Reklama

Pudzian vs Mamed, czyli walka dwóch filarów KSW

Szymon Szczepanik

Autor:Szymon Szczepanik

10 października 2022, 12:25 • 16 min czytania 29 komentarzy

Okej – podczas grudniowej walki wieczoru na gali KSW 77 obaj wojownicy łącznie wniosą do klatki 87 lat. A jeden z nich – i to ten młodszy – najlepsze czasy ma już dawno za sobą. Ale wiecie co? Trudno nie jarać się pojedynkiem, w którym dwóch najważniejszych zawodników w historii KSW – Mamed Chalidow i Mariusz Pudzianowski – staną naprzeciwko siebie. Choć gdybyście powiedzieli im to jeszcze kilka lat temu, że będą ze sobą walczyć, obydwaj popukali by się w głowy. A naszym zdaniem, to najlepszy moment na to, by zorganizować tę walkę. Bo choć nosi znamiona freak fightu, to sportowo wciąż może stać na dobrym (ale nie wybitnym) poziomie.

Pudzian vs Mamed, czyli walka dwóch filarów KSW

FEDERACJA, KTÓRA SIĘ PRZEBIŁA

11 grudnia 2009 roku na zawsze odmienił oblicze mieszanych sztuk walki nad Wisłą, a co za tym idzie, także federacji KSW. A w zasadzie, to dzięki niej. W końcu właściciele KSW, Maciej Kawulski i Martin Lewandowski, zdecydowali się na to, by zaprosić Mariusza Pudzianowskiego, najsilniejszego człowieka na świecie, do występów pod szyldem swojej organizacji. Ale Dominator, chociaż planował powoli opuścić świat strongmanów, nie garnął się do sportów walki aż tak, jak mogłoby się to wydawać.

– Wówczas, chyba na odczepnego, Pudzianowski walnął nam absolutnie zaporową cenę. Pewnie chciał mieć w końcu spokój. Pamiętam, było to 185 tysięcy złotych i kasa z góry. Nie muszę chyba dodawać, ze nie dysponowaliśmy wtedy taką gotówką? Na honorarium dla Pudziana musieliśmy zapożyczyć się u znajomego – wspominał Martin Lewandowski w książce „Pod prąd”.

W programie „Oktagon Live” na Kanale Sportowym Maciej Kawulski zapowiedział, że walka Pudzianowski-Chalidow będzie największą w historii federacji. Przypomnijmy, że do tej pory największą walką w KSW pod względem zarobków było starcie Mameda Chalidowa z Roberto Soldiciem. Obaj zawodnicy zainkasowali w nim ponad dwa miliony złotych na głowę. A Mamed, w ramach swoistego bonusu, otrzymał od Chorwata potężny lewy sierpowy na szczękę, po którym padł niczym rażony piorunem.

Reklama

Jednak takich gaż, otoczek gal, ekspansji KSW do innych krajów – zarówno organizacyjnie jak i medialnie – nie byłoby, gdyby 13 lat temu jeden z najbardziej znanych siłaczy na świecie, nie zdecydował się wejść do ringu w butach i w kilkadziesiąt sekund sklepać nieporadnego Marcina Najmana.

W rankingu siedmiu najważniejszych walk polskiego MMA, ten pojedynek umieściliśmy na drugim miejscu. I zdania nie zmieniamy. Oto jak opisaliśmy starcie Pudziana z Najmanem:

Sama w sobie walka, oczywiście, nie dostarczyła wiele rozrywki. Kilka kopnięć i mocnych ciosów, 44 sekundy i ręce Pudzianowskiego uniesione w górę. To wszystko. Tygodnie trwających przed nią spekulacji i rozważań na temat tego, jak Mariusz poradzi sobie w nowej dla niego formule, były jednak wystarczające, by polskie MMA (a szczególnie federacja KSW) zaliczyło ogromny wzrost popularności. Dość napisać, że galę na żywo w szczytowym momencie oglądało niemal sześć(!) milionów osób, Torwar zapełnił się do ostatniego miejsca, a walka przeszła do historii tak bardzo, że do dziś odwołuje się do niej – nawet w codziennych rozmowach – mnóstwo osób.

