Znacie te mecze, gdzie czerwona kartka zabija mecz, prawda? Na ogół przy grze w dziesiątkę zespół osłabiony cofa się pod własne pole karne, z rzadka atakuje, a na pewno nie jest stroną dominującą. Podobnie było w Kielcach, ale hamulec ręczny po czerwonej kartce dla Sasy Balicia zaciągnęła… Warta Poznań, która grała w przewadze.
Przedziwny był to mecz. Korona zaczęła nieźle, szukała szybkich ataków, a tu nagle…
– Nie jesteśmy brutalami – mówił Piotr Malarczyk w studiu Canal+ przed meczem z Wartą. Obrońca Korony zarzekał się, że taka opinia jest krzywdząca dla kielczan. A kilkanaście minut później Sasa Balić wykonał taki wślizg, że Miguel Luis powinien się cieszyć, że jego staw skokowy nie zgina się w innej płaszczyźnie. Sędzia Krasny najpierw pokazał Baliciowi żółtą kartkę, ale po VAR zmienił decyzję i wykluczył obrońcę gospodarzy z gry.
Wydawało się, że Warta ma już mecz ułożony. A gdy za moment Danek popisał się irracjonalnym zachowaniem we własnym polu karnym, byliśmy już niemal przekonani, że przy 1:0 i grze w przewadze nie ma tu opcji, by warciarze się stresowali. Danek oddał piękny hołd zagrania ręką Elvisa Manu z zeszłego sezonu (mecz Wisła Kraków – Wisła Płock) i choć było to zagranie karykaturalnie absurdalne, to nie było nawet najbardziej absurdalnym zagraniem kolejki, bo przecież do Bojana Nasticia nie ma nikt podjazdu.
Z wapna trafił Kopczyński i Warta teoretycznie mogła zrobić tutaj wszystko: miała swój wynik, miała jednego zawodnika więcej na boisku, miała ponad godzinę gry w przewadze. A skoro „mogła zrobić wszystko”, to uznała, że cofnie się na własną połowę i będzie stresować się do ostatniego gwizdka. Oczywiście tuż po golu ekipa Szulczka miała momenty, gdy dłużej utrzymywała się przy piłce, grała od lewej do prawej oraz od prawej do lewej flanki, jednak niewiele z tego wynikało. Tak naprawdę od momentu gola na 1:0 goście nie stworzyli sobie żadnej klarownej szansy bramkowej. Najlepszą – poza karnym – okazję na gola mieli tuż przed rzutem karnym, gdy Matuszewski idealnie dograł do Luisa, ale ten trafił w poprzeczkę.
To Korona miała groźniejsze akcje strzeleckie. Był słupek po zamieszaniu przy rzucie rożnym, była przewrotka (spudłowana) Śpiączki, po przerwie kilka razy zakotłowało się przy stałych fragmentach gry, dwukrotnie nieźle dorzucał Łukowski… Okej, nie było może tak, że Lis musiał się jakoś potwornie napocić, a Ivanov i Stavropoulos wybijali piłkę z linii. Ale dość symptomatyczne jest to, że choć Warta grała ponad godzinę w przewadze, to ostatecznie statystyka posiadania piłki pokazywała nam idealną równowagę 50% do 50%.
Trener Szulczek mówił przed meczem, że spodziewa się ze strony fauli, krzyków i łokci. I faktycznie bywało ostro na boisku, to nie była piłkarska uczta, raczej takie resztki po kolejce. Niezłą zmianę zaliczył Szmyt (jeden z niewielu warciarzy, którzy faktycznie chcieli ryzykować), chyba najlepszy mecz do tej pory w Warcie zaliczył Stavropoulos. Korona? Była gra na żyle, były wrzutki, były przewrotki Kiełba (obie w kosmos), w końcówce była seria stałych fragmentów gry, ale piłkarsko na niewiele było ich już stać.
Tak jak ostatnio Koronę w Gdańsku oglądało się świetnie, tak dzisiaj oglądaliśmy typowy futbol drużyn Ojrzyńskiego, czyli „panowie, za rodziny, musi być krew na butach!”. A przy asekuranckiej i grającej dość bezpiecznie Warcie dostaliśmy widowisko idealnie wpasowujące się w termin rozgrywania tego starcia.
Ostatnio Szulczek mówił po meczu z Pogonią, że warciarze zrobili dużo, by ten mecz wygrać, ale też dużo, by go przegrać. Dzisiaj prezentów Korony (bandytyzm Balicia, przedziwne zachowanie Danka) może nie wycisnęli jak cytrynę, ale przynajmniej wycisnęli tak cenne dla nich zwycięstwo. Dwóch beniaminków ogranych, plan minimum na te pięć kolejek zrealizowany.
WIĘCEJ O EKSTRAKLASIE: