Dlaczego Motor Lublin nie awansował do 1. ligi? To pytanie zadaje sobie wiele osób. Postanowiliśmy spytać o to Marka Saganowskiego, który przez ostatnie półtora roku budował klub z Lubelszczyzny. Jak Motor funkcjonował od środka? Czego zabrakło do zrealizowania celu? Jak Saganowski ocenia swoją pracę i odpowiada na krytykę kibiców? Zapraszamy.
Czemu pańska praca jest postrzegana w tak zły sposób przez kibiców?
Zastanawiam się, czemu tak to zostało odebrane. Razem ze sztabem szkoleniowym wykonaliśmy dobrą pracę, zespół poszedł do przodu. Jak przychodziliśmy do Motoru, był on na 12. miejscu, miał 10 punktów straty do baraży, po czym, w pół roku odrobiliśmy siedem punktów. Nawet w InStacie widać było rozwój: gdy zaczynaliśmy nasz index wynosił 179, gdy kończyliśmy – 190. Te statystyki nie kłamią, na średnią składa się wiele małych rzeczy. Głównym problemem w tamtym momencie było to, że w styczniu nie pozwolono nam zrobić gruntownych zmian w zespole, zbudować szkieletu, żeby w czerwcu dokooptować kilku zawodników. Wtedy mielibyśmy stabilną drużynę od początku sezonu, moglibyśmy złapać taką serię jak wiosną, gdy wygraliśmy 10 meczów. To pokazuje, że nasza praca była dobra.
Półtora roku to czas, którego wielu trenerów mogło pozazdrościć.
To nie do końca było półtora roku. Pół roku przyglądaliśmy się drużynie, która była budowana przez mojego poprzednika. W czerwcu przyszło 12 zawodników, zaczęliśmy zgrywać drużynę w sierpniu. Do finałowego meczu barażowego było ok. 10 miesięcy. Pierwsze pół roku było ciężkie, to normalne. Od lutego graliśmy dobrze, solidnie, wygraliśmy siedem meczów z rzędu. Drużyna zaczęła funkcjonować, bo budowanie zespołu zaczynało się spełniać. Hejtowanie jest najłatwiejsze, ale patrząc na statystyki — drużyna ewoluowała, robiła progres.
Dlaczego Motor Lublin wciąż tkwi w 2. lidze?
Cele były jednak jasne — pierwszy sezon to baraże, drugi to awans. Wiedział pan, na co się pisze.
Dlatego nie mam do nikogo pretensji, po prostu kontrakt nie został przedłużony. Nie można jednak powiedzieć, że ten klub nie rozwinął się przy Saganowskim, że nic nie zostało zrobione. Życzę Motorowi w przyszłości takiego sezonu, jaki mieliśmy teraz. Przypomnę, że dotarliśmy też do 1/8 finału Pucharu Polski, wyrównując najlepszy historycznie wynik klubu. Po pierwszym pełnym roku mojej pracy na takim poziomie zagraliśmy w finale baraży, więc będę podkreślał, że jestem zadowolony. Negowanie dobrych rzeczy, które zrobiliśmy, jest nie fair.
Czuje pan rozczarowanie, że nie przedłużono z panem umowy?
Nie rozczarowanie, tylko żal. Wiem, że drużyna z finału baraży przy trzech, czterech korektach, byłaby faworytem, żeby awansować w kolejnym sezonie z pierwszych dwóch miejsc. Ta drużyna przeżyła już wszystko, to był zespół, który pokazał charakter w październiku, gdy nam nie szło. Od porażki u siebie ze Stalą Rzeszów nie przegraliśmy żadnego domowego spotkania. Taktyka była dobrze ułożona.
Kibice zauważali, że w sezonie zasadniczym nie wygraliście żadnego meczu z drużynami z TOP 6.