Owszem, pod względem sportowym, powtórzmy, nie była to najlepsza wizytówka mieszanych sztuk walki. Ale już otoczka… Sparafrazować można tu pewne słynne zdanie: „To był mały krok dla Pudziana, ale wielki dla polskiego MMA”.

STRONGMAN, KTÓRY CHCIAŁ ZOSTAĆ MISTRZEM UFC

Po debiucie w KSW (celowo nie piszemy „w klatce”, gdyż walka odbyła się w ringu) Pudzian postanowił sprawdzić się z poważniejszym rywalem. Wybór padł na Yusuke Kawaguchiego. Japończyk był solidnym zawodnikiem z dobrym rekordem – 11-1. Polska bestia od pierwszego gongu w swoim stylu ruszyła na przeciwnika. Pudzian machał obszernymi cepami, rzucał przeciwnika na matę dzięki sile swoich mięśni, a tam zasypywał go młotkami. Ale wojownik z Kraju Kwitnącej Wiśni ani myślał się poddać. Yusuke przetrwał nawałnicę Pudziana, który szybko opadł z sił. W drugiej rundzie snuł się po ringu, a jego postawę w oczach sędziów ratowały tylko pojedyncze obalenia. I zapewne dzięki nim wygrał przez decyzję. Pojedynek został zakontraktowany na zaledwie dwie rundy po pięć minut. Kto wie, może gdyby trwał standardowe trzy, to Kawaguchi zostałby ogłoszony zwycięzcą.

Reklama

Zatem swoją drugą walkę Pudzianowski zakończył zwycięstwem w dość marnym stylu. Ale najlepsze jest to, że Mariusz wówczas tak bardzo zachłysnął się sukcesem, jakim było pokonanie Marcina Najmana (sic!), że jeszcze przed pojedynkiem z Kawaguchim podpisał kontrakt na inną walkę. 21 maja, na gali Moosin w Stanach Zjednoczonych Dominator stanął naprzeciwko Tima Sylvii. The Maine-Iac dwa lata wcześniej wypadł z UFC. Może miał najlepsze czasy za sobą, ale wciąż, w porównaniu do Pudzianowskiego, był chodzącą encyklopedią MMA. I to obszerną – dosłownie, bo podczas ceremonii ważenia wniósł 139 kilogramów. O 15 więcej od Pudziana.

– Tim Sylvia już swoje powalczył, więc jedyną rzeczą, o której teraz myśli jest wypłata po gali. Kiedy go obalę i zasypię swoimi bombami straci wszelką ochotę na podniesienie się. Nasz uścisk dłoni podczas konferencji uświadomił mi, że Sylvia ma bardzo miękkie ciało. Lubię dużych i miękkich ludzi, fajnie się ich bije. We wczesnej fazie walki będę musiał uważać na jego ataki, ale wciąż jestem przekonany, że odniosę zwycięstwo – mówił na konferencji pewny siebie Dominator. Zapowiadał też, że za dwa lata będzie gotów na walkę z… Fiodorem Jemieljanienką.

Podsumowując: Mariusz, po podpisaniu kontraktu na tę walkę z byłym mistrzem UFC, jak gdyby nigdy nic 7 maja, czyli zaledwie dwa tygodnie wcześniej, walczył na KSW z Kawaguchim. Zatem podszedł do walki z Sylvią, gościem który trzy lata wcześniej był na szczycie wagi ciężkiej UFC, praktycznie z marszu. Polak porwał się motyką na słońce. I to najwyraźniej myśląc, że się nie spali, jeżeli tylko wyruszy w nocy.

