez to, że chronologicznie był pierwszy. Gdy odszedł Pete Sampras i kończył się czas Andre Agassiego, tenis potrzebował nowej wielkiej gwiazdy. I pojawił się Federer. A gdy Szwajcar już rozsiadł się na szczycie, potrzebował rywala. Zjawił się Rafa Nadal. Potem doszedł jeszcze Novak Djoković, a czasem w to wszystko wtrącał się również Andy Murray (zwłaszcza na igrzyskach).

Ale prawda jest taka, że bez Rogera i Rafy inni mieliby znacznie trudniej, wszystko co związane z tenisem nie byłoby tak rozreklamowane, tak wielkie, tak chętnie śledzone przez tylu ludzi. Sam Novak przyznawał, że to ta dwójka motywowała go zawsze, by pobijać wszelkie rekordy. I robi to w dalszym ciągu, choć wiele z osiągnięć Federera Serb i Hiszpan już przebili.

I może tylko jednego w tej rywalizacji szkoda – że ich ostatnie spotkanie przeciwko sobie, choć znakomite, zostało już nieco zapomniane. Bo to Wimbledon 2019, jeszcze przed pandemią. Ten sam, który Federer ostatecznie przegrał z Djokoviciem mimo dwóch piłek meczowych. Z Rafą zmierzył się w półfinale, wygrał w czterech setach. Potem przyszła pandemia, operacje kolana Rogera, próba powrotu w 2021 roku, a w końcu koniec kariery.

Przeciwko Rafie Roger już więcej nie zagrał. Ale z nim tak – w końcu jego ostatnim meczem na zawsze pozostanie ten w Pucharze Lavera, gdy Nadal został jego partnerem deblowym. Przegrali to spotkanie, oczywiście. Ale trudno wyobrazić sobie lepsze zakończenie kariery przez Federera, niż takie z Rafą u boku. Zresztą sam Hiszpan powiedział potem, że ma nadzieję, że gdy będzie kończyć karierę, to też będzie mieć przyjaciela u boku.

I oby tak właśnie się stało.

SEBASTIAN WARZECHA

Fot. Newspix

Gdyby miał zrobić spis wszystkich sportów, o których stworzył artykuły, możliwe, że pobiłby własny rekord znaków. Pisał w końcu o paralotniarstwie, mistrzostwach świata drwali czy ekstremalnym pływaniu. Kocha spać, ale dla dobrego meczu Australian Open gotów jest zarwać nockę czy dwie, ewentualnie czternaście. Czasem wymądrza się o literaturze albo kinie, bo skończył filmoznawstwo i musi kogoś o tym poinformować. Nie płakał co prawda na Titanicu, ale nie jest bez uczuć - łzy uronił, gdy Sergio Ramos trafił w finale Ligi Mistrzów 2014. W wolnych chwilach pyka w Football Managera, grywa w squasha i szuka nagrań wideo z igrzysk w Atenach 1896. Bo sport to nie praca, a styl życia.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”

Szymon Janczyk
1
Kibice Radomiaka przywitali piłkarzy po przegranych derbach. „Mamy dość”
1 liga

Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków

Bartosz Lodko
4
Comeback Wisły Kraków! Z 0:2 na 3:2 ze Zniczem Pruszków
Anglia

Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Bartosz Lodko
4
Kluby z niższych lig sprzeciwiają się zmianom w FA Cup

Boks

Tenis

Iga Świątek awansowała do 1/2 turnieju w Stuttgarcie. Nie było łatwo

Kacper Marciniak
0
Iga Świątek awansowała do 1/2 turnieju w Stuttgarcie. Nie było łatwo
Boks

Herbie Hide i najszybsza obrona pasa wagi ciężkiej w historii

Szymon Szczepanik
0
Herbie Hide i najszybsza obrona pasa wagi ciężkiej w historii

Komentarze

1 komentarz

Loading...