Pokazaliśmy swoją siłę w półfinale baraży z Wigrami Suwałki, wygraliśmy 4:0. Różnica między półfinałową wygraną 4:0 i finałową przegraną 0:4 była taka, że zdominowaliśmy Wigry na wyjeździe, strzelaliśmy bramki po pięknych akcjach, zapracowaliśmy na to zwycięstwo. W finale było dużo przypadku, niezrozumienia. Pierwsza bramka — rzut karny, druga — podanie młodego Zbiciaka do Szczepana. Dwa prezenty. Dwie sytuacje Maćka Firleja sam na sam, zdobywamy kontaktowego gola. Wiedziałem, że wystarczy jedna bramka, żebyśmy odwrócili losy meczu i co się dzieje? Dostajemy rzut karny, to był kluczowy moment. Nie strzelamy karnego. Każdy, kto oglądał ten mecz, mówił, że nie mieliśmy szczęścia, nie było nam to dane. Ruch, z przekroju całego sezonu, może bardziej zasługiwał na ten awans. Nie byliśmy jeszcze taką drużyną jak oni, budują zespół od trzech lat, zrobili awans z trzeciej ligi. Jak popatrzymy na to, kto awansował, jak długo były te zespoły budowane, to jesteśmy przy nich solidnym średniakiem.
Gdyby udało się wygrywać mecze z czołówką w fazie zasadniczej, to nie trzeba byłoby grać baraży.
Gdybym ten zespół został i gdyby mnie rozliczano za to, że za rok nie zrobiłbym z nim awansu, powiedziałbym, że to moja porażka. Jesienią, gdy byliśmy na siódmym miejscu, wszyscy mówili, że nie damy rady wejść do baraży. Jak weszliśmy, to skreślali nas, że nie damy rady na Wigrach. Na Ruchu przegraliśmy z lepszą drużyną.
Mateusz Mazur mówił mi, że budżet płacowy Wigier na cały pierwszy zespół ze sztabem to 200 tysięcy złotych miesięcznie brutto. Jak to wyglądało w Motorze?
Motor nie płacił dużo lepszych pieniędzy. Cały „no limits” to wielka nieprawda. Płaciliśmy średnie pieniądze w lidze, były zespoły takie jak Radunia Stężyca, Stal Rzeszów, Chojniczanka Chojnice, które płaciły zawodnikom więcej. Mieliśmy kilku zawodników droższych, ale, sumując, Motor nie mógł się porównywać do pierwszej dwójki. To są fakty i ważne, żeby kibice o tym wiedzieli, nasze najwyższe pensje były o kilkadziesiąt procent niższe niż najwyższe zarobki u drużyn, które awansowały bezpośrednio do 1 ligi. W dodatku mój poprzednik, Mirosław Hajdo, miał kadrę, która była dużo droższa niż ta, którą dysponowaliśmy za mojej kadencji.
Czyli nie było tak dobrego zaplecza, jak się mówiło?
Finansowego na pewno nie. Dobrym przykładem jest to, że gdy chcieliśmy coś zmieniać przed pierwszą rundą — i gdybyśmy to zrobili, to pewnie wywiązalibyśmy się z obietnicy o barażach — powiedziano nam, żeby najpierw wyczyścić szatnię, bo będziemy mieli zbyt wielu zawodników pod kontraktem. W czerwcu przygotowaliśmy listę 18 zawodników, których widzieliśmy i chcieliśmy sprowadzić, z tej listy dostajemy dwóch piłkarzy. Igor Lewczuk, Aleksander Komor, Krzysztof Danielewicz, Andreja Prokić, Jose Embalo — z nimi nie mogliśmy się dogadać tylko i wyłącznie przez finanse. Niektórym zawodnikom płaciliśmy delikatnie powyżej średniej, reszta była na poziomie wyróżniających się piłkarzy w lidze.
Nie było pełnej zgodności jeśli chodzi o transfery?
Zdawałem sobie sprawę, że 18/18 się nie ściągnie. Mieliśmy dwie opcje w ataku, dwie opcje na „szóstkę”, na lewą obronę. Ale z tych wszystkich opcji wyszedł tylko Adam Ryczkowski i Maciej Firlej. Więcej na pewno mógłby o tym powiedzieć ówczesny dyrektor sportowy Michał Żewłakow.
A transfery z Brazylii?
