Reklama

Polska ziemią obiecaną dla piłkarzy z ligi szwedzkiej. „Duża różnica w zarobkach”

Przemysław Michalak

Autor:Przemysław Michalak

13 sierpnia 2022, 12:18 • 9 min czytania 37 komentarzy

Moda na piłkarzy konkretnych narodowości lub konkretne kierunki ma w Ekstraklasie różne fazy. Niektóre trwają od dawna, niektóre są nowe i bardziej zmienne. Praktycznie od „zawsze” jest w niej sporo Słowaków, Czechów, Brazylijczyków i piłkarzy z Bałkanów, a w ostatnich latach masowo napływają Hiszpanie i Portugalczycy. Mocno eksplorowany jest rynek grecki. Po części w związku z wojną częściej zatrudniani są Ukraińcy. Coraz bardziej dostrzegalny staje się jeszcze jeden trend: szwedzki – zarówno jeśli chodzi o piłkarzy tej narodowości, jak i szukanie w samej lidze szwedzkiej. Z czego on wynika? Dlaczego w Szwecji liga polska zaczyna być niemalże ziemią obiecaną? Gdzie mogą być granice tego zjawiska?

Polska ziemią obiecaną dla piłkarzy z ligi szwedzkiej. „Duża różnica w zarobkach”

Obecnie w kadrach klubów Ekstraklasy znajduje się siedmiu Szwedów. W Lechu Poznań są Jesper Karlstroem, Mikael Ishak i Filip Dagerstal, w Pogoni Szczecin Pontus Almqvist, w Legii Warszawa Mattias Johansson, do Rakowa niedawno trafił Gustav Berggren, a w Lechii Gdańsk ciągle na liście płac znajduje się obrońca Henrik Castegren, który do dziś nie zadebiutował w zespole z Trójmiasta. Do tego Pogoń zatrudniła trenera Jensa Gustafssona, wyciągając go ze szwedzkiej młodzieżówki.

Z wymienionych zawodników, w trwającym okienku przyszli Dagerstal, Almqvist i Berggren, a kilku innych piłkarzy było łączonych z polskimi klubami – na przykład stoper IFK Norrkoeping, Linus Wahlqvist znalazł się na celowniku Pogoni.

Trend jest więc ewidentny, ale długo trzeba było czekać na jego zapoczątkowanie. Mimo że pierwszym obcokrajowcem w ogóle w historii Ekstraklasy był Stefan Jansson, który zaliczył epizod w Pogoni, aż do początków drugiej dekady tego wieku rynek skandynawski nie był dla polskich klubów miejscem regularnych poszukiwań. Pionierem okazał się Lech, ściągający najpierw Kebbę Ceeseya, a pół roku później Kaspra Hamalainena. Obu sprowadzono z Djurgardens za raczej niewielkie pieniądze. Hamalainen kosztował raptem 300 tys. euro, co jest kwotą śmieszną zważywszy na późniejsze dokonania Fina.

Na poważanie szwedzkiej ekstraklasy wpływ miały także pucharowe rywalizacje z naszymi drużynami. W sezonie 2012/13 Helsingborgs upokorzył w dwumeczu mistrzowski Śląsk Wrocław (3:0, 3:1), a AIK Solna dość pewnie przeszedł Lecha (3:0, 0:1). W następnych latach IFK Goeteborg wyrzucał za burtę Śląsk (2:0, 0:0) i Piasta Gliwice (3:0, 0:0), a Malmoe Cracovię (2:0). Fatalną passę polsko-szwedzkich starć przełamał dopiero w 2020 roku Lech, który wygrał na terenie Hammarby aż 3:0.

Reklama

Nic zatem dziwnego, że inne polskie kluby zaczęły spoglądać w tym kierunku, ale ze Szwedami długo nikt nie mógł trafić. Johan Bertilsson, Sebastian Rajalakso, Nicklas Barkroth, Paweł Cibicki – z różnych względów każdy z nich był co najmniej rozczarowaniem, a taki Rajalakso wręcz katastrofą.

