Losy Widzewa w Ekstraklasie – i już abstrahując od niesamowitej drogi powrotu do ligi, która wiodła przez Rzgów czy Stryków – wyglądają tak, jakby futbolowi bogowie pisali je po kilku drinkach. Widzew może zagrać świetny mecz z Pogonią, ale przegrać między innymi dlatego, że Biczachczjan bezbłędnie strzela z dystansu. Może znakomicie stawiać się Lechii, ale ta wykonuje trzy skuteczne akcje i po zawodach. Może przegrać z Legią przez kilkucentymetrowego spalonego Stępińskiego. Może ze Śląskiem zagrać tak, że Szromnik zostaje wybrany do jedenastki kolejki. Może wreszcie zagrać słabiutki mecz z Wartą i wygrać, bo Patryk Lipski strzelił gola brzuchem. Nawet nie mając świadomości, że go właśnie strzela.
Po wcześniejszych meczach RTS-u mogliśmy mówić „no, grają lepiej niż punktują”. Furorę robiła zresztą statystyka expected points, wedle której łodzianie powinni zajmować przed tą kolejką drugie miejsce w tabeli. Dziś? Dziś było zupełnie odwrotnie. Grali słabo. Męczyli się. Męczyli nas. I absolutnie nie napiszemy, że to zasłużone trzy punkty.
Żeby była jasność – Warta też nie zasłużyła na to, by zdejmować z boiska komplet. Obie strony po prostu dopasowały się do siebie poziomem.
Aż wtedy, w samej końcówce meczu, wydarzyło się to.
Lipski ⚽️💪🇦🇹 pic.twitter.com/2ReB1UORd4
— Rania🇵🇱 (@Rania_641) August 20, 2022
Jakby to powiedział Tomasz Smokowski – co za niesamowita historia. Patryk Lipski niby skoczył, ale raczej dlatego, że skoczyć trzeba. Niby widział, że piłka gdzieś leci, ale nie miał świadomości, gdzie tak konkretnie. No i wpadło. Piłka go nastrzeliła. Oczywisty fart, a jeśli mielibyśmy poszukać jakiegoś ładniejszego określenia, napisalibyśmy, że to nagroda dla Widzewa za walkę do końca. Bo Warta od pewnego momentu sprawiała wrażenie ekipy, która chce dowieźć wynik. Widzew – faktycznie atakował do ostatniego gwizdka sędziego Jakubika.
A to nie było wcale oczywiste, bo po pierwszej połowie to podopieczni Dawida Szulczka mogli być drużyną mniej zadowoloną z panującego wyniku. Ogółem rzecz biorąc dziwna to była połowa – strzałów niby dużo (łącznie piętnaście), strzałów celnych także (łącznie siedem), a fajerwerków jak na lekarstwo. W Grodzisku Wielkopolskim srogo dziś popadało i zgodnie z polską myślą szkoleniową piłkarze chcieli często uderzać, by skorzystać ze śliskiej murawy. Prób było więc dużo, z jakością znacznie gorzej. W częstotliwości strzałów przodował Miguel Luis, ale – wymowne – po jednym z nich okładał pięściami murawę.
Nie był sobą dziś Zrelak, który powinien otworzyć wynik. Dostał świetną piłkę, wybiegł zza pleców obrońców, zdołał ją opanować i był sam na sam z Ravasem. Wyszło tak, że Słowak nawet nie oddał strzału, bo jego moment niezdecydowania wykorzystał odważnym wejściem bramkarz Widzewa. Prawie-patelnię miał też Maenpaa – miejsca dużo, piłka przyjęta, obrona Widzewa źle ustawiona, brakuje jej zawodników, którzy mogą zablokować ewentualne uderzenie. I co? I prosto w bramkarza. To te momenty mogły zadecydować o losach tego meczu. Warta wolała jednak je zmarnować i dać Widzewowi szansę na to, by przechylił szalę na swoją stronę.
W samej pierwszej połowie Widzew był tłem. Bazował głównie na kontrach. Jak już Sanchez mógł wyjść z ciekawym atakiem, to zgubił piłkę pod nogą. Jak już udało mu się wyjść prawie sam na sam, wygrywając z Szymonowiczem siłowo-szybkościowy pojedynek, to w ostatniej chwili wrócił Grzesik. Jak już szarża wyszła Pawłowskiemu, to strzelił w rachityczny sposób. Jak już pokręcił Sypek, to nie miał z czego strzelić. Momenty były. Niewiele. Niezbyt zapadające w pamięć. Ale były.
A więc tak – tak jak w pierwszej połowie mogliśmy narzekać na niezbyt jakościowe strzały, tak w drugiej… nie było nawet tego. Mecz jeszcze bardziej siadł. Warta mniej dążyła do tego, by mieć piłkę przy nodze, przewagę optyczną z minuty na minutę zdobywał Widzew. Na konkrety przełożyło się to dopiero w końcówce – czy to rajd Hansena zakończył się ciekawym uderzeniem, czy to po rzucie rożnym głową próbował Zjawiński (Lis musiał wyciągać się jak struna), czy swoją bramkę zaatakował Kopczyński.
No i w końcu wpadło.
Patrząc z perspektywy całego sezonu – sprawiedliwie. Bo Widzew prawie zawsze dobrze się oglądało, co nie miało odzwierciedlenia w ligowej tabeli. Za kilka miesięcy nikt nie będzie już pamiętał o tym, że Patryk Lipski nie ustawi się po tym meczu po nagrodę Puskasa.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE:
- Zapachniało bitką, ale Śląsk i Cracovia dały sobie tylko po razie
- Spokojny dzień w biurze. Korona bez większych argumentów w starciu z Wisłą Płock
Fot. newspix.pl