Reklama

John van den Błąd. Beznadziejny początek trenera Lecha Poznań

Jakub Białek

Autor:Jakub Białek

17 lipca 2022, 08:15 • 9 min czytania 126 komentarzy

Halo, halo, czy z poznańską lokomotywą jedzie maszynista? John van den Brom sprawia wrażenie gościa, który jeszcze nie nauczył się Lecha, swoich piłkarzy i polskich realiów. Powiedzieć, że holenderski szkoleniowiec zalicza falstart, to jakby uznać, że Michał Skóraś ma lekkie braki w technice strzału. Van den Brom niby trzyma za ster, ale jest na dobrej drodze, by wykoleić ten pociąg. I to nie tak, że szyny były złe i podwozie też było złe, bo ściągnięty awaryjnie trener dostał bardzo dobrze naoliwioną maszynę i musiał ją tylko dobrze obsłużyć.

John van den Błąd. Beznadziejny początek trenera Lecha Poznań

Innymi słowy, misja van den Broma – przynajmniej ta początkowa, gdy czasu jest niewiele i od razu trzeba grać kluczowe mecze – polegała na tym, by niczego nie zepsuć. Tymczasem mamy połowę lipca, a Lech doznał już trzech dotkliwych porażek. Superpuchar – oddany niemalże walkowerem. Dwumecz z Karabachem – typowy eurowpierdol. Inauguracja ze Stalą Mielec – kompromitacja. Nastroje przed dwumeczem z Dinamo Batumi są takie sobie, ale jakie mają być? W sobotnim meczu na Bułgarską przyszło dwanaście tysięcy widzów, co jest jasnym dowodem na to, że wszystkie pozytywne emocje, jakich przysporzył poprzedni sezon, bardzo szybko uleciały.

I zastanówmy się – na ile to jest wina samego van den Broma?

Holender objął Lecha w specyficznym trybie. Gdy szkoleniowcy zaczynają pracę w jakiejś drużynie, ta zwykle jest w kryzysie, który trzeba zażegnać, a atmosferę na klubowych korytarzach można ciąć siekierą. W takiej sytuacji wystarczą czasem bardzo proste ruchy, by błyskawicznie kupić sobie szatnię. Gdy u Zbigniewa Smółki Marcus da Silva, ważna postać w zespole, był osiemnasty do gry za sprzątaczką, kitmanem i Marcelem Olczykiem, pierwszą decyzją jego następcy było uczynienie z Brazylijczyka ważnego ogniwa. Gdy Maciej Skorża w Pogoni zakazywał piłkarzom picia kawy, Kosta Runjaić zabrał ich dzień przed meczem na piwo. Trenerzy lubią diagnozować powody, dla których dana szatnia nie funkcjonuje. Bywa, że jadą na tym przez pierwsze dni, poprawiając atmosferę, a dopiero później odkrywają szersze problemy danego zespołu. Przy van den Bromie było inaczej. On w zasadzie nie miał czego diagnozować. Jakkolwiek to brzmi, prawie każdy trener w takiej sytuacji czuje się nieswojo.

Ale to nie tak, że taka sytuacja to dla Holendra nowa rzeczywistość. Przypomnijmy sobie okoliczności, w jakich przejął KRC Genk. Gdy belgijski zespół po raz pierwszy odezwał się do van den Broma, przeżywał spory kryzys – był na dwunastym miejscu. Sam trener miał wówczas pracę, a więc grzecznie podziękował za ofertę. Genk sięgnął po Jessa Thorupa i okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo ten błyskawicznie podniósł drużynę, nie przegrywając żadnego z pięciu pierwszych meczów. Pierwszych, ale i dla tego szkoleniowica ostatnich, bo po tym krótkim okresie odszedł do FC Kopenhaga, tłumacząc to tym, że praca w największym skandynawskim klubie jest dla niego spełnieniem marzeń. Genk jeszcze mocniej powalczył wtedy o van den Broma, wykupił go z Utrechtu za 500 tysięcy euro, przeznaczając na to środki z aktywowanej przez Duńczyków klauzuli. Wtedy też brał zespół, który był rozpędzony. Którego problemy nie wylewały się na wierzch. W którym trzeba było tylko kontynuować pracę poprzednika.

Reklama

Długofalowo poległ, choć rok przepracował i początkowo osiągał dobre wyniki. Ważne jest co innego – van den Brom zna już sytuację, w której wchodzi do rozpędzonej szatni, co można wręcz postrzegać jako sukces skautingowy Lecha, bo niewielu szkoleniowców na rynku miało okazję zaczynać pracę w podobnych okolicznościach. To jednak tylko papierowa ciekawostka, bo rzeczywistość jest zgoła odmienna. Van den Brom, ale i cały Lech, zdają się nie ogarniać momentu, w którym się znaleźli.

Momentu, którego wystarczyło tylko nie zepsuć.

To trochę niepokojące, że za chwilę minie miesiąc od rozpoczęcia pracy holenderskiego szkoleniowca, a już można wysnuć pod jego adresem kilka konkretnych zarzutów.