Dopiero przyjście Mikaela Ishaka, a kilka miesięcy później Jespera Karlstroema pokazało, że Szwedzi mogą być gwiazdami Ekstraklasy. Karlstroem poprzez dobre występy w Poznaniu wypromował się do swojej reprezentacji i grał w najważniejszych meczach, czyli barażach o udział w katarskim mundialu. Chwalono go za wejście z ławki z Czechami i udział przy zwycięskim golu. Przeciwko Polsce zszedł z nieba do piekła, bo to on sprokurował rzut karny, który dał biało-czerwonym prowadzenie na początku drugiej połowy. Mimo to pomocnik „Kolejorza” stał się regularnym członkiem szwedzkiej kadry. W czerwcowych meczach Ligi Narodów zaliczył trzy występy na cztery możliwe.

Pierwszy spóźnialski, żonglujący bez piłki i talent, który został lekarzem. Szwedzi w Ekstraklasie

Kolejny przełomowy krok wykonała Pogoń Szczecin, która tego lata zatrudniła szwedzkiego trenera i to nie byle jakiego, bo prowadzącego tamtejszą młodzieżówkę. To właśnie przy okazji angażu Jensa Gustafssona przez „Portowców” pojawiły się w szwedzkich mediach komentarze, że polska liga staje się dla zawodników z ich kraju ziemią obiecaną.

Polska liga jest tak traktowana ze względów finansowych i to już od pewnego czasu. Wcześniej Szwedzi postrzegali ją chyba jako ligę całkiem mocną, ale dość egzotyczną, tak jak my ligę turecką. Teraz zaczęło się to zmieniać. Szwedzi podkreślają, że Ekstraklasa ma piękne stadiony, wysokie pensje wypłacane na czas i dużą medialność. W sezonie 2015/16 polska liga była pokazywana w szwedzkim Eurosporcie, co też być może trochę ją rozpropagowało w tym kraju – mówi nam Piotr Piotrowicz, polski trener od lat mieszkający w Szwecji i uważnie śledzący szwedzki rynek transferowy.

Reklama

Jego zdaniem jest to jedna z najatrakcyjniejszych lig do eksplorowania przez kluby zagraniczne. – W Szwecji trenerzy są na bardzo wysokim poziomie, więc samo szkolenie też. Nie przez przypadek pracują w całej Europie. W lidze jednak płaci się mało, a wielu piłkarzy jest naprawdę ciekawych. To idealne miejsce, żeby wyłowić dobrego zawodnika za stosunkowo niewielkie pieniądze. Jedyne ograniczenie to oczywiście konkurencja. Rynek szwedzki mocno eksplorują kluby angielskie, tureckie, chińskie, koreańskie, 2. Bundesligi, drugiej ligi francuskiej i do niedawna rosyjskie. Wojna i odcięcie klubów z Rosji, z którymi normalnie nie mogliśmy rywalizować finansowo, nieco ułatwiło nam zadanie. Wcześniej często z nimi przegrywaliśmy. Przykładowo: dwa lata temu Wisła Kraków poważnie interesowała się Axelem Bjornstromem, lewym obrońcą Sirius. Pytała o niego, robiła wywiad środowiskowy, ale zgłosił się Arsenał Tuła, sypnął poważnym groszem i Wisła nie miała już czego szukać. W Rosji ostatnio grało dziewięciu zawodników sprowadzonych z ligi szwedzkiej. Jak zaczęła się wojna, to uciekli i dziś dwóch z nich, czyli Dagerstal i Almqvist, jest w Polsce – analizuje Piotrowicz.

Dla Szweda wyjazd do Polski może być bardziej kuszący niż do Broendby czy Molde. Zupełnie inne, ciekawsze doświadczenie. Z mojej perspektywy zainteresowanie rynkiem szwedzkim czy ogólnie skandynawskim jest w ostatnich latach u polskich klubów podobne. Różnica jest taka, że zaczynają one celować w coraz lepszych zawodników, którzy wcześniej byli poza zasięgiem. Nie mówię tu o największych gwiazdach, bo one nigdy do Polski nie przyjdą, ale Berggren, Dagerstal czy Almqvist to już dobrzy piłkarze, znacznie wyższy poziom niż na przykład Barkroth  – mówi nam drugi rozmówca, który doskonale zna realia szwedzkiego rynku transferowego.