Co było później? W pierwszej rundzie obserwowaliśmy w oktagonie bezradną górę mięśni, którą Sylvia urabiał niczym mistrz piekarnictwa ciasto na chleb. Przed wyjściem do drugiej rundy, realizator zrobił zbliżenie kamery na twarz Polaka. Malowała się na nim mieszanka zmęczenia, rezygnacji oraz odrobiny strachu. Po niecałych dwóch minutach drugiego starcia było już po walce. Bezradny Pudzian odklepał leżąc na plecach i zbierając kolejne ciosy od byłego mistrza UFC.

Poniżej zamieszczamy materiał wideo z tej walki. Pojedynek zaczyna się od 14 minuty, ale polecamy obejrzeć go od 10:30, ze względu na wykonanie hymnu przez niejaką Justynę Moniak. Naszym zdaniem przebiła nawet Edytę Górniak z Korei.

Pudzianowski wrócił ze Stanów Zjednoczonych poobijany i sprowadzony do parteru – dosłownie oraz w przenośni. Tim Sylvia przebił z hukiem Czerwony Balon (takie prześmiewcze przezwisko otrzymał Pudzian po walce) nadziei na sukces za Oceanem. I zrobił to ku uciesze wielu osób z polskiego środowiska MMA, które na postać Pudziana patrzyły spod byka. Głównym powodem takiego podejścia do gwiazdy były jego niewielkie umiejętności, nie przystające do ogromnych zarobków za walki. Wielu zawodników MMA w Polsce całkiem słusznie uważało się za lepszych od Mariusza. Jednak niewielu z nich rozumiało biznes, w którym zaczynali funkcjonować. Tego, że apanaże za pojedynki zależą przede wszystkim od rozpoznawalności, bycia osobowością medialną. Pod tym względem to Pudzian bił wszystkich na głowę. Oraz tego, że dzięki Pudzianowskiemu oni sami walczą za większą kasę i przy sporej widowni.

Jednak swoim zachowaniem na początku przygody ze sportami walki, były strongman również nie ułatwiał sytuacji. Jego pomysł na walkę z Sylvią, a następnie przyjęcie pojedynku z Kawaguchim pokazywały, że ma się za lepszego od gości, którzy poświęcili na ten sport całe lata. Że co oni tam mogą, polska siła zaraz ustawi wszystkich do pionu. Technika? Wystarczy kogoś złapać, rzucić i walka wygrana.

Porażka w USA pokazała mu miejsce w szeregu. Ale też przypomniała o podstawach sukcesu w sporcie. Czyli ciężkiej, systematycznej pracy. Mariusz Pudzianowski po prostu zabrał się za MMA, zaczynając od podstaw. Jasne, nigdy nie miał genialnej kondycji, chociaż stopniowo poprawiał ten element. Nawet po latach nie stał się wirtuozem technicznym. Jego masywna budowa ciała i związany z tym ograniczony zakres ruchów, najzwyczajniej w świecie mu na to nie pozwala. Ale pod tym względem również kroczek po kroczku się rozwijał. I dziś w parterze radzi sobie naprawdę nieźle, umiejętnie wykorzystując swoją masę.

Dla niektórych kibiców Pudzian był, jest i będzie strongmanem. Ale tak naprawdę jego kariera w MMA trwa już dłużej, niż kariera w zawodach siłaczy. Można się przy tym śmiać, że jeżeli ktoś widział jedną relację Mariusza na Instagramie, to widział wszystkie. „Dzieńdoberek, szósta rano, słoneczko już wyszło, jeszcze troszkę chłodnawo, ale trzeba podryptać, swoje zrobić. Dziś piąteczka do przebiegnięcia i jedziemy dalej, hantelki dwójeczki, trzy razy po pięć minut się pobawić, następnie skręty na gryfiku, a później pod prysznic i co – do roboty. Bo jak ja to mówię, samo się nigdy nic nie zrobi”.

Nazajutrz doda dokładnie taką samą relację. Za tydzień, miesiąc i dwa miesiące – również. Zmienią się tylko warunki pogodowe, w których Pudzian rano rozpocznie trening.

Ten cykl trwa od lat. Podkreślmy jeszcze raz – nie mamy zamiaru robić z Mariusza Pudzianowskiego wielkiego mistrza MMA. Jednak trzeba docenić jego upór, konsekwencję i ciągłą chęć pracy nad sobą. Dzięki temu, chociaż Pudzian ma 45 lat na karku, to jesteśmy przekonani, że bez problemu poradziłby sobie w klatce z Pudzianowskim z roku 2012. Kiedy w teorii znajdował się jeszcze w najlepszym okresie dla sportowca.

Na postawie Pudziana skorzystała również federacja KSW, która zyskała gwiazdę, wieloletniego partnera. Jasne, że biorąc pod uwagę jego ostatnich przeciwników, jest w tym sporo freak fightu w dobrym tego słowa znaczeniu. Tak zresztą sami nazwaliśmy pojedynek Pudzianowskiego z Michałem Materlą. Starcie, które Pudzian efektownie wygrał, choć znów niewielu ekspertów widziało jego szanse.

Po pojedynku nie szczędził środowisku gorzkich słów: – Czy jestem z siebie dumny? Jestem zadowolony, że daję radę w systematyczności, którą sobie ustawiłem 15 lat temu. 5:30, mróz albo deszcz pada – Mariusz idzie i godzinkę rano robi. I rzeźbi, i rzeźbi. Trzynaście lat musiałem czekać, żeby dostać taką szansę jak z Michałem. Trzynaście lat ciężkiej pracy. Leżenia, rzygania, czasami płakania, którego nikt nie widział. To jest ukoronowanie lat ciężkiej pracy. To mi wystarczy, niczego więcej nie chcę. Wszyscy ze mnie łacha darli, że do dupy się nadaję i nie wytrzymam minuty. Dziś widać, że ci, którzy dużo gadają to nadają się do dupy, a nie ja.

MISTRZ, KTÓRY NIE CHCIAŁ PODBIĆ UFC

Zaraz po walce Pudzianowskiego z Materlą pojawił się pomysł, że zawodnika Berserker’s Team w klatce może pomścić jego dobry przyjaciel – Mamed Chalidow. Człowiek, który podobnie jak Pudzian, przez wiele lat był największym filarem federacji KSW. Chociaż od Mariusza Pudzianowskiego różniło go niemalże wszystko. Nawet powody, dla których właściciele federacji postanowili budować markę KSW również na Mamedzie.

W przypadku Polaka były one oczywiste – siłacza znał cały kraj. Chalidow po czasie też zyskał sobie taki status, jednak przez względy czysto sportowe. Bo w swoich najlepszych latach Mamed był prawdziwą bestią. Postrachem wagi średniej. Czymś więcej, niż lokalną gwiazdą. Czeczen, który wtedy już posiadał polskie obywatelstwo, według portalu Fight Matrix był najlepszym zawodnikiem wagi średniej w Europie. Jego nazwisko kilka razy lądowało w pierwszej dziesiątce tego rankingu. Mimo wszystko, Mamed nie zdecydował się opuścić szeregów polskiej federacji. Za co ta odwdzięczała mu się jak tylko mogła. Czyli kolejnymi walkami wieczoru i sowitymi gażami. W tekście zapowiadającym pojedynek Chalidowa z Roberto Soldiciem pisaliśmy szerzej o powodach, dlaczego Mamed ostatecznie nie wyjechał za Ocean. Oto jego fragment:

Jednak na amerykańskim rynku Chalidow był zawodnikiem nieznanym. Stanowiącym zaledwie ciekawostkę, że gdzieś tam w odległej Polsce bije się zawodnik z potencjałem. I to w zasadzie wszystko, co kibice w USA o nim wiedzieli. Jego nazwisko niewiele mówiło, stąd UFC w ramach pierwszego kontraktu zaproponowało Mamedowi stosunkowo niewielkie wynagrodzenie. Wynosiło ono dwadzieścia tysięcy dolarów za samo wejście do klatki, plus drugie tyle w przypadku ewentualnego zwycięstwa. Dana White nie chciał inwestować wielkiej kasy w zawodnika, który nie był sprawdzony w jego federacji. Stąd Chalidow odrzucił propozycję Amerykanów, pozostając w KSW. Czy można się dziwić takiej decyzji?

Oczywiście, możemy tu przytaczać argumenty o sportowej ambicji. O tym, że zawodnik był krótkowzroczny, gdyż następne występy w Stanach Zjednoczonych – zakładając, że dobrze by sobie tam radził – gwarantowałyby mu znacznie wyższe zarobki, jakich w KSW nigdy by nie otrzymał. Ale całkiem zasadne wydaje się pytanie, po co miał ryzykować? W Polsce miał zagwarantowane wszystko – szacunek, rozpoznawalność i pieniądze. Za jedną walkę kasował kilkaset tysięcy złotych. W dodatku był u siebie w domu, wraz z rodziną, co jest dla niego równie istotne. Serio, łatwo powiedzieć, że nie pojechał za Ocean, bo bał się dostać po głowie. Ale postawcie się na chwilę na jego miejscu. My tę decyzję całkowicie rozumiemy – tym bardziej, że i w KSW jego zarobki były znakomite.

Gdybyśmy mieli snuć dalszą część historii o Mamedzie w UFC, obrosłaby ona w niestrawną wręcz ilość gdybologii. Z jednej strony szkoda, że Chalidow nie zdecydował się na spróbowanie swoich sił w UFC. Porównując jego potencjał do największej polskiej gwiazdy tej organizacji wśród mężczyzn, czyli Jana Błachowicza, jeszcze w 2013 roku, kiedy Cieszyński Książę stoczył ostatnią walkę dla polskiej federacji, to akcje Mameda stały o wiele wyżej. Gdyby kibice wówczas mieli odpowiedzieć na pytanie, który z nich lepiej poradzi sobie za Oceanem, większość wskazałaby Chalidowa.

Mamed związał się z Konfrontacją Sztuk Walki na długie lata. Duet Kawulski-Lewandowski bardzo dbał zarówno o zawodnika, jak i cały jego obóz. Czeczen z polskim paszportem od 2010 roku tylko raz zdecydował się na opuszczenie federacji. Stało się to w 2017 roku, kiedy Chalidow wybrał opcję walki dla czeczeńskiej organizacji ACB, która później w wyniku fuzji przekształciła się w rosyjską ACA. Ale ten związek trwał tylko jeden pojedynek. Później najlepszy zawodnik w historii KSW powrócił do „swojej” stajni. I zaliczył twarde lądowanie.

Wprawdzie Mamed w pierwszej walce po powrocie, w 2017 roku pokonał Borysa Mańkowskiego. Ale następnie dwa razy przegrał z Tomaszem Narkunem. W szczególności w pierwszym pojedynku widzowie mogli przeżyć mały szok, kiedy Narkun poddał go w parterze. Następnie przyszła porażka przez decyzję ze Scottem Askhamem. Zawodnikiem solidnym, ale też takim, któremu Chalidow z najlepszych lat nie dałby żadnych szans. Choć dodajmy, że w rewanżu z Anglikiem Mamed pokazał swój dawny błysk, kiedy znokautował rywala znakomitym kopnięciem z powietrza. Ciosem, który tylko on mógł wyprowadzić.

Ale po tym pojedynku przyszedł czas na starcie z Soldiciem, którego zakończenie mieliście okazję zobaczyć na początku tego tekstu. To było swoiste przekazanie roli twarzy KSW. Stary, zasłużony mistrz podjął rękawicę z gościem będącym w swoim prime, który słynie z nokautującego uderzenia. I w taki też sposób – czyli brutalnym nokautem na Chalidowie – zakończyła się ta walka. Umarł król, niech żyje król. Taki przekaz zdawała się stosować federacja KSW.