Czy Lech ma pomysł na grę? Chyba niekoniecznie. W pierwszym meczu z Karabachem udało się ugrać dobry wynik i to chyba trochę uśpiło czujność całego „Kolejorza”. Nie trzeba było mieć pięcioletniego doświadczenia w analizie piłkarskiej, by stwierdzić po tym spotkaniu, że rezultat może i jest zadowalający, ale z taką grą nie ma czego szukać w Baku. Azerowie zaskakująco łatwo przedostawali się pod bramkę Lecha, który musiał momentami uciekać się do głębokiej defensywy. Wówczas skutecznej, lecz można było sobie stawiać pytania – czy bez wsparcia własnych kibiców, po długiej podróży, przy większej temperaturze, przy kalkulowaniu ewentualnej dogrywki, to również wypali?

I co zrobił Lech? Zagrał dokładnie tak samo. Z tym, że miał jeszcze rzadziej piłkę przy nodze, pozwalał rywalom na jeszcze więcej i nie miał żadnego planu B, bo ani przez moment nie obejrzeliśmy realnej próby odwrócenia wyniku, przeciwnie – im dalej w mecz, tym większy kabaret w defensywie i niemoc z przodu. Wyglądało to trochę tak, jakby van den Brom uznał, że skoro plan A wystarczył do dobrego wyniku przy Bułgarskiej, to należy dalej grać swoje. To lekko dziwi, bo przecież mecze z Karabachem były odpowiednio 50. i 51. starciami w pucharach tego szkoleniowca. Jakkolwiek spojrzeć, musiał mieć świadomość, jaką klasę w tych rozgrywkach prezentuje Karabach. Dalecy jesteśmy od tego, by samo odpadnięcie z tą drużyną przyjmować jako wielką porażkę – nasz futbol jest w końcu w takim a nie innym miejscu, a Azerowie to etatowy pucharowicz. No, ale 1:5? To przecież regularny eurowpierdol.

Idźmy dalej – mecz ze Stalą Mielec. Lech wychodzi z podejściem „dobra, spokojnie, cierpliwie, zaraz zaczną się gubić”. Gra była bardzo powolna, a Lech ewidentnie szukał luk – choćby częstymi przerzutami i zmianami strony. Został zaskoczony w najprostszy z możliwych sposobów – stałym fragmentem i konterkami. I to przez rywala, który ma za sobą niezwykle burzliwe lato. Podczas gdy van den Brom przejmował miesiąc temu gotową drużynę, zespół Adama Majewskiego był wówczas w kompletnej rozsypce. Szkoleniowiec Stali nie wiedział, jakich będzie miał do dyspozycji piłkarzy i czy ich w ogóle będzie miał. Dwa kompletne inne światy. Lech ani przez moment nie wskoczył na wyższe obroty, w ogóle nie zmienił sposobu gry, po prostu od początku do końca wykonywał założenia, z jakimi wybiegł na murawę.

Reklama

Założenia, które nie przynosiły rezultatu.

Van den Brom kompletnie zlekceważył też Superpuchar. Sprawa jest problematyczna, bo z jednej strony wychodzimy z założenia, że jeśli polska piłka jako całość jest w stanie coś zrobić dla pucharowiczów, w jakiś sposób ułatwić im życie, to… po prostu powinna to zrobić. Dlatego nie oburza nas przekładanie meczów ligowych – jeśli to ma pomóc, to dlaczego nie?

Ale próba przełożenia… Superpucharu?

To już chyba o krok za daleko. Oczywiście – te rozgrywki nie mają wielkiego prestiżu i choć wielu chciałoby widzieć w nich święto futbolu, w rzeczywistości są dla wielu klubów smutnym obowiązkiem do odbębnienia. Zdarzało już się je przekładać – w 2020 roku, wówczas ze względów covidowych, na które nikt nie miał wpływu. Ale prosić o to, by z powodu meczu pucharowego przełożyć zaplanowane z dużym wyprzedzeniem spotkanie o trofeum? Tak zdeprecjonować mecz, którego ranga i tak nie jest już najwyższa? 

Jako pierwszy o pomyśle przełożenia meczu powiedział właśnie van den Brom: – To byłoby dla nas dobre, jeśli udałoby się przełożyć to spotkanie, żebyśmy mogli myśleć tylko o Karabachu, wylecieć może trochę wcześniej i przyzwyczaić się do tamtejszej temperatury. Ale to nie moja decyzja. Próbowaliśmy przełożyć mecz z Rakowem Częstochowa, zwracaliśmy się w tej sprawie, ale nie wyrażono na to zgody.

Ten szalony pomysł się nie udał, a więc Holender wystawił drugi garnitur – z Sobiechem na szpicy, Kwekweskirim w środku obrony (!), Szymczakiem i szeregiem innych piłkarzy, którzy w ostatnich tygodniach pełnią rolę wchodzących z ławki. Może i byłoby to wizjonerskie, gdyby wystawienie rezerw faktycznie pomogło Lechowi w meczu z Karabachem.

Można zastanowić się, czy poszczególne wybory personalne van den Broma są słuszne, choć nie uciekniemy tutaj od faktu, że dysponuje zwyczajnie zbyt krótką kołdrą. Dlatego ciężko polemizować z przywróceniem do łask Kristoffera Velde (w rewanżu z Karabachem niezły, ze Stalą tragiczny), skoro nie ma dla niego realnych alternatyw (Citaiszwili wciąż się nie uwiarygodnił, a Ba Loua narzekał na uraz). Na tej samej zasadzie można krytykować Skórasia, ale jednocześnie trzeba mieć świadomość, że jego konkurentem do składu jest na ten moment piłkarz, który nie istnieje, bo Piast nie zgodził się na oddanie Kądziora za 350 tysięcy euro, roczne wypożyczenie Ramireza i dwie paczki zozoli cytrynowych. Wpuszczanie Filipa Szymczaka na Karabach – no cóż, nie obroniło się. Wystawienie Kwekweskiriego na środku obrony było wizjonerskie, a sam Gruzin maczał palce przy jednej ze straconych bramek, i to element szerszego planu pod tytułem „mamy wywalone na Superpuchar”. Alan Czerwiński wpuszczony na środek pomocy? Zastanawiający pomysł. Natomiast to i tak sprawy poboczne, najmocniejsze pretensje do Holendra można mieć o obsadę bramki. W ciemno można zakładać, że Filip Bednarek zagrałby w pucharach lepiej niż Artur Rudko.

Sprawą, nad którą należy się zastanowić, są też urazy piłkarzy Lecha. W sobotę ze Stalą wypadł Murawski – to pokłosie kontuzji mięśniowej. Przez kilka tygodni nie zagra Ba Loua. Afonso Sousa i Dani Ramirez również narzekali na drobne urazy. Milić także nie był w stanie zagrać ze Stalą. To wszystko o tyle ciekawe, że po meczu z Rakowem szkoleniowiec uznał, że wystawi ponownie Milicia, Murawskiego i Karlstroma, bo to piłkarze „doświadczeni i zdrowi”. A jak wiadomo, dwaj już wypadli, a trzeci miał w końcówce meczu ze Stalą problemy fizyczne, mimo że wszedł z ławki. Jak na problemy zdrowotne, które nie są spowodowane faulami – zwyczajnie sporo tego.

Van den Brom nie zamierzał też odpowiedzieć na trzy pytania „Przeglądu Sportowego” do skarbu kibica, choć to raczej szerszy problem Lecha jako wielkiej korporacji, która urządza ciszę medialną walcząc o mistrzostwo, po walce o mistrzostwo, przed walką o puchary i pewnie także po walce o puchary, bo przecież – jak tak dalej pójdzie – będzie trzeba skupić się na lidze, a nie na wywiadach. 

Po Karabachu szkoleniowiec zapowiadał, że jego zespół zareaguje na pucharową porażkę w lidze. Nie zareagował. Po spotkaniu ze Stalą mówił, że widział zespół cierpiący, bez pewności siebie, bez energii. Doprowadzenie do takiego stanu zajęło niespełna miesiąc. Nie twierdzimy, że van den Brom jest złym trenerem – zwłaszcza, że ma bardzo przekonujące CV. Nie twierdzimy też, że Lech popełnił błąd zatrudniając tego szkoleniowca – na papierze przecież wszystko się zgadza. Po prostu krótkoterminowa misja Holendra już teraz okazała się fiaskiem. Van den Brom zaczyna za chwilę misję awaryjną, której celem jest awans do Ligi Konferencji. Jeśli to także się nie uda – a wiele wskazuje na to, że się nie uda – pozostanie misja długofalowa. Okupiona bliznami i zrujnowanym kredytem społecznym.

Panie Johnie, czasu może mało, ale przynajmniej materiału do wyciągania wniosków dużo. Życzymy owocnych analiz.

WIĘCEJ O LECHU POZNAŃ: 

Fot. newspix.pl

Ogląda Ekstraklasę jak serial. Zajmuje się polskim piłkarstwem. Wychodzi z założenia, że luźna forma nie musi gryźć się z fachowością. Robi przekrojowe i ponadczasowe wywiady. Lubi jechać w teren, by napisać reportaż. Występuje w Lidze Minus. Jego największym życiowym osiągnięciem jest bycie kumplem Wojtka Kowalczyka. Wciąż uczy się literować wyrazy w Quizach i nie przeszkadza mu, że prowadzący nie zna zasad. Wyraża opinie, czasem durne.

Rozwiń

Najnowsze

Ekstraklasa

Anglia

W drużynie Guardioli wciąż nie jest kolorowo. Haaland marnuje karnego, City remisuje

Arek Dobruchowski
14
W drużynie Guardioli wciąż nie jest kolorowo. Haaland marnuje karnego, City remisuje

Komentarze

126 komentarzy

Loading...