Nalegałem na Vitinho i Victora Massaię, bardzo na nich liczyłem. Żałuję, że Victor po dwóch tygodniach odniósł poważną kontuzję, zależało mi na takim stoperze. Bardzo dobrze grał w powietrzu i wprowadzał piłkę. Vitinho do momentu złamania nosa wyglądał dobrze. Po powrocie nie mógł złapać rytmu, zaczęło się robić gorąco, straciliśmy go. Massaia też chciał zrezygnować, nie chciał zostać sam w klubie. Nie uważam, że popełniłem błąd.
Koniec końców — czy kadra z Vitinho, Fidziukiewiczem, Madejskim, Ryczkowskim, później Koseckim, to nie była jakość, która na drugą ligę wystarczała?
Zrobiliśmy dużo. Jestem tak samo niezadowolony, że nie udało nam się awansować, ale jeszcze raz powtórzę: ci, którzy awansowali, mieli zespół. Stal dokooptowała kilku dobrych zawodników. Chojniczanka zostawiła praktycznie cały zespół, dołożyła dwóch zawodników. Ruch, który wszedł z trzeciej ligi, był budowany od kilku lat. Radunia płaciła bardzo dobre pieniądze, miała dobrych zawodników, też wprowadzała jedynie korekty. Dopiero teraz robią większe zmiany. Wigry rok wcześniej grały w barażach, miały trzon zespołu. Brakowało nam czasu, chociaż jestem zadowolony, że wypełniłem kontrakt, mało komu to się udaje. Ale podstaw do zwolnienia w trakcie trwania umowy nie było. Każdy zespół jest w ciągłej budowie, wprowadza się korekty. Mnie chodziło o zbudowanie kręgosłupa drużyny, do którego dokładalibyśmy trochę polotu, świeżej krwi. Zawsze szuka się czegoś, żeby zespół rozwinąć.
Których zawodników pan rozwinął?
Sędzikowski, Wójcik, Cichocki. Fidziukiewicz miał najlepszy sezon w swoim życiu. Swędrowski zawsze robił swoje, dobrze pracował. Różnica między poprzednim czerwcem, gdy rozwiązywaliśmy umowy, często prosząc inne kluby, żeby przyjęły naszych zawodników, jest taka, że jeden z nich poszedł wówczas wyżej, do Skry Częstochowa. Reszta trafiła niżej. Teraz już trzech czy czterech trafiło do pierwszej ligi, a kolejni są rozrywani.
Jaki był styl pańskiego Motoru? Patrząc na liczby z tabeli rozgrywek powiedziałbym, że dobrze się broniliście.
Byliśmy drugą obroną w lidze, wykreowaliśmy bardzo dobrego bramkarza, ale także króla strzelców — i w lidze, i w Pucharze Polski. Chcieliśmy dominować, grać wysokim pressingiem, czasami to się udawało, czasami nie. W drugiej rundzie wiedzieliśmy, że musimy się bardzo mocno skupić na obronie, która była na tyle szczelna, że wygrywaliśmy jednym golem. To dawało nam duży handicap. Podstawą było jednak operowanie piłką. Zawsze mówiłem zawodnikom, żeby nie bali się grać, żeby robili swoje. Są strefy, w których ryzyko musi być mniejsze, wspomniałem przykład z finału baraży. To są takie momenty, w których trzeba grać prościej.
Motor chciał grać tak odważnie, jak np. Stal Rzeszów, która tym zwracała na siebie uwagę?
Nie aż tak, bo zdawaliśmy sobie sprawę, że balans musi być utrzymany. Próbowaliśmy tak grać w pierwszej rundzie, za mocno się odkrywaliśmy i zespoły, które stawały w średnim pressingu, szybko nas kontrowały. Przykładem jest mecz z Pogonią Siedlce, który przegraliśmy 2:4 zaraz po bardzo dobrym meczu pucharowym z Podbeskidziem. To wynikało z naszej naiwności, dlatego potem skupialiśmy się na obronie. Na wyjazdach próbowaliśmy grać w średnim pressingu, wychodzić z szybkimi kontraktami, bo mieliśmy takich zawodników jak Filip Wójcik, którego cofnięcie z boku pomocy na bok obrony było strzałem w dziesiątkę, napędzał nasze kontrataki.
Co w drugiej lidze jest problemem w starciach z niżej notowanymi rywalami?