FREAK FIGHT, KTÓRY WCZEŚNIEJ NIE MIAŁBY SENSU

Rzecz w tym, że nie każdy zawodnik jest wierny swoim pracodawcom tak, jak Mamed Chalidow. I – podkreślmy wyraźnie – nie ma w tym niczego złego. Chorwata z Polską łączyło o wiele mniej niż Mameda. Wprawdzie według słów pokonanego, Soldić obiecał mu rewanż, jednak sam Roberto najwyraźniej miał inne plany na poprowadzenie kariery. W sierpniu tego roku jego kontrakt z KSW wygasł i tak mistrz zdecydował, że w grudniu wystąpi w federacji ONE Championship.

Singapurska organizacja to jeden z potentatów MMA na o wiele większym rynku azjatyckim. Swoją potęgę pokazała chociażby w marcu tego roku. Zorganizowano wówczas galę ONE Championship: X. Było to 155. wydarzenie, które tworzyła organizacja zarządzana przez Chatri Sityodtonga. Gala miała celebrować dziesięciolecie istnienia organizacji, lecz ze względu na okres pandemii, została przeniesiona na rok 2022, gdyż chciano uczcić ten moment z udziałem publiczności. Na wydarzenie złożyło się aż 20(!) pojedynków, z czego pięć było o mistrzowskie pasy. Być może Soldić kiedyś powróci do KSW, ale jak na razie będzie próbował sił w większej federacji. Taki jest ten biznes.

Ale dla Mameda to nawet lepiej. Z całym szacunkiem do dawnego mistrza, może twierdzić, że Soldić obiecał mu rewanż, jednak biorąc pod uwagę ich pierwszy pojedynek, przeprowadzenie drugiej walki wydaje się być bezcelowe. W przeciwieństwie do starcia z Mariuszem Pudzianowskim, które w tym momencie karier obu zawodników, ma sporo sensu.

Po pierwsze, w 2022 roku nie widać w tym starciu wyraźnego faworyta. Owszem, Pudzian ma już swoje lata na karku. Ale Mariusz dzięki systematycznej pracy nie schodzi poniżej pewnego poziomu. Co więcej, w wielu elementach doskoczył do miana solidnego rzemieślnika, nie tracąc przy tym siły. Wielu ekspertów wróżyło mu sromotną klęskę z Michałem Materlą. Tymczasem on triumfował, zaskoczył Michała celnym podbródkowym. W grudniu Pudzianowski stanie naprzeciwko podobnego wyzwania – przynajmniej pod względem gabarytów. Chalidow będzie od niego znacznie lepszy technicznie, sprytniejszy, szybszy oraz lepiej przygotowany kondycyjnie. Ale brutalna siła będzie po stronie Pudziana. A w ostatniej walce udowodnił, że kategorie wagowe nie istnieją od parady. Kilogramy robią kolosalną różnicę.

Jednocześnie, to już nie jest ten Mamed, który był jednym z najlepszych zawodników na świecie w kategorii średniej. Wojownik z Czeczenii przegrał ostatnie cztery z pięciu walk. Pięć lat temu nie mielibyśmy wątpliwości, że najzwyczajniej w świecie poskłada Pudziana. Mamed był wtedy na poziomie nieosiągalnym dla reszty stawki. Dziś przewidywania co do wyniku pojedynku wcale nie są takie jednoznaczne.

Jednocześnie ta walka ma sens pod względem sportowym. Głównie dlatego, że w jej przekazie bije szczerość. Oczywiście, pojedynek nosi znamiona freak fightu przez różnicę w gabarytach obu zawodników. Wiek również robi swoje. To jasne, że oglądając ich bój, trzeba mieć na uwadze, że być może to będzie ostatni występ Mameda w klatce. I zarazem jeden z ostatnich pojedynków Mariusza. Ale też nikt nie robi z tych zawodników potencjalnych kandydatów do obijania tuzów światowego MMA. To nie jest ten poziom i obaj zdają sobie z tego sprawę. Jednocześnie, Chalidow i Pudzianowski są jeszcze na tyle dobrzy, by ich walkę wciąż nieźle się oglądało. To nie będzie powtórka ze starcia Marcina Różalskiego z Errolem Zimmermanem, w której widać było, że obaj już nie nadają się do walki w klatce i pytaniem otwartym pozostawało tylko to, który z nich nie nadaje się bardziej.