Piotr Piotrowicz: – Uważam, że perspektywa gry w Ekstraklasie byłaby ciekawym wariantem dla każdego zawodnika z ligi szwedzkiej, ale ci najlepsi często po prostu mają jeszcze korzystniejsze oferty. Tutaj różnicę może robić zaawansowany skauting, pozwalający wyłapać niektóre perełki na wcześniejszym etapie. Generalnie każdy zawodowy piłkarz chce jak najszybciej wyjechać ze Szwecji, bo tu na piłce majątku się nie dorobią. Jedyne, co może ich zatrzymać, to sytuacja rodzinna. Jeżeli tylko Szwed ma możliwość grania za granicą, to raczej z tego korzysta i ewentualnie dopiero pod koniec kariery wraca.

Nic więc dziwnego, że do Ekstraklasy przychodzą już nawet zawodnicy aktualnie ocierający się o reprezentację Szwecji, jak wspomniany Karlstroem. – Przeciętny szwedzki ligowiec w przeliczeniu na złotówki zarobi 9-10 tys. netto miesięcznie. Ci lepsi oczywiście mogą liczyć na dużo więcej, ale to i tak raczej nie są kwoty rzucające na kolana. Struktura listy płac często przypomina tę z MLS. W ligowych średniakach jest 3-4 najlepiej opłacanych piłkarzy, ci z miejsc 5-12 zarabiają godnie, a reszta dostaje głodowe pensje – mniej niż kasjer w supermarkecie. Malmoe, IFK Goeteborg czy kluby ze Sztokholmu płacą trochę lepiej, tutaj przeciętniak wyciągnie koło 20 tys. zł miesięcznie. Karlstroem przed przyjściem do Lecha zarabiał w Djurgardens dokładnie 25 696 zł na miesiąc. Nic dziwnego, że kto tylko może, szuka szczęścia w innych ligach – tłumaczy Piotrowicz.

Powyższy opis w dużej mierze dotyczy też Norwegii. Możemy podać wam jeden przykład z ostatnich miesięcy. Zimą Widzew Łódź zakontraktował Kristoffera Hansensa, który wykręcał dobre liczby w skromnym Sandjeford. Miał oferty z lepszych klubów norweskiej ekstraklasy, ale wolał iść do polskiego pierwszoligowca, bo ten po prostu oferował większe pieniądze. W Szwecji jest podobnie. Jeżeli przeciętny ligowiec oddaje państwu 55 procent podatku, a z pozostałych pięciu tysięcy euro na sam wynajem mieszkania wyda co najmniej półtora tysiąca, to kalkulacja staje się prosta.

Tutaj jednak dochodzimy do tego, że liga szwedzka zdecydowanie nie jest przepłacana i ma zdrowe źródła finansowania. – W Szwecji, podobnie jak w Niemczech, istnieje zasada 50+1, co oznacza, że żaden zewnętrzny podmiot nie może posiadać pakietu większościowego akcji. Zawsze za losy klubu odpowiada jego zarząd, nikt nie może podejmować decyzji samodzielnie – mówi Piotr Piotrowicz i dodaje: – Sponsorami często są lokalni przedsiębiorcy, małe firmy, stowarzyszenia kultury fizycznej. Gminy, jeśli się dokładają, to bardziej do szkolenia młodzieży. Wpływy z praw telewizyjnych są niewielkie. Nie ma czego porównywać z Polską. Bardzo ważnym źródłem przychodów są natomiast dni meczowe, wiele zarabia się na biletach, które są dość drogie. No i transfery – praktycznie każdy klub musi regularnie sprzedawać najlepszych piłkarzy.

Tak to powinno wyglądać również u nas, proszę państwa.

Co nie znaczy, że w Szwecji nie zdarzają się gwiazdorskie kontrakty. Antonio Colak, niegdyś Lechia Gdańsk, dziś na Polskę nawet by nie spojrzał, bo Malmoe płaci trzy razy więcej niż Legia. Są sposoby na to, by dogodzić finansowo najlepszym jednostkom. – W Szwecji jeśli dostajesz pieniądze przed pierwszym dniem pracy, płacisz tylko 15 procent podatku. Taki Colak ma, powiedzmy, 10 tys. euro netto miesięcznie z tytułu kontraktu, ale dostaje 350 tys. euro za sam podpis. Wracający z Chin do Djurgardens Marcus Danielson otrzymał 700 tys. euro za podpis. Tych najlepszych można sowicie opłacić, ale średnia zarobków jest dużo niższa niż w Polsce – zdradza nasz anonimowy rozmówca.

On także jest zwolennikiem zasady 50+1. – Z tego powodu nigdy nie będzie dużych inwestorów w Szwecji, ale jest to zdrowy system. Malmoe ma w banku 70 mln euro. Norrkoeping połowę tej kwoty.

Szwedom o tyle łatwiej funkcjonować w takich realiach, że nie ma u nich przesadnej presji na podbijanie areny międzynarodowej. – Europejskie puchary to nie jest główny cel. W Polsce zawsze mamy gorączkę w lipcu i sierpniu, przeżywamy te mecze, a w Szwecji mało kogo to obchodzi. Mecze eliminacyjne często w ogóle nie są transmitowane. Ostatnio jakieś spotkania były pokazywane na stronie internetowej jednej z gazet. To tak, jakbyśmy na Fakt.pl mieli oglądać Lecha z Vikingurem. Oczywiście w samych klubach każdy chce wypaść jak najlepiej, ale postrzega się te rozgrywki przez pryzmat czysto finansowy. Malmoe wchodząc do fazy grupowej Ligi Mistrzów swój cel osiągnęło i potem już wystawiało skład rezerwowy – zauważa Piotrowicz.

Mimo to w Allsvenskan kluby raczej nie narzekają na frekwencję. Hammarby czy AIK Solna regularnie mają ponad 25 tys. ludzi na trybunach. Średnia w Malmoe, Djurgardens czy IFK Goeteborg waha się w granicach 14-18 tys. kibiców na mecz. – W Szwecji mocno zakorzeniona jest kultura sportu. Istnieje wiele klubików, w których często pracują ludzie reprezentujący lokalną społeczność. Kibicowanie to jeden z głównych wyznaczników bycia częścią takiej społeczności. Ludzie tłumnie przychodzą na mecze. Są ładne stadiony, jest bezpiecznie, mocno rozwinął się ruch ultras. Oprawy są na większości meczów, nieraz bardzo efektowne, z racami i flagami. Fajnie się tu kibicuje w szeroko pojętym aspekcie rozrywkowym. Mimo to wciąż najwięcej Szwedów w pierwszej kolejności interesuje się Premier League, co jest typowe dla Skandynawów – tłumaczy Piotr Piotrowicz.

Gdzie, jego zdaniem, leży granica w drenowaniu ligi szwedzkiej przez nasze kluby? – Uważam, że jeszcze nie osiągnęło ono apogeum, ale już jest blisko. Nie sądzę, żebyśmy doczekali czasów, w których w Ekstraklasie będzie grało dwudziestu piłkarzy ze Skandynawii – podsumowuje.

WIĘCEJ O SZWEDACH W EKSTRAKLASIE:

Fot. Newspix

Jeżeli uznać, że prowadzenie stronki o Realu Valladolid też się liczy, o piłce w świecie internetu pisze już od dwudziestu lat. Kiedyś bardziej interesował się ligami zagranicznymi, dziś futbol bez polskich akcentów ekscytuje go rzadko. Miał szczęście współpracować z Romanem Hurkowskim pod koniec jego życia, to był dla niego dziennikarski uniwersytet. W 2010 roku - po przygodach na kilku stronach - założył portal 2x45. Stamtąd pod koniec 2017 roku do Weszło wyciągnął go Krzysztof Stanowski. I oto jest. Najczęściej możecie czytać jego teksty dotyczące Ekstraklasy – od pomeczówek po duże wywiady czy reportaże - a od 2021 roku raz na kilka tygodni oglądać w Lidze Minus i Weszłopolskich. Kibicowsko nigdy nie był mocno zaangażowany, ale ostatnio chodzenie z synem na stadion sprawiło, że trochę odżyła jego sympatia do GKS-u Tychy. Dodając kontekst zawodowy, tym chętniej przyjąłby długo wyczekiwany awans tego klubu do Ekstraklasy.

Rozwiń

Najnowsze

Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
3
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
9
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Ekstraklasa

Anglia

Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami

Bartek Wylęgała
3
Arsenal pokazał, na czym polega futbol, a Chelsea udowodniła, czemu jest poza pucharami
1 liga

Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Piotr Rzepecki
9
Jeśli oglądaliście mecz tylko w ostatnich minutach, to nic nie straciliście

Komentarze

37 komentarzy

Loading...