Wszystkie zespoły grały u nas z większym zaangażowaniem. Poza Ruchem czy Stalą każdy wiedział, że będziemy chcieli grać ofensywnie i stawał w obronie, czekając na kontrataki. Dopóki nie strzeliliśmy bramki, było nam ciężko, a po stracie bramki bywało tak, że trybuny nam nie pomagały. Poza jedną trybuną, która zawsze była z nami i za to jej dziękuję — trybuną „H”. To był sektor zagorzałych kibiców, który jeździł za nami na mecze, mocno nas wspierał. Gdzieś po bokach, szczególnie za ławką trenera, nie wyglądało to już w ten sposób.
Mówił pan już w wywiadach o tym, że klimat w Lublinie nie był zbyt dobry. Padły też słowa o pompowaniu balonika.
Jak wygraliśmy ósmy mecz z rzędu, było 10-20 komentarzy. Jak przegrywaliśmy było ich 300. Taka była odpowiedź lubelskiej społeczności. Balonik był pompowany, bo kibice usłyszeli, że nie ma limitów finansowych, że będzie awans… Myśleli, że skoro jest “no limits”, to zaraz będziemy ściągać zawodników z Ekstraklasy i stworzymy kominy płacowe. Ale polityka finansowa właściciela była inna. Wydawanie pieniędzy na zawodników, ale z poziomu drugiej ligi.
Nie mam problemów z presją, tylko trzeba spojrzeć przez pryzmat tego, jak ten klub naprawdę wygląda, a nie na stadion czy właściciela. W klubie pracuje pięć osób razem z panią prezes, która najbardziej nas wspierała. Proszę zapytać, ile osób pracuje w Ruchu, Stali czy w Chojnicach. Stadion jest piękny, ale nie jest różowo. Przez ostatnie pół roku mojej pracy w Motorze w klubie nie było dyrektora sportowego, przez półtora roku nie było i nadal nie ma działu skautingu, czy choćby jednego skauta. Na barkach sztabu spoczywało prowadzenie zespołu, transfery, skauting. To nie opinie, to fakt i warto sobie zadać pytanie, czy tak to powinno wyglądać w klubie aspirującym docelowo do Ekstraklasy?
Na pewno nie, zwłaszcza że jako osoba z zewnątrz odnosiłem wrażenie, że jest zupełnie inaczej. Taki przekaz płynął z tekstów o Motorze, które się co jakiś czas pojawiały i budowały wizerunek bardzo profesjonalnego klubu z konkretnymi planami.
Ci ludzie, którzy pracowali w klubie, my jako sztab czy też Michał Żewłakow jako dyrektor, pokazaliśmy, w jakim kierunku Motor powinien iść. Nikt mi nie powie, że tak nie było. Dwa lata temu Motor kojarzyli ludzie, którzy interesowali się drugą ligą. My pokazaliśmy, że ta marka może iść w dobrym kierunku, klub rozwinął się marketingowo. Pokazaliśmy, jak wygląda klub zawodowy.
Do dyrektora Żewłakowa mogę się przyczepić, bo często pojawiał się temat tego, że on nawet nie bywa na meczach Motoru, a przez inne funkcje jego obecność w Lublinie była ograniczona.
Michał na tyle, na ile mógł, starał się pomagać, pokazywać się. Dyrektor sportowy często jest w rozjazdach.
Ale nie zawsze są to rozjazdy typu komentowanie meczu Ekstraklasy czy obecność w studiu telewizji.
Nie zawsze tak bywało, ale może dlatego to zostało przerwane.
Czego wam jeszcze brakowało?
To nie tak, że brakowało nam np. pieniędzy na kontrakty. Brakowało nam w pewnym momencie wsparcia z góry, od właściciela. Bo kibic jest, jaki jest, trzeba to zrozumieć. Też bardzo chciałem, żeby Motor grał w 1. lidze, bo tam jest duży potencjał. Zimą na przykład brakowało nam boisk. Latem były one dobrze przygotowane, zimą one się nie nadawały, jeździliśmy po okolicy, żeby ich szukać. Żartowaliśmy, że niby jest „no limits”, a nie ma gdzie trenować. Akademia jest budowana od dwóch lat, jeszcze nie powstała. Brakowało mi spokoju, żeby to utrzymać. Najbardziej żałuję, że w ciągu tygodnia rozleciała się solidna, drugoligowa drużyna. Przy dwóch, trzech dobrych transferach bylibyśmy faworytem z prawdziwego zdarzenia. Zresztą — po obecnych wzmocnieniach widzę, że klub sięga właśnie po tych piłkarzy, których wskazaliśmy, myśląc o zmianach przed kolejnym sezonem.
