Dowód anegdotyczny: wyżej podpisany nie zna nikogo, kto oglądałby Atletico dla przyjemności. Ze względu na obowiązki – tak, ale dla przyjemności – no nie. Pewnie, że to jest drużyna z sukcesami, ale niezwykle męcząca. Jak nie urodziłeś się w odpowiedniej dzielnicy Madrytu, to po prostu trudno się zakochać w tym, co proponuje Simeone. Więcej: dla postronnego widza to lepiej, że Atletico zabraknie na poziomie półfinału Ligi Mistrzów. Kolejne 180 minut (albo i więcej) tego męczenia buły? Brr…
Można jeszcze zrozumieć, że Atletico zagrało tak defensywnie na Etihad i przyjęło 0:1 jako dobry wynik. Tam dostać w łeb wysoko to naprawdę żadna sztuka, przy większej szarży Hiszpanie mogli się pożegnać z Ligą Mistrzów przed rewanżem. Natomiast sądziliśmy, że mimo wszystko w drugim meczu zwiną zasieki, opuszczą most zwodzony i ruszą na City.
No, ruszyli. Pełni pasji, wiary i nadziei przesunęli się w pierwszej połowie o dwa metry względem spotkania wyjazdowego.
Nie jest napisane w zasadach futbolu, że jak się bronisz, to nie możesz kontratakować. Otóż, cholera, możesz. Tymczasem kontry Atletico były po prostu żenujące – zanim zagrali prostopadłą piłkę, to siedemnaście razy musieli się zastanowić, czy warto. A jak już uznali, że warto, to Felix był na spalonym i podanie nie miało sensu. Jeden celny strzał oddała ekipa Simeone przed przerwą. Okazał się nim szczur wypuszczony przez Kondogbię, który obroniłby Wojciech Mann z nogą i ręką w gipsie.
To nie był pragmatyzm, tylko prędzej głupota. Przecież gdyby Gundogan pocelował lepiej, byłoby po sprawie. Szczęście chciało, że kopnął w słupek, a po zamieszaniu nikt tego ostatecznie nie dobił. Czyli z jednej strony – dramat w przodzie, z drugiej – fart w tyłach.
PARTNEREM PUBLIKACJI O LIDZE MISTRZÓW JEST KFC. SPRAWDŹ OFERTĘ TUTAJ
Po przerwie było nieco lepiej, ale znów – żadne huraganowe ataki, ot, wiaterek znad morza. Griezmann niecelnie zza pola karnego, de Paul też, Stones blokuje groźne uderzenie, Suarez byłby sam na sam, jakby minął obrońcę, ale nie minął. W efekcie: zero celnych strzałów do 98. minuty (arbiter nie miał litości). Więc już w sumie nie wiemy, czy było lepiej, czy wydawało się, że było lepiej.
Simeone w 70. minucie zrobił kilka zmian, wpuścił między innymi Carrasco czy wspomnianego de Paula. Być może sobie przypomniał, że tydzień temu przegrał 0:1 i trzeba odrabiać, bo 0:0 niewiele da.
W końcówce za to doszło do przepychanki w narożniku boiska – Felipe odkopnął Fodena, podbiegł Savić i zaczął dokazywać, kotłowało się tam dobrą minutę, czy nawet dwie. W efekcie Felipe wyleciał z boiska. Gdybyśmy byli złośliwi, napisalibyśmy, że to była najciekawsza akcja meczu. Ale nie będziemy.
Tym bardziej że – rzeczywiście, oddajmy – w samej końcówce Atletico miało tę wymarzoną setkę. Piłka spadła pod nogi Correi, ten był w polu karnym i uderzył, ale wprost w Edersona, który odbił futbolówkę nogami.
Kto wie: gdyby Atletico więcej energii włożyło w budowanie ataków, a mniej w defensywę, awantury, kłócenie się z arbitrem, żebranie o rzut karny, to mogłoby City zaskoczyć? Niestety, tego się nie dowiemy, bo gospodarze wybrali inną drogę. A konkretniej – ślepy zaułek.
Manchester też nie grał wielkiego meczu, ale dla futbolu to lepiej, że mamy go w półfinale. Gdy ta ekipa mierzy się z rywalem, który chce grać w piłkę, to jest show, co pokazało ostatnie starcie z Liverpoolem. Atletico po prostu trzeba było przejść. Tak jak idzie się do dentysty. Żadna przyjemność, ale czasem iść trzeba.
Atletico Madryt – Manchester City 0:0
Czytaj więcej o Lidze Mistrzów:
- 18 scen z kariery Sergio Aguero
- Serbska maszyna do strzelania goli. Dusan Vlahović nie przestaje zadziwiać
- Real Sociedad 2002/03 – nieudany zamach na „Galaktycznych”
- Efektowny wzlot i bolesny upadek chińskiego futbolu
- „Kino sportowe nigdy nie mówi tylko o sporcie. Musi być coś jeszcze”
- Cud na Riazor. Jak Deportivo rzuciło Milan na kolana
Fot. Newspix