Wreszcie, walka Pudziana i Chalidowa ma wątki pozasportowe. W końcu Pudzilla w maju zdewastował Michała Materlę. Michał i Mamed od wielu lat są przyjaciółmi, skąd płynie ciekawa narracja, jakoby Chalidow miał okazję pomścić druha. Jest sprytniejszym i bardziej uniwersalnym wojownikiem od poprzedniego przeciwnika Pudziana. Przy tym wydaje się też być mniej porozbijany i bardziej odporny na ciosy – o ile bomba od Soldicia niczego w tym względzie nie zmieniła.

Kolejnym smaczkiem jest to, że Pudzianowskiego od dawna przygotowywał duet Anzor Azhiev-Arbi Shamaev. Obaj pochodzą z Czeczeni i znają Chalidowa. Ze względu na swoje pochodzenie oraz szacunek jakim darzą Mameda, zdecydowali się nie przykładać ręki do potencjalnej porażki rodaka.

– Mam wszystko zaplanowane. Z Arbim bardzo dobrze mi się pracuje 10 lat praktycznie i bardzo dobrze się dogadujemy. Na pewne rzeczy nie ma się wpływu, na pewną religię, na pewne aspekty nie mam wpływu. Arbi doskonale mnie znając, wie jakim jestem zawodnikiem i po prostu nie chce dokładać z Anzorem jakiejś cegiełki do czegoś, co się może stać. Oni świadomi są i wiedzą, że to jest walka 50 na 50 i oni nie chcieliby tej 50 przełożyć na moją stronę, więc po prostu nie wiem, co to będzie. Szkoda by było, żeby Arbiego nie było, bo przygotować się dam radę. Wiem, że Anzor mi na grupie pomoże, ale jak ta kropeczka będzie do postawienia… nie wiem. Nie potrafię na to pytanie dzisiaj odpowiedzieć – powiedział Pudzianowski podczas konferencji zapowiadającej walkę.

Czy tym razem triumfuje techniczny geniusz oraz wszechstronność Mameda? A może Pudzian, który ponownie nie będzie faworytem wśród ekspertów, kolejny raz zaskoczy przeciwnika pokazując, że żadne umiejętności nie są w stanie sprostać sytuacji, w której przewaga masy i siły jest po prostu zbyt wielka? Odpowiedzi na te pytania otrzymamy już 17 grudnia podczas gali KSW 77.

SZYMON SZCZEPANIK

Fot. Newspix

Czytaj więcej o MMA: 

Pierwszy raz na stadionie żużlowym pojawił się w 1994 roku, wskutek czego do dziś jest uzależniony od słuchania ryku silnika i wdychania spalin. Jako dzieciak wstawał na walki Andrzeja Gołoty, stąd w boksie uwielbia wagę ciężką, choć sam należy do lekkopółśmiesznej. W zimie niezmiennie od czasów małyszomanii śledzi zmagania skoczków, a kiedy patrzy na dzisiejsze mamuty, tęskni za Harrachovem. Od Sydney 2000 oglądał każde igrzyska – letnie i zimowe. Bo najbardziej lubi obserwować rywalizację samą w sobie, niezależnie od dyscypliny. Dlatego, pomimo że Ekstraklasa i Premier League mają stałe miejsce w jego sercu, na Weszło pracuje w dziale Innych Sportów. Na komputerze ma zainstalowaną tylko jedną grę. I jest to Heroes III.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
4
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
11
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Inne sporty

MMA

Od krwawego sportu do Conora. Najważniejsze momenty w historii UFC

Szymon Szczepanik
2
Od krwawego sportu do Conora. Najważniejsze momenty w historii UFC
MMA

Nie lubię Donalda Trumpa. O brudnych związkach Republikanów ze światem sportu

Bartek Wylęgała
51
Nie lubię Donalda Trumpa. O brudnych związkach Republikanów ze światem sportu

Komentarze

29 komentarzy

Loading...