Jakie argumenty zdecydowały o zakończeniu współpracy?
W ostatnim tygodniu, gdy nie przedłużyliśmy umowy, widzieliśmy się chyba czterokrotnie. Taka decyzja właściciela, trzeba to uszanować. Mogę tylko podziękować za szansę. Moja praca została nie do końca doceniona. Moja wizja była taka, żeby wzmocnić zespół i być faworytem ligi. Ciężko byłoby mi jednak walczyć o Pro Junior System i zarazem o awans.
To też się udawało.
Komu?
Pamiętam, że Radomiak zarobił małą premię, gdy wywalczył awans, a ostatnio Skra Częstochowa awansowała, wygrywając PJS.
Tylko ile razy taka Skra Częstochowa zrobi awans z juniorami? Ile razy w ciągu 10 lat to się wydarzyło, że ktoś zamiótł ligę, wygrywając PJS? Są takie przykłady, jak się ma dobrą akademię, to można się o to postarać. W Motorze, jeśli nic nie będzie zaburzane, za pięć lat może to być możliwe. My ostatnie pół roku graliśmy z wychowankiem, Zbiciakiem, który zdał egzamin. Gdybyśmy mieli dwóch-trzech podobnych chłopaków, to byłoby łatwiej grać o PJS.
Mówił pan o chęci zostawienia trzonu zespołu i budowy kadry wokół tego. Szybko się okazało, że nie było kogo zostawiać, bo klub stracił większość czołowych zawodników. Ich umowy wygasły, odeszli za darmo.
To jeden z problemów — długość kontraktów. Wraz z końcem czerwca kończyły się kontrakty 12 zawodników. To był problem wewnątrz szatni, niektórzy po przegranym barażu i tak wiedzieli, że będą grali w pierwszej lidze. Chciałbym to wyraźnie podkreślić – sytuacja, w której nie możemy rozmawiać z kluczowymi piłkarzami o ich przyszłości aż do końca maja, zarówno w kontekście scenariusza awansu do 1. ligi jak i jego braku, to sytuacja generująca niepewność i napięcia w szatni. Dezorganizująca pracę w kluczowym momencie sezonu.
Słyszałem, że klub chciał podtrzymać motywację zawodników. Żeby nie czuli, że już mają kontrakt w kieszeni, więc nie muszą walczyć o więcej.
Na niektórych taka motywacja działa, na innych, tych, którzy się wyróżniali w lidze, nie. Oni po kilku dniach mieli już podpisane kontrakty w wyższej lidze.
Czuł pan, że zespół wspiera trenera?
Starałem się żyć dobrze z chłopakami, mówiłem, żeby wszyscy byli gotowi, że na każdego przyjdzie czas. Próbowałem być sprawiedliwy, jak widziałem, że ktoś nie ma siły czy nie wykonuje tego, co chcieliśmy, dawaliśmy szansę komuś innemu. Często mówiło się, że ławka nam pomaga. Tak było, bo to była jedna drużyna, powtarzałem rezerwowym, żeby się nie obrażali, tylko pokazali mi, że się pomyliłem. Myślę, że drużyna była za trenerem.
Jakie błędy pan popełnił w swojej pierwszej pracy z seniorami?
Na pewno kilka ich było. Może niepotrzebnie rozmawiałem z niektórymi zawodnikami, traciłem energię. Od października byłem też dyrektorem sportowym, miałem na głowie zimowe wzmocnienia. Dowiedziałem się, że mamy kilkunastu zawodników, którym kończą się kontrakty, uprzedzałem właściciela, żeby jak najszybciej z nimi rozmawiać.
Trochę dużo tych obowiązków, jak na pierwszą pracę.
To na pewno olbrzymie doświadczenie. Trener, dyrektor sportowy, dyrektor skautingu… Wszystko było rozłożone na nasz sztab, pomagali mi Ariel Jakubowski i Kacper Marzec. Jestem o dwa, trzy lata do przodu.
Jaką naukę można wyciągnąć z czasu spędzonego w Motorze?
Może za często rotowałem zespołem. Dopiero w końcówce zaczęliśmy grać jednym składem. Było też zbyt wielu zawodników porównywalnych do siebie, tej samej jakości.
Mówił pan o swoich inspiracjach i doświadczeniach z kariery piłkarskiej odnośnie trenerów: Urbana czy Czerczesowa. Z których podpatrzonych rzeczy skorzystał pan najbardziej?
Przydało mi się czucie szatni, widzieliśmy, że warto rozmawiać ze starszymi zawodnikami. Przydała się analiza i etos pracy trenerów Berga, Czerczesowa czy Urbana. Przed treningiem mogliśmy się pośmiać, ale na zajęciach wymagaliśmy jakości i zaangażowania. Sami pracowaliśmy kilkanaście godzin dziennie. W relacji z szatnią szedłem w stronę rodzinnej atmosfery. Pamiętam przyjście Bogusława Leśnodorskiego do Legii, jak to funkcjonowało. Ludzie z sekretariatu, my — to zaczęło tak funkcjonować, że te relacje dawały handicap w trudnych sytuacjach. Zawsze będę szedł w tym kierunku.
Skoro padło nazwisko „Leśnodorski” – czuliście, że kibice podchodzili do was jako do „ekipy z Warszawy”?
To widać po tym hejcie, dużo ludzi było do nas negatywnie nastawionych. Nie raz usłyszeliśmy, żeby wracać do Warszawy. To normalne, że nas tak kojarzono, ale do kogo się porównywać, jeśli nie do najlepszych w Polsce.
Czym będzie się pan kierował przy wyborze kolejnej pracy po doświadczeniach z Motoru?
Chciałbym mieć ten sam sztab — Ariela Jakubowskiego i Kacpra Marca. To ludzie, którzy się sprawdzili, także w słabych momentach. Mieliśmy kilka mocnych rozmów, ale na tym polega rozwój. Nie chcę mieć w sztabie kogoś, kto tylko przytakuje. Mogę im podziękować, że byli ze mną do końca. Będę też unikał mówienia, że jesteśmy stuprocentowym faworytem, że idziemy na awans. Oczywiście moim celem zawsze będzie wygrywanie, mam nadzieję, że dostanę szansę pracy z zespołem, który gra o coś, w takich klubach chcę pracować.
A coś, co chciałby pan zmienić?
Przede wszystkim przygotowanie fizyczne. Nie miałem dobrego wrażenia, jeżeli chodzi o naszego trenera zajmującego się tą kwestią. Trochę rozjeżdżały się nasze opinie, mieliśmy momenty, w których wyglądaliśmy słabo fizycznie i musiałem sam próbować znaleźć, w czym leży problem.
A w taktyce?
Jestem zwolennikiem gry trójką z tyłu, ale w Lublinie mieliśmy zbyt wielu skrzydłowych, których byśmy „stracili”. W tym roku mocno przymierzaliśmy się do zmiany systemu na trójkę obrońców, ale to kwestia potencjału, jaki ma się w drużynie. Mieliśmy zawodników pod 4-3-3, więc tak graliśmy. Czasami próbowaliśmy też ustawiać się na kogoś, grać trójką obrońców przeciwko zespołom, które same grały w trójce. Nie jestem dogmatykiem, uważam, ze trener musi być elastyczny i dopasować sposób grania do materiału, jaki posiada. Sądzę, że to jedna z moich mocnych stron.
WIĘCEJ O 2. LIDZE:
- Dlaczego Wigry Suwałki wycofały się z rozgrywek?
- Mazur: Awans podtrzymałby Wigry przy życiu, ale nie uratował
- Czy polska piłka potrzebuje silnej Polonii Warszawa?
ROZMAWIAŁ SZYMON JANCZYK
fot. Newspix